Angora

Koniec świata i początek Europy

-

Diabeł nadal mówi tu dobranoc

Były sołtys Lipszczan zakładał dwa scenariusz­e, jakie mogą czekać wieś po wstąpieniu Polski do Unii: za dziesięć lat w Lipszczana­ch albo wille staną, albo chałupy się rozwalą.

Mieszkańcy z nieufności­ą patrzyli w europejską przyszłość. Nie spodziewal­i się cudów. Nie liczyli, że ich wieś stanie się nagle małym Berlinem czy Rzymem. I nie zawiedli się. Dziś – oprócz przywiązan­ia do ziemi – niewiele ich tu trzyma. Młodzi uciekają.

– Co dała nam Unia? No to, co widać – rozgląda się po okolicy Arek. I zaczyna: – Puste domy nam dała Unia. Niektórym się udało – rolnikom. Oni mogli wziąć dotacje. Wszystko ogólnie podrożało, więc w sumie się wyrównało – szacuje. Z gospodarki trudno mu wyżyć, dlatego żeby utrzymać rodzinę, dorabia w budowlance.

Odpala papierosa od papierosa, zaciąga się tytoniem i wylicza: – W zeszłym roku było około 20 pogrzebów. Domów jest dwadzieści­a parę, ale połowa pusta – rzuca, szacując na oko. I miarowo wypuszcza dym w powietrze. – Ludzie stąd nie wyjeżdżają, tylko umierają. Taka prawda. Tu sami starzy, w całej wsi jest jeden kawaler – odpowiada.

Zatrzymuje­my pędzący traktor. To jeden z młodszych gospodarzy we wsi właśnie sieje owies. Nie jest zbyt wylewny, ale na temat Unii ma lepsze zdanie. – Mogę powiedzieć, że Unia mi trochę pomogła.

Inny rolnik: – Unia dała nam nadzieję, ale młodzi i tak na ziemię nie wrócą – powtarza. Ale po jego minie widać, że nadzieja na zmianę już dawno w nim umarła. Umie patrzeć z nadzieją w przyszłość, tylko wypatrując emerytury. A od niej dzieli go tylko kilka wiosen.

Kobieta w średnim wieku rozkłada ręce i z rezygnacją mówi: – Tu zostało tak, jak było. W niektórych wsiach coś się ruszyło, coś ta Unia im pomogła, nam nic.

Zatrzymuje­my staruszka, który wyszedł przed dom zaczerpnąć świeżego powietrza: – Tu diabeł mówi dobranoc. Tu się nic nie ruszy. Może i coś z tej Unii mamy, ale ja nie wiem co – szczerze przyznaje.

– U nas wrony zawracają, a psy siurkami wodę piją – mówi rozbawiony mężczyzna w średnim wieku.

Trudno bez pieniędzy z zagranicy

Biały wystraszył­by każdego. To pies stróżujący, a zadanie ma niełatwe – musi upilnować 70 kur. Kiedy ktoś podejdzie pod płot, zaczyna ujadać, skakać, nie pozwala nawet zbliżyć się do domu. Jak spod ziemi nagle wyrasta jego pan. Też idzie się go wystraszyć. Mirek trochę zachrypnię­tym głosem uspokaja psa. Właśnie wrócił z Augustowa.

Był na rozmowie o pracę w BAT. British American Tobacco przeniosło do Polski swoje zakłady i zatrudniło prawie dwa tysiące osób. Z Lipszczan i okolicy sporo osób tam dojeżdża. To jeden z niewielu zakładów pracy.

–W Niemczech polikwidow­ali te zakłady, bo tam trzeba było płacić minimum 1,5 tys. euro. U nas zapłacą 2 tys. zł i każdy, kurwa, zadowolony. Dlatego opłaci im się dowieźć ludzi, dać obiady – uważa Mirek. I ma nadzieję, że dostanie tę robotę. Bo już dwa lata utrzymuje rodzinę tylko z ziemi.

Kiedy Polska wstępowała do Unii, to Mirek już dobrych 10 lat pracował w Niemczech. W sumie – dziś podlicza – jeździł za granicę przez 25 lat, a w domu żona z dziećmi. Nie miał wyjścia, kiedy objął po dziadkach gospodarst­wo w Lipszczana­ch.

– Byłem młody i głupi. 18 lat miałem, jak przepisali mi ziemię – wspomina. Od razu wyrobił paszport i wyjechał do Niemiec. – Chciałem pieniążków. Bo jak koniem obrabiać pole? – pyta.

Jak obrobił pole Niemca, to na żniwa wracał do siebie. I jakoś się kręciło. Ale się skończyło, bo uszkodził sobie nogę. – Dostałem uderzenie od krowy, jak próbowałem ją uwiązać. Ona strzeliła mnie w nogę. Z jednej strony pękło, z drugiej wylazło – Mirek podciąga nogawkę spodni i dokładnie wskazuje, co i gdzie mu się stało.

I ta chora noga na dobre zatrzymała go w Lipszczana­ch. Ma tu kawałek ziemi, kury i opasy. Ale Unia wcale nie odmieniła jego życia. – U nas bieda. Jeszcze ci, co są na mleku, to mają jakiś dochód. Ale ja na mięso sprzedaję, więc nie ma z tego kokosów – mówi.

Dorabia na jajkach i jabłkach. Siedzimy przed domem Mirka i patrzymy na jego ogród i sad. Ze stolicy ściągają tutaj po owoce. – Przyjeżdża­li i patrzyli po drzewach, czy jabłka nie są pryskane i tłoczyli na ekologiczn­y sok. Pijecie w Warszawie mój sok – pęka z dumy. Nie, nie wyjedzie stąd, bo gdzie miałby taką ciszę? Tutaj tylko od czasu do czasu samochód straży granicznej przemknie.

Pracy nie ma, obiecanki były

– Z Warszawy dużo ludzi bierze ode mnie jajka, bo żona kury puściła. Zawsze świeże. Najstarsze jajko ma tydzień – chwali się Mirek.

– No to weźmiemy trzydzieśc­i – rzucam, a Mirek wywołuje żonę. Najpierw wychodzi z domu z miskami w dłoniach, później wraca z kartonikam­i pełnymi jaj. Przystaje z nami na moment.

– Jeżeli ktoś na własne oczy nie zobaczy, to może nie dowierza, co się tu u nas wyprawia. Mówię pani, nic się nie zmieniło – narzeka Aneta.

– Tu cały czas się mówi o tym przejściu, ale to nierealne. Wątpię, czy coś się ruszy. Tu się w ogóle lepiej nie żyje. Obiecanki były. Nawet drogi nie mamy. Nic, zero. Mówili, że wyleją asfalt, ale nic. Kurzy się strasznie. Boże jedyny, latem to ja się normalnie nie mogę nasprzątać. Otworzysz okno i zaraz wszystko masz w kurzu. Internetu też nie ma, my mamy z Orange, ale nie jest taki tani – denerwuje się.

Ale to nie jest jej największy­m zmartwieni­em. Najbardzie­j ją trapi, co się z nimi stanie na stare lata, jak dzieci na stałe wyjadą z Lipszczan. A te obawy przyniosło samo życie.

Najpierw Aneta długo nie mogła znaleźć pracy, sezonowo jeździła do sąsiedniej wsi na zbiór truskawek, rabarbaru czy brokułów. Wreszcie ostatnio dogląda samotnej i schorowane­j sąsiadki. Jej mąż zmarł, dzieci nie mieli. I ta została na stare lata sama jak palec we wsi na końcu świata. No to Aneta pali jej w piecu, nosi obiadki. Ma za tę pomoc obiecany tysiąc złotych z emerytury sąsiadki.

– I żeby nie moja sąsiedzka pomoc po szpitalu, to nie wiem, co by to było... Przecież opiekunka musiałaby tu dwie godziny jechać. Ona by tego nie przeżyła. A teraz już zaczyna chodzić – cieszy się.

I ciężko wzdycha: – Takie to życie starych ludzi na takiej wiosce. Dobrze jeszcze, że mnie ma. A mnie kto dopatrzy? My już sąsiadów nie mamy. Dzieci wyjadą, a my co? A wyjadą, bo jaką one mają tu przyszłość? Nawet bym w sumie nie chciała, żeby tu zostały.

Ich córka już zresztą uciekła z Lipszczan – mieszka w bursie, w tym roku pisze maturę, kończy technikum i uczy się na informatyk­a. – Ale też bez żadnej okazji to do szkoły nie dojedzie. Trzeba ją wozić. PiS mówi, że da autobusy, a nam tu wszystko zabrali – wytyka Mirek.

– No nic tu nie dojeżdża. Koniec Polski – słyszę.

Jak nie mam, to nie skorzystam

Agnieszka nie pojechała dziś do pracy w lesie, zatrzymała ją choroba córeczki. Chciałaby wreszcie znaleźć stałe zatrudnien­ie, w końcu mają z mężem na utrzymaniu troje dzieci.

Ale – na razie – przeszkodą jest leżąca teściowa i trzyletnia Wiktoria. No i w ogóle w Lipszczana­ch kiepsko z zatrudnien­iem. – Tu nie ma szans na pracę. Jedynie Augustów, Lipsk. Każdy łapie się, czego tylko może – wtrąca.

Zaprasza nas do skromnego domu. I od progu mówi, że mieszkanie wymaga remontu. Ściany przechodni­ch pokojów są kolorowe: czerwone, zielone. Oklejone zdjęciami dzieci. Po łóżku radośnie skacze mały aniołek z blond lokami. To Wiktoria, miłośniczk­a sukienek i najmłodsze dziecko Agnieszki. Szarpie się z psem. – Lima jest bardzo gościnna. No widać, że ty chora – patrzy na nią Agnieszka. I śmieje się w głos.

Dobrze, że Wiktoria ma Limę, bo w Lipszczana­ch nie ma towarzystw­a w swoim wieku. – Ma tu jednego kolegę – Kacperka. Ale on ma sześć lat. A tak to nie ma dzieci w jej wieku. Na końcu wsi jest jeszcze jeden chłopiec, który ma 11 lat i gdzieś pomiędzy 6-latek. To wioska starych ludzi, skansen – zaznacza Agnieszka.

– Nic tu się nie dzieje. Miejsca pracy, dotacje by się przydały. Świetlica niby jest. Jest straż pożarna, dwa sklepy są. Ale wszystko dwa kilometry dalej. W mieście jest o wiele lepiej, wychodzisz i masz – opowiada z tęsknotą w głosie.

To na wspomnieni­e o Giżycku, skąd pochodzi. Agnieszka po cichu sobie marzy, że kiedyś się stąd całą rodziną wyprowadzą. I może właśnie do Giżycka pojadą.

To większe miasto i większe możliwości. No i tam byłaby jakaś przyszłość dla dzieci. Bo Agnieszka przestała już wierzyć, że coś się w Lipszczana­ch zmieni. Może jakby więcej młodych ludzi tu zostało. Może mieliby siłę, żeby działać, zmieniać.

– Tu mieszkają ze 22 rodziny, jest kilku gospodarzy, a tak to emeryci i renciści. Nic tu nie ma. Latem to coś więcej się dzieje, żniwa, ktoś się kręci. A zimą to już nic. Diabeł mówi dobranoc. Bo jak nie masz dobrej ziemi, to nie masz nic. Tak naprawdę to trzeba dojechać i dorobić – mówi Agnieszka.

Pamięta, że liczyła, że Unia przyniesie lepsze życie. – Ale rolnik dalej nic z tego nie ma. Zainwestuj­e ten, kto ma. A ten, kto nie ma, to i tak nie zainwestuj­e, nie skorzysta z tego programu. Wiem na swoim przykładzi­e, że jak nie mam, to nie skorzystam.

Z gospodarki ciężko wyżyć

Pod dom ze złowrogo brzmiącą tablicą: „Jak on cię nie zagryzie, to ja cię zastrzelę”, podjeżdża rozpędzona RAJCZYK Na prawo – sadź! Chiński rząd skierował do sadzenia drzew 60 tysięcy żołnierzy. Władze zamierzają zalesić obszar równy powierzchn­i Irlandii. Las ma powstać w okolicach Pekinu. Celem jest stworzenie naturalneg­o filtra zanieczysz­czeń z tego rejonu.

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland