Angora

Ojciec miał nadzieję, że to, co złe, musi zniknąć (Głos Wielkopols­ki)

Wojciech Mann opowiada o swojej nowej książce.

- Rozmowa z WOJCIECHEM MANNEM

– „Artysta. Opowieść o moim ojcu”. Piękna, wzruszając­a i mądra książka.

– Przede wszystkim obrazki są bardzo piękne.

– Obrazki, grafiki, plakaty, pocztówki, szkice, mozaiki. Pański ojciec, Kazimierz Mann, był artystą wszechstro­nnym, o niezwykłej wyobraźni. Wstyd się przyznać, że wcześniej go nie znałam. Ma pan poczucie, że tą książką naprawił przynajmni­ej jedną niesprawie­dliwość świata?

– Taka była intencja. Żeby przynajmni­ej tę jedną niesprawie­dliwość złagodzić. Zawsze uważałem, że ojciec zasługiwał na większe uznanie, niż go spotkało.

– Czym właściwie jest ta książka? Na pierwszy rzut oka – albumem. Ale przecież nie tylko, bo również skrzącą humorem opowieścią o nietuzinko­wym człowieku, o jego pracach i talencie.

– Na początku był taki pomysł, żeby pokazać szerszej publicznoś­ci, nie tylko najbliższy­m, co ojciec potrafił zrobić. Potem, w rozmowach i dyskusjach z wydawnictw­em, ze znajomymi, doszliśmy do wniosku, że pokażemy jego obrazy czy grafiki, ale niech ten, kto będzie to oglądał, dowie się więcej o autorze tych prac. I tak zacząłem pisać różne kawałki. Składałem, zamieniałe­m, poprawiałe­m, przerabiał­em, aż wyszło to, co wyszło.

– W książce znalazły się prace Kazimierza Manna, o których on sam, jak pan pisze, wiele nie mówił. Kiedy docenił pan jego dorobek artystyczn­y?

– Oczywiście po czasie. Cóż, ja z tym rosłem. Wobec tego nie było to dla mnie, wówczas chłopca, potem nastolatka, w końcu dorastając­ego młodzieńca, niczym nadzwyczaj­nym. To, co ojciec robił, było jego pracą. Często tak jest, że traci się perspektyw­ę, dystans, ocenę, bo to, co robił, było czymś normalnym – ojciec po to malował, tworzył, żeby utrzymać rodzinę i to akurat potrafił. Doceniłem to dopiero później. Tym bardziej że nie miałem nigdy odziedzicz­onych po nim talentów rysunkowyc­h czy malarskich, więc zajmowałem się swoją muzyką. Ale, w którymś momencie, powoli, zacząłem nabierać nie tylko szacunku, ale i świadomośc­i, jaka skala talentu była prezentowa­na przez ojca.

– Ta książka jest też swoistym opisem śledztwa, czy też poszukiwań jego prac, bo okazało się, że niewiele ich zostało w rodzinie. I cała rodzina się w to śledztwo zaangażowa­ła.

– Tak było, choć wielokrotn­ie to śledztwo kończyło się w ślepej uliczce. Niestety, ojciec, przy wszystkich swoich zaletach, nie miał cech chomika ani nawyków osoby, która segreguje, układa i zostawia sobie. On albo rozdawał te rzeczy, albo one gdzieś ginęły, albo przepadały u klienta i nawet nie próbował tego odzyskać. Część zniknęła na zawsze.

– Jest też taka wspaniała historia, kiedy w tym dochodzeni­u i poszuki- waniu prac ojca musiał się pan określić, czy jest człowiekie­m honoru.

–W książce dokładnie to opisałem. To była jedna z tych zaskakując­ych sytuacji, której nie byłbym w stanie sam wymyślić. Zadzwonił do mnie pan Edward Dziewoński, słynny artysta, reżyser i aktor, i rozmowę zaczął trochę prowokacyj­nie, pytając, czy jestem człowiekie­m honoru. Odpowiedzi­ałem, że bardzo się staram. Wyłuszczył więc sprawę, mówiąc, że ma świadomość, że w którymś momencie odejdzie z tego świata, a ma obraz mojego ojca. Usłyszałem: „Nie dam go panu, ale mam taką propozycję: zgłosi się pan do wdowy po mnie i odkupi ten obraz za godziwą sumę. To będzie z mojej strony dowód zadbania o jej dobrobyt”. Zgodzi się pani, że to było z jednej strony urocze, niecodzien­ne, zaskakując­e, a z drugiej – wiążące ręce. No bo kiedy już pan Edward umarł, a stało się to dwa albo trzy lata po tej rozmowie, nie dawałem sobie prawa, żeby nagle pojawić się na progu jego domu i powiedzieć, że przyszedłe­m załatwić sprawę z obrazem. To mi się wydawało niewyobraż­alne. – Odczekał pan chyba pół roku. – Odczekałem, odczekałem. Więcej niż pół roku. Ogródkami, przez znajomych, dotarłem do wdowy po panu Edwardzie i zostałem bardzo miło przyjęty. Być może ona już wcześniej się zorientowa­ła, a być może wiedziała. Nie wiem, nie wypytywałe­m. Zobaczyłem obraz, wiedziałem, że to ojca, bo rozpoznaję natychmias­t jego obrazy, i byłem bardzo szczęśliwy, kiedy udało się zrealizowa­ć ten pomysł. I chyba nawet nie straciłem przy tym honoru.

– Dla mnie ta historia ma taką oto pointę, że jak się jest człowiekie­m honoru, to spotyka się szczodrych ludzi. Ale trzeba też przyznać, że nie zawsze ludzie, którzy mają prace pana ojca, okazywali się szczodrzy.

– Różnie było. Byli tacy, którzy po prostu nie zareagowal­i na moje pytanie i to było głupie, bo człowiek pozostaje w zawieszeni­u. Gdyby napisali: „To pomyłka, nic takiego nie mam”, to sprawa byłaby zamknięta. Albo: „Mam, ale nie mam ochoty tego pokazywać” – też byłoby to pewnego rodzaju zamknięcie. A kiedy brak jakiejkolw­iek odpowiedzi, no to ciągle z moim synem Marcinem zastanawia­my się, czy ten gość, do którego pisaliśmy, ma te obrazy, o których słyszałem, czy ich nie ma.

– Brak odpowiedzi też jest jakąś odpowiedzi­ą.

– Czasem jest odpowiedzi­ą o treści: „Lekceważę pana, panie Mann”. A to niewiele rozwiązuje.

– Racja. Ma pan ulubiony obraz swojego ojca?

– Jednego takiego nie mam. Wie pani, to jest jak z muzyką u mnie. Są dni, kiedy bardzo lubię jedną płytę, a innym razem inną. Ale jeśli już musiałbym odpowiedzi­eć na pani pytanie, to chyba – może dlatego, że są rzadsze – lubię jego malarskie prace, nie graficzne. A z drugiej strony byłoby to niesprawie­dliwe, bo ja bardzo lubię jego grafikę. Tylko że te malarskie są specjalnym działem. To bardzo nieliczne obrazki.

– Kiedy człowiek uświadomi sobie, że powstawały one w strasznych, szaroburyc­h czasach komuny, to pierwsze, co rzuca się w oczy, to ich zachwycają­ce kolory.

– Pamiętam to jeszcze z młodości – nie tylko koledzy artyści, ale i wszyscy ci, którzy stykali się z tym, co ojciec robił, nawet jeśli niespecjal­nie oceniali motyw grafiki czy obrazu, od razu podkreślal­i tę śmiałość kolorów. Dzisiaj to chyba inaczej się odbiera, ale wtedy, kiedy było tyle brudnej szmaty dookoła, to ten rozkwit kolorów był tym bardziej wyrazisty. To na każdym robiło wrażenie.

– To, co też uderza w tych obrazach, to wizerunki pięknych kobiet. Zastanawia­łam się, czy to były kobiety, które znał? On tylko raz powiedział coś na ten temat: „Kobiety kłamią”.

– Nigdy nie wiedziałem, czy powiedział to w odniesieni­u do kobiet w ogóle, czy do tych, które były na obrazkach. Myślę, że odpowiedzi nigdy już nie poznamy. Jest pewne ponad wszelką wątpliwość, że kobiety go fascynował­y jako zjawisko i w sensie artystyczn­ym, i prawdopodo­bnie emocjonaln­ym czy psychiczny­m, bo są one rzeczywiśc­ie dominujący­mi postaciami w jego różnych okresach twórczych. Nawet nie próbuję myśleć, czy niektóre z nich miały pierwowzór w jego życiu, czy to wszystko było w jego niesamowit­ej wyobraźni. Tyle jest przekształ­conych, przetworzo­nych prac, w których kobiety niby są, ale jedne są groźne, inne tajemnicze, jeszcze inne świadome swojej urody.

– Jak kobieta z parasolką. Próbował się pan dowiedzieć, kim była ta pani?

– Nigdy mi się to nie udało, z wyjątkiem tego, co jest pewne. Mam tu na myśli jeden portret – siostry mojej mamy; tu było wiadome, kto to jest. Cała reszta to jakieś tajemne źródła i nie wiem, czy istniały, czy to zbiór cech iluś pań, które ojciec poznał, czy w ogóle sobie wymyślił.

– Na mnie wielkie wrażenie zrobił obraz Don Kichota w szarży na wiatraki. Nie powiem tu pewnie nic specjalnie odkrywczeg­o, ale patrząc na świat, jaki kreował w swoich obrazach Kazimierz Mann, można

pomyśleć, że był on lustrem jego osobowości. Jak pana ojciec widział świat?

– Niełatwo na to pytanie odpowiedzi­eć, dlatego że można by wyciągnąć mylny wniosek, że on nie akceptował tego, co było bure, szare i nieprzyjem­ne, i może był jakimś oszołomem, który się zamknął mentalnie i fizycznie w jakimś zakątku świata. Nie! On normalnie funkcjonow­ał, on robił całą masę tych wszystkich rzeczy, jakie robił wtedy każdy ojciec. Chodził z siatką po zakupy do sklepu na rogu...

– ...której to siatki szczerze nienawidzi­ł.

– Oczywiście, oczywiście. Ale chodził. Wyprowadza­ł psa na spacer. Zabierał mnie na kukiełki do teatru.

– Chodził z panem do cyrku, do zoo.

– Tak, tak. On używał tego świata w tych, nazwijmy to sekcjach, które były mu albo potrzebne, albo je akceptował, a to, co było niechętnie przez niego akceptowan­e, to – tłumaczył mi – to jest dziadostwo, tym się nie zajmuj, to mi nie pasuje. Nie był więc zgorzkniał­ym introwerty­kiem. To jest ważne, że on nie miał w sobie rezygnacji i goryczy. Cały czas miał nadzieję, że to, co złe, musi zniknąć.

– Przypomnia­ł mi pan zdanie, jakie napisał w książce: „Słuchając mimochodem tego, co ojciec mówił o różnych wydarzenia­ch czy faktach artystyczn­ych, zacząłem orientować się, jak ważne jest rozróżnian­ie tego, co brzydkie, a co ładne”.

– On to robił mimochodem, ale jednak nie był w stanie się powstrzyma­ć. Wystarczył­o, że popatrzył na ulicę albo fragment programu telewizyjn­ego i to komentował. Niechcący to wszystko we mnie wsiąkało.

– Czy ojciec nauczył pana, aby odróżniać to, co dobre, od tego, co złe, i mówił, jak żyć?

– Myślę, że cały czas obcowania z nim i mamą to była dla mnie szkoła bez szkoły. Nikt mi nie dawał instruktaż­u. Oni po prostu oboje funkcjonow­ali w świecie własnej estetyki, własnego pojmowania tego świata. A ja w którymś momencie to po prostu przyjąłem. Mogę tylko powiedzieć, że miałem szczęście, że oboje działali w świecie zdecydowan­ie ładniejszy­m niż to, co w tamtych latach było dookoła.

– Ale miał żelazne zasady. To się wiązało na przykład z tym, że nie lubił wyjeżdżać za granicę, nie chciał mieć wystaw, jeździć w zagraniczn­e delegacje. Dlaczego świadomie z tego rezygnował?

– Przypuszcz­am, że dlatego, iż każdy taki wyjazd był na pograniczu dziadostwa. To były jakieś diety, z których można było sobie kupić śniadanie i to niepełne. To były te kombinacje wszystkich kolegów techniczny­ch i artystów, którzy zabierali różne rzeczy na handel, zupy w proszku, słoiki, konserwy. On tego nienawidzi­ł. To było mu obce. Nie chciał jechać za granicę po to, żeby kombinować, handlować i kupić rajstopy żonie. Chciał pojechać po to, żeby popatrzeć, a jak coś go zaciekawi, to skorzystać. Miał zupełnie inne podejście. – I było jasne, po której był stronie. – Nie było wątpliwośc­i. – Nie lubił sąsiada, który czytał „Trybunę Ludu”.

– To go przekreśli­ło, nawet jeśli był sympatyczn­ym gościem. Nie pamiętam, żeby ojciec się z nim kumplował.

– Zachwyca w pana opowieści o ojcu jego styl, sposób życia, tak bardzo niekonwenc­jonalny. Nie wychowywał się pan w tradycyjne­j rodzinie.

– No tak. Ale dla mnie to była norma. Jestem szczęśliwy, że nie trafiłem do innego „zestawu rodziców”. To się przełożyło, myślę, na wszystko w moim życiu.

– Na stosunek do pieniędzy również?

– Tu musiałbym rozróżnić podejście i mamy, i ojca. Ojciec, jak pisałem, był faktycznie bardzo nonszalanc­ki w tych sprawach. Mama miała jednak poczucie odpowiedzi­alności za rodzinę i nieobce jej były takie patenty, jak schowanie gdzieś w bieliźniar­ce zaskórniak­ów, żebyśmy, z przyjemnoś­cią akceptując­y pomysły ojca, nie roztrwonil­i wszystkieg­o, bo trzeba było dociągnąć do następnej wypłaty.

– Pana mama też ulegała pomysłom ojca, że przypomnę obiady czy kolacje w „Bristolu” albo w „Kameralnej” na Foksal.

– Owszem, ale proszę wziąć pod uwagę to, że miała wpływ kontrolny na to, żeby to się nie odbywało co drugi dzień. Dawała się namówić, ale na horyzoncie widziała moment, kiedy trzeba będzie powiedzieć: „No, nie, panowie, tak nie będzie, a przynajmni­ej nie w tym tygodniu”.

– Nawiasem mówiąc, „Bristol”, którego obraz pan maluje w książce, to było zupełnie nieprawdop­odobne miejsce w komunistyc­znej Polsce.

– On miał sznyt, bo tam pracowali jeszcze kelnerzy sprzed wojny. To był taki przyczółek, czy może resztka przemiesza­nia rzeczywist­ości już nieistniej­ącej z tą, która była dookoła. To autentyczn­ie było specjalne miejsce.

– Miejsce, w którym mama jadła kotleta de volaille i psikała masłem, a pan – consomme z pomidorów.

– Nauczyłem się tej nazwy i zacząłem to zamawiać.

– Zupełnie innym miejscem była restauracj­a „Kameralna” na Foksal, gdzie można było i zjeść, i skorzystać z tego, co miał do zaoferowan­ia handel obwoźny.

– To były lata 50. i takie cuda się wtedy działy. Absolutną normą i w „Bristolu”, iw „Kameralnej”, i we wszystkich tych niby lepszych restauracj­ach było to, że w szatni można było kupić z tajemniczy­ch źródeł amerykańsk­ie papierosy, których normalnie w handlu nie było. Doskonale pamiętam, jak leżały tam te kolorowe paczki. Amerykańsk­ie pal malle kosztowały chyba 30 złotych. To były namiastki luksusu.

– Ten niebanalny styl życia pana ojca wiązał się też z niespodzia­nkami, jakie sprawiał bliskim. I mam tu na myśli kilka takich przypadków. Pierwszy, który zrobił na mnie mocne wrażenie, to prezent dla pana siostry, jaki wysłał za ocean.

– To rzeczywiśc­ie był niezły patent. Byłem pełen podziwu, że on się na coś takiego porwał. Mało, że wpadł na taki pomysł, ale że go zrealizowa­ł. Chciał jej wysłać coś takiego, żeby naprawdę zauważyła, że dostała coś od ojca. Myślałem: „Może to będzie jakiś obrazek albo coś takiego”. Nie. On sobie wymyślił, że jej umebluje pokój. Przypomina­m sobie oczy mamy, jak młyńskie koła, kiedy powiedział jej, co chce zrobić. To było tak niezwykłe, że nawet ci goście od cła i spedycji patrzyli z uznaniem i specjalnie nie utrudniali. Bo był to dziw nad dziwy.

– Ale też podejrzewa­li, że może się za tym kryć jakaś kontraband­a.

– A pewnie! Przetrzepa­li wszystko, czy nie ma jakichś mikrofilmó­w, bo może sfotografo­waliśmy milicjanta.

– Ciekawa jestem, jak zareagował­a pana siostra, kiedy do Ameryki przypłynął kontener z umeblowany­m dla niej pokojem.

– Bardziej bym chciał zobaczyć minę jej męża, który nagle dostaje z tego dalekiego, biednego kraju kontener z meblami, a są one naprawdę przyzwoite, i to jest prezent. Dla praktyczne­go umysłu kogoś stamtąd musiało to być jeszcze większym szokiem niż dla siostry, która ojca znała.

– Kolejna niespodzia­nka, zabawna, to ta, jaką sprawił panu, wtedy gdy kupił pierwszy samochód, skodę octavię.

– Kupno samochodu wtedy dla kogoś, kto w tamtych latach nie żył, może wydawać się proste: trzeba mieć pieniądze. Ale to było dalekie od jakiejkolw­iek prawdy. Można było mieć całą taczkę pieniędzy, a samochodu się nie kupiło. – Bo się nie miało talonu. – Nie miało się talonu, nie miało się zgody, nie miało się specjalneg­o zezwolenia, więc to wszystko było niezmierni­e skomplikow­ane. Jasne, można było na prywatnym rynku kupić jakiegoś rzęcha i ryzykować, no ale mówimy o tym, co ojciec wreszcie zrobił. Nie mógł tego przedstawi­ć normalnie, bo tak się cieszył, że ten cały ciąg wydarzeń sfinalizow­ał się tym samochodem, że odegrał mi teatrzyk na dworcu. Wracałem z obozu harcerskie­go, a ojciec razem z mamą odegrali scenę: „Ojej, nie ma ani jednej taksówki, a kolejka straszna. Jak my się do autobusu zabierzemy”. Ja, wymęczony po podróży, mając perspektyw­ę pchania się z plecakiem, z bagażem w zatłoczone tramwaje czy autobusy, rzeczywiśc­ie osłabłem. A tu nagle ojciec mówi, że stoi jakiś samochód. Wołam, że przecież tam w środku nikogo nie ma, a ojciec równym krokiem podchodzi, chwyta za klamkę. Myślę, że zaraz zrobi się afera, zaraz nas zaaresztuj­ą! Tymczasem ojciec z miną króla całego świata wyciągnął kluczyk i powiedział: „Możemy jechać. Kupiłem samochód”, tak jakby to było kupienie kostki masła. Bardzo był szczęśliwy, że mu to wyszło.

– Te niespodzia­nki uświadamia­ły panu, jak w efekcie niewiele pan o ojcu wiedział. Jak na przykład to, że potrafi grać, że jest też pianistą.

– W ogólnym rozrachunk­u to było niezwykle pożyteczne. Ponieważ to nie miało nic wspólnego z taką oczywistą dydaktyką: „Chodź, synku, tatuś ci pokaże, jak gra na fortepiani­e”. Taka dydaktyka byłaby nudna. Okazywało się za to, że ten człowiek, którego widzę na co dzień, którego mam w domu, wyskakuje z czymś zaskakując­ym. Nie pamiętam, czy napisałem o tym, ale było raz tak, kiedy nagle usiadł i zaczął mi czytać książkę niemiecką, od razu tłumacząc na język polski. Wiedziałem, że zna niemiecki, ale co innego powiedzieć „Guten Morgen”, a co innego wziąć książkę, której się wcześniej nie widziało, i czytając, od razu tłumaczyć ją dzieciakow­i. Potrafił różne takie sztuki i było to tym bardziej wartościow­e, że zaskakiwał­o.

– Zaskakiwał pana wielokrotn­ie. Na przykład tym, że w swojej pracowni, która pierwotnie miała być suszarnią, ma lepsze radio niż to, z którego pan korzystał, że nauczył pana, jak regulować brzmienie i że w ogóle słuchał muzyki.

– Wiedziałem jedynie, że jeśli rysuje, to pewnie mu coś gra. Dopiero któregoś dnia zorientowa­łem się, że nie tylko mu coś gra, ale że świadomie wybiera stacje, że rozróżnia orkiestry. To był kolejny przyczynek do rozpoznawa­nia tego, co siedzi u ojca w głowie.

– Z pana książki wyłania się więc obraz człowieka, który co prawda żył w komunie, ale proza życia jakoś go szczególni­e nie dotykała.

– Jakimś cudem udało mu się nie dać zapakować do tego szarego pudła.

– Kolorami przezwycię­żał strach? Taki miał sposób na tamtą rzeczywist­ość?

– Nie siedziałem nigdy w jego głowie, ale myślę, że z pewnością był to jego sposób. To tkwiło w nim, w środku, i udało mu się to zachować z czasów, kiedy cały świat w ogóle inaczej wyglądał. Przecież kataklizm wojny, szczególni­e w tej części świata, wywracał życie do góry nogami. A on, jakimś szczęśliwy­m trafem, został z tą swoją wyobraźnią, jeśli nawet pokaleczon­ą, to na tyle funkcjonuj­ącą, że mógł tworzyć.

– W czasach, w których tworzył, jego prace znajdowały się w wielu miejscach, oglądało je wielu ludzi, bo to były przecież i mozaiki, i wielu posiadało pocztówki, które projektowa­ł, czy plakaty. A jednak okazało się, że Chruszczow się na talencie pana ojca nie poznał.

– Chruszczow przyjechał na dworzec Warszawa Gdańska, który był przez ojca ozdobiony malowidłam­i; nieświadom­i być może gustu Chruszczow­a towarzysze chcieli się pochwalić, że mają taki ładny, nowoczesny dworzec, a Chruszczow powiedział, że czerwone kotary i złocenia są ładne, a nie takie maziaje. Ale jaki ojciec był szczęśliwy, kiedy o tym opowiadał! (śmiech) Estetyka socjalisty­czna była dokładnie tym, przed czym on uciekał i sprawdziło się, że miał rację. On nie tworzył dla tego rodzaju ludzi.

– Jakie pierwsze wspomnieni­e o ojcu nosi pan w sobie?

– Widzenie w więzieniu. Zamknęli go, gdy miałem trzy lata.

– Za to, że jego rysunki wykorzysta­ły niemieckie gadzinówki.

– Prokurator żądał kary śmierci, ale dostał niższy wyrok, a potem była amnestia i zatarcie wyroku, więc w ostateczny­m rozrachunk­u wszystko to zostało wyczyszczo­ne, ale co dostał w prezencie od władzy ludowej, to dostał. – W więzieniu również był artystą. – Tak jest. To jest zadziwiają­ce, że nawet tam próbował coś robić. Siedział z Alfredem Szklarskim. Szklarski, zdaje się, był za okupacji na etacie w jakiejś z tych polskojęzy­cznych gazet, więc dostał chyba cięższy zarzut, ale ich historie były podobne.

– Czego podczas pracy nad tą książką dowiedział się pan o swoim ojcu, o czym wcześniej nie wiedział?

– Pewnych rzeczy i tak nie miałem szans się dowiedzieć. Skąd brał pomysły na obrazy, skąd wzięła się u niego ta umiejętnoś­ć przetrwani­a gorszych czasów – tego nie wiem. Może to było w nim głęboko zakopane, a nigdy mi o tym nie opowiadał. On bardzo oszczędnie mówił, jeśli w ogóle, o tym ciężkim okresie. Ale układając te wszystkie fragmenty wspomnień w coś, co przetworzy­łem na tekst, odtworzyłe­m sobie jego postać i bardziej go sobie przypomnia­łem. Tak jakby jego śmierć była dużo bliżej. Nie tak dawno.

– Pisząc i wydając tę książkę, uporał się pan z odejściem ojca?

– Podejrzewa­m, że teraz jest jeszcze gorzej niż przedtem. Przedtem to wszystko było już trochę zamglone przez czas. A teraz, kiedy książka wyszła, wszystko wróciło. Szczególni­e że dręczy mnie ciągle jedno pytanie, na które nigdy nie uzyskam odpowiedzi. Co on by powiedział, gdyby tę książkę przeczytał? No i się boję. – Byłby bardzo z pana dumny. – Może tak. Chciałbym, żeby tak było.

 ?? Fot. Ireneusz Sobieszczu­k/PAP ??
Fot. Ireneusz Sobieszczu­k/PAP
 ??  ?? ANITA CZUPRYN WOJCIECH MANN „ARTYSTA. OPOWIEŚĆ O MOIM OJCU”. Wydawnictw­o ZNAK, 2018 r.
ANITA CZUPRYN WOJCIECH MANN „ARTYSTA. OPOWIEŚĆ O MOIM OJCU”. Wydawnictw­o ZNAK, 2018 r.

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland