Henryk Martenka, Sławomir Pietras
Do klasyki krytyki teatralnej należy recenzja Antoniego Słonimskiego opublikowana w 1936 roku po warszawskiej premierze komedii Victoriena Sardou „Ćwiartka papieru”. To nie „ćwiartka, ale rolka”, napisał. Bon mot nasunął mi się po obejrzeniu w programie I Telewizji Polskiej szopki noworocznej Marcina Wolskiego. Chodzi o produkt, który ktoś życzliwy dobrej zmianie nazwał „chłamem roku”. Ktoś inny powie mi – mogłeś nie oglądać! Mogłem, ale płacę abonament na propagandowe przedsiębiorstwo Kurskiego, więc jakaś funkcja kontrolna mi się należy...
Żenujące widowisko noworoczne miało dwie zalety. Skończyło się, nim wybiła godzina i zamknęła go prorocza konkluzja Wolskiego, że przenosimy się ze świątecznej do szopki codziennej. Zastanawia mnie jako udziałowca telewizji publicznej, po co płacić niezgułom, skoro można wybrać epizody z polskiego życia publicznego i je transmitować? Wszak rodem z szopki, może nawet kabaretu, jest poseł zadymiarz Adam Andruszkiewicz, przy świątecznym bigosie wypromowany u premiera przez ojca premiera. Mało kogo zbrzydził mechanizm obsadzania w rządzie poplecznika, ale niemal wszystkich zbrzydził poseł, który z prawicowego agitatora znienacka awansował na 82. wiceministra w europejskim gabinecie Mateusza Morawieckiego. Od chwili nominacji młodzieniec sprawiający wrażenie, że jest tak surowy, że nie ma jeszcze wyodrębnionego DNA, jest intensywnie grillowany, jednak mało kto robi wrażenie takiego kabotyna jak on. Wręcz zmusza do zawołania, by z nakazu posłuszeństwa syna wobec ojca Mateusz Morawiecki winien być uwolniony! Dla dobra pospólnego! Od razu też, jak to w skadrowanej partii, odezwały się głosy poparcia, aplauzu i podziwu, a dyżurni politrucy ogłosili bezwstydnie, że Andruszkiewicz to naprawdę ktoś! Kompetentny, więc przydatny, choć jest już jasne, że poziom dowcipu, czyli inteligencji obecnego rządu, musiał wyznaczać Marcin Wolski! Dla niego rząd w szopce czy szopka w rządzie to jedno. Wystarczy teraz poszerzyć obsadę karykatur, ustawić kamerę i przedstawienie gotowe do premiery!
Do herosów polskiej szopki należy Janusz Korwin-Mikke, który oswajał swego psa z hukiem, ciskając przed niego petardy. Miało to empirycznie dowodzić, że kundla tak szybko przerazić nie można i zakazy odpalania fajerwerków w noc sylwestrową to demokratyczna głupota, wolność naszą ograniczająca. Pan Janusz to jak wiadomo specyficzny gość, już czwarty raz okrąża planetę na rowerze, nie przyjmując do wiadomości, że pedałuje na rowerze stacjonarnym. Jego pies, może jak pień głuchy, a może – co oczywiste – psychicznie upodobniony do właściciela, zachował się anormalnie. Nie zbiegł. Trwał przy nodze, nawet gdy lżono jego pana jak burą sukę, że oszołom i sadysta... Aliści żadna szopka nie obejdzie się bez szczypty horroru. Policmajster Zieliński zdaje się być nieodrodną, bo pocieszną postacią. Opowieść o uciętej ludzkiej głowie, znalezionej opodal jego obejścia, nie ma sobie równej (poza westernową powieścią o jeźdźcu bez głowy), ale ciągnąć wątku nie warto, bo akurat tu szopka zmienia się w burleskę.
Epizodyczną rolą w szopce błysnął szołbiznesmen Rudi Schuberth, który w tabloidzie wzruszył się jak gestapowiec przy Mozarcie, bo naliczono mu nędzne 1200 złotych emerytury! Jakże wzruszająco Rudi zawodził do niej, do tej emerytury znaczy: „Tylko mi ciebie brak...”. Rudi to sukcesor innych komediantów tej branży znanych ZUS-owi: starego Cugowskiego czy Wiśniewskiego, którzy też nie kumali, skąd się bierze emerytura i boleśnie chwalili się tym po gazetach. Rudi, który świetnie sobie radzi, pewnie kiedyś dojrzeje do refleksji, że emerytura to coś, co wynika ze składek, jakie był uprzejmy przez całe życie płacić na ZUS. Ale dziś uznał, że należy mu się więcej. Z urzędu. Dla weteranów estrady?
Scenę rodem z kryminalnej szopki zafundował publiczności syn posła Czarneckiego, też poseł Czarnecki jako taki, u którego noc sylwestrowa przebiegała dynamicznie jak na praskiej melinie. Poseł, żona posła i obnażony chrzestny poselskiego pacholęcia, do tego promille... Jeden trzeźwy, drugi naprany jak waltornia, ta trzecia... Love is in the air... Wybuchł gniew i błysnął nóż. Już widzimy w wyobraźni wilanowski apartament posła, tam cień pieśniarza Grzesiuka grającego na bandżo „Bal na Gnojnej”. Dobrze, że młody Czarnecki poszedł w politykę, gdzie mu nic nie grozi, bo z banku, gdzie kiedyś tyrał, wywaliliby go za rozpustę. Szkoda tylko, że posłowi zabrakło wyobraźni i nie ukazał mu się prokurator Piotrowicz z różańcem w ręku... Może kosa by nie błysnęła?
Iście epickim, bo zbiorowym bohaterem szopki noworocznej był w dniach ostatnich krakowski klub Wisła, który w akcie desperacji, przynależnej bankrutowi, postanowił drogo sprzedać się kambodżańskiemu królewiczowi. Krewny monarchy przyleciał z Londynu tanią linią, parasol miał złamany i robił wrażenie, że coś by przekąsił. Chyłkiem zmykał przed kamerą. Obiecał, że przyśle pieniądze. Ale biznesmeni z Kambodży zawsze obiecują. Cała Polska oglądała to przedstawienie, które mogłoby śmieszyć do łez, ale samo w sobie było mało zabawne. Ganz odwrotnie niż szopka Marcina Wolskiego, której na pewno nie przyjmą do UNESCO, choć tej z Krakowa się udało.
henryk.martenka@angora.com.pl Nyczowi, a przede wszystkim dobremu duchowi tego teatru... Jarosławowi Kaczyńskiemu. Tu skłonił się w stronę środkowej «królewskiej» loży i rzeczywiście okazało się, że «zwykły poseł» przybył – pierwszy raz go widziałam na wydarzeniu muzycznym”.
I jeszcze końcowe fragmenty tego interesującego tekstu: „Ale sam spektakl. Martyrologia do upęku. Zamiast cichego dworku modrzewiowego – zgliszcza spalonego dworu na śniegu. Zamiast kwiatów spod igiełek rosną orły... W wieży, gdzie Stefan i Zbigniew są umieszczeni na nocleg, wiszą gęsto na ścianie portrety trumienne... Ale największy szok na koniec... Otóż po ostatnim tutti, które jest happy endem, nagle wszyscy przechodzą na Agnus Dei z III litanii ostrobramskiej, aw tle pojawia się coraz większy obraz Matki Boskiej... Biedny Moniuszko. Przecież Straszny dwór jest pogodną sztuką, pełną fredrowskiego humoru... Jeszcze raz zrobiono nieszczęsnemu kompozytorowi krzywdę”.
Jak tak dalej pójdzie, to strach będzie oglądać kolejne ewenementy Roku Moniuszkowskiego, ustanowionego z woli Senatu. Z Wrocławia dochodzą odgłosy wyczynów Grażyny Szapołowskiej debiutującej w reżyserii Halki, o której dowiedziała się z internetu, ze zmienionym zakończeniem. W jej wersji tytułowa bohaterka zamiast utopić się w rzece rodzi dziecko na scenie.