Rodzina sutenerów
Małżeństwo z Krakowa zmonopolizowało rynek usług erotycznych.
Kłopoty Fatoş skończą się po powrocie do Turcji, ale jej koleżanki nie mają na razie takich perspektyw. Dopóki nie wrócą do ojczyzny lub nie nauczą się polskiego, problemy będą się ciągnąć. 95 proc. mieszkających w Polsce tureckich kobiet nie ma zawodu ani dyplomu. Nie pracują, tylko opiekują się dziećmi i zajmują domem. – Ja, mimo że mieszkam w Polsce, prowadzę tureckie życie. W Ursusie już jest dużo Turczynek, przyjaźnimy się, wspólnie spędzamy czas, rozmawiając o problemach naszych dzieci, domowych obowiązkach czy przepisach kulinarnych. W rzeczywistości jednak prawie wszystkie dusimy się, siedząc w domu, czekając na męża, żeby jechać do supermarketu czy restauracji w mieście. Dokądkolwiek mamy pojechać, cokolwiek mamy zrobić, prawie wszystkie czekamy na mężów. W Stambule byłam bardzo aktywna, a tu jestem taka bezradna. Czuję się osamotniona, bez nikogo. Ani państwo polskie, ani lokalne władze nie wiedzą, że istniejemy. My też nie wiemy, gdzie one są, jakimi możliwościami dla nas dysponują, jak do nich dotrzeć – zwierza się Neslihan. – Byłoby super, gdyby lokalna władza czy jakaś organizacja zaoferowała kursy zawodowe czy językowe.
Elif już nie chce wracać do Turcji. Im częściej tam jeździ, tym bardziej docenia Polskę. Przede wszystkim nie lubi tłumu, a w Stambule mnóstwo ludzi. Także krewni wtrącają się w ich życie, zazdroszczą im i cały czas plotkują. Planuje, że kiedy drugi syn pójdzie do żłobka, ona zacznie uczyć się polskiego. – Chciałabym, żeby w Raszynie były organizowane dla nas kursy: językowe, rzemieślnicze, gry na instrumentach muzycznych, joga czy pilates. Dzięki temu my, tureckie kobiety, mogłybyśmy się zasymilować, poczuć pewne siebie i wartościowe, poznać lokalną społeczność, mogłybyśmy wychodzić z domów i przekonać mężów, że sobie radzimy. Być może potem niektóre otworzą własny biznes lub zaczną pracę u kogoś. Ja zamierzam założyć własny biznes, kiedy synowie trochę podrosną, ale najpierw powinnam nauczyć się polskiego.
Meltem też nie chce wracać. Mówi, że teściowa cały czas ją krytykuje. A to, że jej spodnie nie są wystarczająco długie, bo nie przykrywają kostek. A to, że w Stambule nie siedzi w domu, tylko cały czas dokądś wychodzi. W Polsce ma święty spokój, z mężem robią, co chcą. Jak córka trochę podrośnie, Meltem ma się uczyć angielskiego, bo mąż mówi, że jeśli pewnego dnia wrócą do Stambułu, trudno będzie jej znaleźć pracę ze znajomością polskiego. Chciałaby także chodzić na jakieś zajęcia gimnastyczne. Fatoş ma zupełnie inne preferencje: – Byłoby fajnie, gdyby zorganizowali naukę czytania Koranu. Imiona rozmówczyń, zostały zmienione. oprócz Elif,
Niepozorne małżeństwo z Krakowa brutalnie zmonopolizowało rynek usług erotycznych na południu Polski. Przez 7 lat nawet mafia nie była w stanie odebrać im lukratywnego biznesu.
Milion złotych – taką wartość – zdaniem policji i prokuratury – miały pieniądze, dewizy i kosztowności zabezpieczone w domu należącym do Roberta i Grażyny Ch. – małżeństwa krakowskich przedsiębiorców, którzy przez ostatnie lata sprawowali niepodzielną kontrolę nad agencjami towarzyskimi w Małopolsce. Oprócz pieniędzy śledczy znaleźli u nich dziesiątki telefonów komórkowych i kart, a także elementy broni palnej, gazy obezwładniające i pałki teleskopowe – takie, jakich używają doświadczeni przestępcy podczas napadów, wymuszeń i pobić. Nietypowe przedmioty jak na osoby oficjalnie deklarujące się jako para biznesmenów. W środę 19 grudnia, wczesnym rankiem, ten zaskakujący biznes przerwali policjanci z CBŚP.
Nieprawdziwe anonsy
Była wiosna 2011 roku. W popularnym krakowskim dzienniku oraz w portalach internetowych pojawiły się dziesiątki ogłoszeń reklamujących usługi seksualne. Z ich treści wynikało, że konkretne agencje oferują usługi na najwyższym poziomie, dyskretnie i stosownie do najbardziej nawet wyrafinowanych życzeń klientów. Ogłoszenia zawierały fotografie roznegliżowanych kobiet wyjątkowej urody oraz numery telefonów, pod które mogli dzwonić klienci zainteresowani ich usługami. Jeśli wierzyć policjantom i prokuratorom, to anonse spotkały się z ogromnym zainteresowaniem. Telefony dzwoniły w dzień i w nocy. Inwestycja w ogłoszenia zwracała się po kilku dniach. A sam pomysł okazał się strzałem w dziesiątkę. Zaczął generować takie dochody, że kolejne ogłoszenia pojawiały się jak grzyby po deszczu. W szczytowym okresie działalności małżonków Ch. w gazetach i internecie pojawiało się miesięcznie nawet... 200 seksanonsów. Właściciele portali oraz krakowskich gazet mogli więc zacierać ręce.
Jak wynika z akt śledztwa, zamieszczane ogłoszenia zawierały dwie nieprawdziwe informacje. Pierwszą były fotografie prostytutek. Klienci, gdy już o umówionej godzinie stawili się pod podanym adresem, spotykali dziewczyny zupełnie niepasujące do tych ze zdjęć, z reguły znacznie mniej urodziwe. Po drugie – podane numery telefonów nie miały żadnego związku z pięknymi kobietami prezentującymi się w anonsach. Połączenia odbierała... Grażyna Ch. (podczas przeszukania CBŚP znalazło w jej domu kilkadziesiąt aparatów). Każdy numer przypisany był do konkretnej prostytutki. Grażyna Ch. w rozmowie z klientem udawała dziewczynę i umawiała godzinę spotkania, a także ustalała cenę. Potem dzwoniła do zainteresowanej i informowała ją, kto i kiedy do niej przyjdzie oraz ile zapłaci. To ostatnie było o tyle istotne, że Ch. i jej mąż narzucali kwotę, która należała się im od każdego konkretnego klienta. Taki system miał zapobiec nieporozumieniom finansowym. Kobieta, która nieuczciwie się rozliczała, ryzykowała, że zostanie pobita lub ukarana w inny, brutalny, sposób.
W trakcie śledztwa policjanci z CBŚP dotarli do mieszkańca podkrakowskiej miejscowości, który niedawno popadł w konflikt z małżonkami Ch. Wszystko przez to, że uwierzył, iż „obsłuży” go młoda i piękna kobieta, którą zobaczył na zdjęciu w ogłoszeniu i której obfite kształty go skusiły. Zapłacił z góry i wówczas okazało się, że miał skorzystać z usług innej, mniej atrakcyjnej prostytutki. Co więcej: zażądała ona dodatkowych dużych pieniędzy za to, aby spełnić jego wyrafinowane fantazje erotyczne. Rozgniewany mężczyzna groził, że wniesie sprawę do sądu. Ostatecznie, jak zeznał później policjantom CBŚP, wyperswadował mu to jego adwokat.
Na fakturę
Prostytutki podlegające małżonkom Ch. mogły wystawiać faktury na swoje usługi. Kusiło to biznesmenów, którzy wydatki związane z erotycznymi rozrywkami zaliczali jako koszy firmy i odliczali od nich 23-procentowy VAT. Na fakturach wpisywano kody z Polskiej Klasyfikacji Wyrobów i Usług – mówi znający sprawę oficer CBŚP. – Miało to tę dobrą stronę, że później pomogło nam zidentyfikować osoby korzystające z usług i przesłuchać je w charakterze świadków.
O co chodzi? PKWiU to oficjalny wykaz usług, które musi zadeklarować każda firma rozpoczynająca swoją działalność. W klasyfikacji można znaleźć „usługi towarzyskie” (kod: 96.09.12), „pozostałe usługi indywidualne, gdzie indziej niesklasyfikowane” (kod: 96.09.01), a także „działalność usługową pozostałą” (kod: 93.05.Z).
Te podatkowe pomysły szybko wyszły na jaw. Wówczas urzędy skarbowe zaczęły kwestionować faktury związane z usługami erotycznymi, a przede wszystkim żądać zapłacenia niesłusznie odliczonego VAT-u. Agencje podlegające małżonkom Ch. zaczęły więc wystawiać faktury na „usługi świadczone przez fizjoterapeutów” (kod: 86.90.13) lub „pozostałe usługi w zakresie opieki zdrowotnej, gdzie indziej niesklasyfikowane” (kod: 86.90.19). Na czym polegała różnica? Na tym, że tak zdefiniowane usługi zwolnione są z podatku VAT.
Nocne „wjazdy”
Seksbiznes małżonków Ch. od 2011 roku rozwijał się bardzo dynamicznie. Pod ich „opiekę” przechodziły kolejne agencje w Krakowie. W rezultacie już po roku oboje kontrolowali kilkanaście agencji w dwóch dzielnicach, gdzie najbardziej aktywnie kwitnie życie nocne: w Śródmieściu i na Krowodrzy. – „Swoim” dziewczynom proponowali nieformalny „układ”: kontrola nad agencją, zapewnienie bezpieczeństwa i swoistej „ochrony” przed policją, administracją państwową i gangsterami w zamian za część zysków – ujawniają rozmówcy z CBŚP. Przyznają jednak, że był to blef, bo Robert Ch. nie miał ani takich możliwości, ani takich wpływów, jakie sobie przypisywał. Umiejętnie jednak roztaczał wokół siebie aurę człowieka, który dzięki swoim koneksjom w Krakowie jest „nie do ruszenia”.
Nie zawsze perswazja Roberta Ch. trafiała na podatny grunt. Kilku sutenerów nie uwierzyło w jego wpływy i nie chciało mu się podporządkować. Policjanci zidentyfikowali również prostytutki, które w swoich mieszkaniach świadczyły usługi, a które również odmówiły niedoszłemu „patronowi”. Słowo „nie” miało jednak swoje konsekwencje. Skutkowało niespodziewanym „wjazdem” do agencji. Nocą do jej siedziby wpadali chuligani uzbrojeni w pałki teleskopowe. Urządzali burdę, wykrzykiwali wulgarne słowa, straszyli klientów, zabierali im pieniądze i karty kredytowe oraz niszczyli wszystko, co zastali. Kilkakrotnie podczas takich akcji pobito prostytutki. Jak wynika ze śledztwa, organizatorami tych „wjazdów” byli dwaj młodzi krewni małżonków Ch., również spragnieni wielkich pieniędzy. Dziś siedzą w areszcie.
Jak to się stało, że niepozorne małżeństwo, niezwiązane z mafią, przez lata kontrolowało seksbiznes w jednym z największych miast Polski? Od początku lat 90. gangi krakowskie nie dorównywały siłą swoim odpowiednikom w innych częściach naszego kraju – mówi Krystyna Kuźmicz, emerytowana oficer policji, dziś prywatny detektyw. „Pyza” i „Marchewa” – liderzy dwóch największych gangów – trafili do więzień za wyłudzanie haraczy, a ich miejsce zajęły grupy stworzone z krakowskich pseudokibiców. Oni jednak skoncentrowali się na handlu narkotykami, który przynosi największe zyski. Na kontrolę seksbiznesu zabrakło sił i środków. Te okoliczności umiejętnie przez 7 lat wykorzystywali Robert i Grażyna Ch. W grudniu, po krótkim posiedzeniu sądu, trafili do aresztu. Za kratkami mogą spędzić 5 lat.