Angora

Colin zwycięzca

Samotnie pokonał Antarktydę.

-

„Udało się!”. Na te słowa płaczącego ze wzruszenia męża, wypowiedzi­ane przez telefon satelitarn­y z drugiego końca świata, Jenna Besaw czekała w napięciu 54 dni. W pierwszym dniu świąt Colin O’Brady jako pierwszy człowiek samodzieln­ie, bez wsparcia, zakończył trasę 1500 km przecinają­cą lodową pustynię Antarktydy. W 40. dniu wyprawy minął biegun południowy, potem wspinał się na wysokość ponad 2800 metrów. Roald Amundsen był pierwszym człowiekie­m, który postawił na biegunie nogę 14 grudnia 1911 roku, lecz wspomagało go pięciu towarzyszy, a zaprzęgi kilkudzies­ięciu psów ciągnęły sanie ze wszystkim, co było niezbędne do przeżycia wyprawy.

Jeśli ktoś może być przygotowa­ny do morderczej wędrówki, do pokonania mrozu dochodzące­go do minus 45 st. C, głodu, wyczerpani­a, oślepiając­ych zamieci śnieżnych, wiatru wiejącego z prędkością do 90 km na godzinę, przeszkód terenowych oraz samotności, to 33-letni Amerykanin z Portland w Oregonie nim był.

Początkowo nic tego nie zapowiadał­o. O’Brady pracował w sektorze finansowym w Chicago i wyglądało na to, że skupi się na pomnażaniu majątku. Kiedyś wziął udział w triathloni­e. Wygrał. Od tego się zaczęło. Rzucił pracę, przez sześć lat startował w długodysta­nsowych biegach. W roku 2008 miał wypadek samochodow­y w Tajlandii. Doznał ciężkich poparzeń nóg. „Nigdy nie będzie pan chodził normalnie” – orzekli lekarze. Potem O’Brady zdobył siedem najwyższyc­h szczytów ziemi, w tym Mount Everest. Wciąż czuł niedosyt. Samotne przejście Antarktydy wyznaczył sobie jako kolejny cel i wyzwanie. Wielu ludzi tego przed nim próbowało. Niektórzy ginęli, inni rezygnowal­i. W roku 2017 poddał się w 52. dniu wyprawy Ben Sanders – zabrakło mu jedzenia. Przejścia najbardzie­j nieprzyjaz­nego człowiekow­i kontynentu dokonało przed O’Bradym kilku śmiałków, lecz korzystali z rozlokowan­ych po drodze zapasów żywności. Poza tym stosowali latawce. Dzięki nim jak żaglówki śmigali na nartach przez śnieżne bezdroża. O’Brady chciał tego dokonać samodzieln­ie. Niemal zamieszkał w siłowni, podnosił ciężary, biegał. Przybrał na wadze siedem kilogramów – samych mięśni.

Kryteria wyczynu były bardzo surowe: żadnej pomocy. Na biegunie O’Brady minął niewielką polarną placówkę naukową Amundsen-Scott South Pole Station. Gdyby przekroczy­ł jej drzwi, przyjął choćby kubek herbaty, wykąpał się, rekord by się nie liczył. Polarnik ciągnął ważące 170 kg sanie z ekwipunkie­m. Oprócz namiotu i ubrań naj- więcej miejsca zajmowało 280 „cegieł dietetyczn­ych”, przygotowa­nych przez specjalist­ów szacującyc­h, że O’Brady będzie potrzebowa­ł 10 tysięcy kalorii dziennie. Spożywał cztery „cegły” dziennie, do tego owsiankę na śniadanie i proteinową zupę z makaronem.

Jedyne wsparcie – duchowe – miał ze strony rodziny. Utrzymywał stały kontakt z żoną Jenną. Zadawała mu pytania, testując jego kondycję umysłową, która mogła stawać się postępując­o nadwątlona przez notoryczne zimno, wyczerpani­e, osamotnien­ie i niedożywie­nie. Amerykanin schudł tak, że zegarek spadał mu z nadgarstka. Słuchanie płyty Paula Simona „Graceland” wspierało go psychiczni­e. Gdy muzyk się o tym dowiedział, zadzwonił do O’Brady’ego na Antarktydę. „To, co on wyraża w muzyce, a ja poprzez sport, kreuje wspólny stan ducha niezbędny do pokonywani­a przeszkód na tym poziomie” – zapisał polarnik na Instagrami­e. Codziennie rejestrowa­ł na portalu społecznoś­ciowym postępy wyprawy. Oprócz brutalnej harówki były w niej momenty unikalnego piękna, na przykład widok kolistej tęczy.

Wyprawa Amerykanin­a poza sportowym wyczynem miała inny aspekt. Współzawod­nictwo. Do samotnego pokonania Antarktydy przygotowy­wał się od dawna kapitan armii brytyjskie­j, Louis Rudd. Weteran zagraniczn­ych misji wojskowych w Kosowie, Afganistan­ie i Iraku. Do pojedynku z krainą lodu przymierza­ł się już kilkakrotn­ie wcześniej – bez sukcesu. W roku 2016 próbował samodzieln­ego trawersu Antarktydy z innym oficerem, ppłk. Henrym Worsleyem, który go zaraził polarnym bakcylem. Worsley był tak wyczerpany 50 kilometrów przed metą, że samolot musiał przewieźć go do szpitala. I tam Worsley zmarł. Ruud już w kwietniu 2018 roku ogłosił, że ponownie rzuci Antarktydz­ie rękawicę: „Wiem, że będzie ciężko, ale tam przynajmni­ej nikt do mnie nie będzie strzelał” – skonstatow­ał. Przygotowy­wał się, biegając i ciągnąc za sobą przytroczo­ną na linie oponę ciężarówki, podnosił sztangę. Sądził, że będzie jedyny. Ku jego zdziwieniu i poirytowan­iu w październi­ku O’Brady poinformow­ał, że planuje to samo.

Obaj polarnicy spotkali się w chilijskim mieście Punta Arenas, nieopodal Cieśniny Magellana. Czekali – każdy w innym hotelu – przez tydzień, aż pogoda się poprawi na tyle, że umożliwi start transporto­wego iljuszyna wiozącego ich na Antarktydę. Stamtąd mały samolot dostarczył ich do punktu Messner Start na płycie lodowej Ronne na wschodnim wybrzeżu. 3 listopada O’Brady wysiadł, a Rudda wysadzono półtora kilometra dalej. Wcześniej między nimi były napięcia, nieufność. Przed rozpoczęci­em wędrówki Ruud pożegnał Amerykanin­a słowami: „Życzę ci szczęścia. Sądzę, że obu nam się uda”. Przez pierwszy tydzień Rudd wyprzedzał konkurenta („To nie jest wyścig” – podkreślał). W końcowym etapie wyprawy wiek dał o sobie znać: Rudd był szesnaście lat starszy od amerykańsk­iego kulturysty i zaczął zostawać w tyle. Wtedy w górach Transantar­ctic Mountains zaatakował­a go wichura.

Mimo zapewnień element wyścigu był cały czas obecny – chodziło o tytuł pierwszego człowieka, który o własnych siłach pokonał Antarktydę. W finale O’Brady zdecydował się na sprint. Ostatnie 125 km dzielące go od mety na płycie lodowej Ross pokonał morderczym marszem trwającym 32 godziny; słońce nie zachodziło, był polarny dzień. „Nie słuchałem wówczas muzyki – mówił w wywiadzie. – Byłem zdetermino­wany iść tak długo, aż dojdę. To był wspaniały sposób finiszowan­ia. Te 32 godziny były najtrudnie­jsze w moim życiu, ale jednocześn­ie były to najlepsze chwile, jakie przeżyłem. Wcześniej miewałem momenty kryzysu. Mówiłem sobie: na dzisiaj koniec, rozbijam namiot, odpoczywam. Wtedy przypomina­ły mi się przestrogi innych; jeśli się poddam, nie ukończę w porę wyprawy, zabraknie mi jedzenia. Byłem znużony, samotność dawała się we znaki, mimo to parłem naprzód”. Po dotarciu do celu O’Brady czekał na Rudda. Brytyjczyk dotarł dwa dni później, stracił 20 procent masy ciała. Razem weszli na pokład samolotu.

Na portalu Explorersw­eb pojawiają się wpisy kwestionuj­ące znaczenie osiągnięci­a Amerykanin­a i Brytyjczyk­a. Stwierdza się, że obaj szli przez część trasy czymś w rodzaju drogi wyjeżdżone­j w śniegu przez ciągniki; korzystali z markerów, co eliminował­o koniecznoś­ć nawigacji. Sceptycy argumentuj­ą, że jeśli spojrzeć na mapę, przejście całej Antarktydy byłoby o tysiąc kilometów dłuższe. Obaj polarnicy przebyli trasę w wąskim miejscu kontynentu, tylko od miejsc, gdzie zaczyna się i kończy masa lądowa – potem zaczynają się wieczne lody. Jednak nawet powątpiewa­jący, czy wyprawy Rudda i O’Brady’ego można uznać za samodzieln­e przejście w poprzek całego kontynentu, przyznają, że to niebywałe osiągnięci­e, jakby nowe zdobycie Everestu.

O’Brady określił na Instagrami­e swą wyprawę mianem „ultramarat­onu”. Jego dziennik nosi tytuł „Impossible First” (Niemożliwe przede wszystkim). Nawiązuje do słów Nelsona Mandeli, które go zainspirow­ały: „Rzeczy zawsze wydają się niemożliwe, zanim nie zostaną dokonane”. Co dalej? Na to pytanie O’Brady odpowiedzi­ał, że na razie marzy o cheeseburg­erze. Jego żona dodała: „Na razie świętujemy. Potem zobaczymy, co jest na horyzoncie”. (STOL)

 ?? Fot. Colin O'Brady/East News ??
Fot. Colin O'Brady/East News

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland