Chłopak z Bankowej
Ludzie dobrej woli pomagają panu Markowi.
Zdaniem sąsiadki bezradność pracownic opieki wynikała z tego, że Marek je zaskoczył. Bo kto widział podopiecznego, co mieszka w norze z zawalonym sufitem, bez wody, kibla i ogrzewania, a nie chce pieniędzy? Nie chce też pójść do ciepłego domu pomocy, gdzie załatwiły mu miejsce, o które inni by się bili.
– Ile mi dasz lat? – Mariusz Nadajczyk, nazywany w okolicy Markiem, wyciąga z foliowej torebki startą zieloną książeczkę dowodu osobistego. Faktycznie, mimo lekkiej siwizny i spróchniałych zębów wygląda dużo młodziej niż na swoje 50 lat. Pomieszczenie, w którym stoimy, kiedyś było pokojem i ma najwyżej 6 – 7 m kw., ale jakimś cudem mieści zdezelowaną kanapę z poduszką i grubym kocem, meblościankę ze szkłem stołowym pamiętającym epokę Gierka, telewizorek, mały stół, kilka worków pełniących rolę szafy i rodzinne bibeloty. Na ścianach święty obraz, portrety rodziców i dywan maskujący odrapaną ścianę. Jest też bożonarodzeniowy łańcuch.
Powiedzieć, że Marek ma tu czysto, znaczyłoby skłamać, ale widać, że robi wszystko, by czysto było. Zamiast słodkiego fetoru – nieodłącznego towarzysza upadku – czuć tylko wilgoć. Brak oznak nałogów, w przylegającej do „pokoju” trzymetrowej pseudokuchni ani jednej butelki po piwie czy wódce. Wyprane w zagrzanej grzałką wodzie ciuchy Marek powiesił koło dawno nieczynnego piecyka, ale zesztywniały jak po krochmalu. Nic dziwnego: termometr nad zlewem wskazuje trzy kreski na plusie.
Rodzinny dom
– Mamusia – Marek, lekko sepleniąc, wskazuje palcem na czarno-białe zdjęcie, które wyciągnął zza szyby regału. – I ja – obok kobiety o ciemnych włosach i nieostrej twarzy stoi berbeć w czapce z pomponem. – Sześć lat miałem, jak tu w pokoju z łóżka wypadłem. Odtąd nic nie mówiłem i lekarz mówił, że już nie powiem, ale się jakoś zebrałem. Tylko głowa... Marek puka się otwartą dłonią w czoło. – Nie daje rady. A teraz jeszcze zostałem sam – nagle mężczyzna zaczyna płakać i przytula się do mnie jak do znanego od dawna towarzysza niedoli.
– Nie płacz, Mareczku, nie płacz – Anna Kacprowska z naprzeciwka, blondynka w sile wieku, pracuje „w okienku” w jednym z łódzkich szpitali, ale od paru dni niemal cały czas poświęca na ratowanie sąsiada. – Pewnie pan widzi, że Marek jest trochę umysłowo stłumiony. Ma umysł dziecka, a do tego cukrzycę, ale on jako jedyny z tej rodziny wyszedł na prostą. Bracia tonęli w wódce, ojciec zmarł. Marek przez wiele lat funkcjonował z mamą w tym mieszkaniu, póki kobiecie nie pogorszyło się na tyle, że trafiła do domu pomocy. I Marek został sam.
Z krótkiej, od zawsze robotniczej ulicy – na ironię chyba nazwanej Bankową – dopiero niedawno zniknął bruk oraz płynąca przez okrągły rok wzdłuż krawężnika rzeka mydlin i odchodów. Marka znają tu wszyscy. – Może z wyjątkiem paru rodzin z wykończonego drewnem i szkłem „apartamentu”, co go teraz na końcu postawili – zastrzega pan Krzysztof. – Ale oni nie pamiętają, jak Marek i jego rodzice byli tu dozorcami. I to nie „malowanymi”, tylko takimi, co w styczniu o szóstej rano już lód skuli i chodnik popiaskowali. Mieszkanie, które zajmowali, od urodzin Marka było „miastowe”, ale parę lat temu odnalazł się jakiś właściciel i przejął chałupę. Zresztą to żaden kamienicznik, tylko jakiś dziwak, nawet dogadać się z nim trudno. Wszystkich lokatorów jakoś tam się z tej rudery pozbył, a Marek z mamą musieli zostać, bo nie mieli dokąd pójść. Kiedy chłopak został sam, myślałem, że się załamie, ale nic z tego: po wodę do studni drepcze z wiaderkiem na koniec ulicy, opierze się i umyje. Kiedy piecyk działał, to na nim zupę też ugotował, a za potrzebą szedł na podwórko do sławojki, gdzie pan byś nawet nie wszedł. Chociaż nie pisze i nie czyta, to dobry chłopak.
Marek ma ok. 700 złotych renty i trochę zasiłku, ale co miesiąc trzy stówy oddaje właścicielowi zrujnowanej kamienicy. Niby to czynsz, ale gdy spytać właściciela, jak stawkę wyliczył i czy ma jakąś umowę, zaczyna kręcić. – Na poczet długów jego rodziny za czynsz z zeszłego stulecia biorę te pieniądze. A dalej pan nie wchodź, bo to mój teren prywatny – rzuca i chowa się w podwórku za węgłem. Kiedyś obiecywał remont zrujnowanego budynku, ale wycofał się rakiem. – Na szczęście Marek wiele nie potrzebuje – zapewnia Anna Kacprowska. – Aby coś zjeść, nie marznąć i mieć dach nad głową. Tyle że w dwóch ostatnich sprawach doszło latem do prawdziwej katastrofy. Najpierw rozszczelnił się stojący w kącie niby-kuchni piecyk, a parę tygodni później w drugim kącie zawalił się sufit. Przez połamane, spróchniałe deski widać dziś niebo. Póki było w miarę ciepło, Marek naciągał na siebie kolejne warstwy ciuchów, teraz może każdej nocy zamarznąć.
Świat czterech przecznic
Rozszczelniony piecyk i spróchniałe deski od dawna widziały pracownice opieki społecznej „od zawsze” zajmujące się jego rodziną. – Próbowaliśmy wymóc na właścicielu budynku wywiązanie się z obowiązków, czyli zapewnienie lokatorowi warunków niezagrażających zdro- wiu i życiu. Pisaliśmy też do Powiatowego Inspektora Nadzoru Budowlanego. Bez skutku – wylicza Piotr Rydzewski, dyrektor łódzkiego MOPS. – Przekazywaliśmy też panu Markowi celowe zasiłki.
– Rzecz w tym, że Marek żadnych pieniędzy nie chce – denerwuje się sąsiadka z naprzeciwka. – I mówił o tym wielokrotnie. Dali, to owszem, wziął, ale od zawsze mówił, że marzy tylko o jednym: bezpiecznych i ciepłych czterech ścianach.
– Mam pieniążki, do banku zanoszę. Nie potrzebuję więcej – potwierdza Marek. Na to dyrektor Rydzewski też ma odpowiedź. – Pracownice socjalne od dawna proponowały panu Markowi noclegownię, ale to nie wszystko. Widząc jego sytuację, znalazły rozwiązanie optymalne, czyli miejsce w Domu Pomocy Społecznej. A to oznacza jedzenie, pełną opiekę, także lekarską, i ciepło. Większość naszych podopiecznych latami czeka na miejsce w DPS, ale okazuje się, że i to nie zadowoliło pana Marka. Odmówił – dyrektor rozkłada ręce.
Pani Anna: – Aby zrozumieć Marka, niech pan prześledzi, jak funkcjonuje z dnia na dzień i z roku na rok. Wcześnie rano, kiedy zamiecie ulicę przed kamienicą, idzie do supersamu na rogu, gdzie pomaga sprzątać i układać towar. Potem biegnie do pani Ewy z przychodni w tym samym blaszanym pawilonie na zmierzenie cukru i podanie insuliny. Potem znów do sklepu i przed zamknięciem znów do przychodni. W międzyczasie, co kilka godzin, wraca paręset metrów do domu, żeby odpocząć, zrobić sobie coś do jedzenia lub się oprać.
Pani Ewa, pielęgniarka z przychodni: – Te cztery przecznice, parę kilometrów kwadratowych, to cały jego świat. Jeśli ktoś go stąd wyrwie, Marek zginie. Podam przykład: przez wiele miesięcy namawiałam go, żeby odwiedził mamę, która mieszka w DPS w centrum miasta. Tłumaczyłam, jak dojechać. Niby rozumiał, ale nigdy nie pojechał. W pierwszy dzień świąt powiedziałam dość: przyszłam i zabrałam go tramwajem do mamy. Był szczęśliwy, ale już po chwili chciał wracać „do siebie”.
– Wszyscy go tu w okolicy znają i lubią – dodaje pani Jola, sklepowa. – Nasi klienci zagadują, czasem ktoś coś ciepłego przyniesie, żeby zjadł. Nikt nie da krzywdy zrobić. A teraz siedzi u nas od rana do zamknięcia, bo tu ciepło, a u niego ziąb.
Okazuje się, że MOPS o tym wszystkim wie. Czy nie lepiej zamiast wyrywać tego w miarę samodzielnego człowieka ze środowiska i płacić ok. 4 tys. miesięcznie za pobyt w DPS, postąpić niestandardowo i poszukać mu w okolicy małego socjalnego lokalu? – Ależ mam informacje, że tak się dzieje – obrusza się dyrektor Rydzewski. – Już pół roku temu wystąpiliśmy do Urzędu Miasta o taki lokal. Na razie bez odpowiedzi, ale – wie pan – lokale socjalne nie czekają na lokatorów, zwłaszcza że trzeba go znaleźć w tej okolicy miasta.
– Pisali? Pół roku temu? – Jolanta Baranowska z łódzkiego magistratu robi dziwną minę. – To musi być jakaś pomyłka, jedyne pismo, jakie urząd dostał z MOPS w sprawie lokalu dla pana Marka, wpłynęło... cztery dni temu, już po świętach.
Jolanta Baranowska pojechała wtedy na miejsce, żeby zobaczyć, w jakich warunkach mieszka Marek i czego naprawdę potrzebuje. Potwierdza wszystkie spostrzeżenia sąsiadów: –
Choć powinien to zrobić właściciel kamienicy, będziemy działać. Mam nadzieję, że w ciągu kilku tygodni, może paru miesięcy uda się tę sprawę załatwić i znaleźć jakiś lokal socjalny. To rzeczywiście najlepsze wyjście.