Czarny rynek rękopisów
Czym się zajmowali polscy politycy? Czym się zajmowała polska polityka? Otóż zajmowała się sobą. Była skupiona na sobie. Na osobistych ambicjach polityków, na ich karierach, na ich interesach. Polska polityka była wieczną walką o władzę albo – w przypadku
Dobra powieść sensacyjna wcale nie musi narażać czytelnika na krwawe sceny i lekturę po kolana w trupach. Johna Grishama przepis na „lekki” kryminał to: sprytni złodzieje, perfekcyjnie obmyślany „skok” oraz przebiegły paser gwarantujący zysk i eliminujący całkowicie możliwość wpadki przestępców...
Oto ze skarbca biblioteki renomowanego uniwersytetu czwórka przestępców kradnie bezcenne rękopisy powieści Scotta Fitzgeralda. W pościg rusza wyspecjalizowana w tropieniu kradzieży dzieł sztuki jednostka FBI – bezskutecznie. Do akcji przystępuje więc agencja detektywistyczna, która nie musi tak ściśle jak strzegący prawa agenci trzymać się procedur. Zarówno FBI, jak i detektywi wśród podejrzanych mają na oku pewnego księgarza i kolekcjonera wydawnictw. Bruce Cable od lat prowadzi na florydzkiej wyspie Camino renomowaną księgarnię, będącą zarazem salonem życia literackiego. Oprócz kilkorga pisarzy zamieszkujących wyspę na spotkania autorskie przybywają tu wybitni pisarze, reżyserzy, scenarzyści, a księgarnia ma niezwykle ekskluzywną klientelę. Śledczym wydaje się, że Cable to człowiek, który mógłby pohandlować autografami amerykańskiego klasyka... Stąd prowokacja: umieszczenie na wyspie i w otoczeniu księgarza (a to znany kobieciarz i bon vivant) młodej, atrakcyjnej pisarki, która właśnie straciła pracę wykładowczyni kreatywnego pisania i zamierza tu, w rodzinnym domu, napisać swą drugą powieść. Mercer Mann ma zbliżyć się do Cable’a i rozeznać, czy jest on zamieszany w kradzież „fitzgeraldów”...
JACEK MICHOŃ JOHN GRISHAM. WYSPA CAMINO (CAMINO ISLAND). Przeł. Jan Kraśko. Wydawnictwo ALBATROS A. KURYŁOWICZ, Warszawa 2019. Cena 37,50 zł.
Była walką o władzę, ale nie w tym emocjonalnym ujęciu, które potępia polityków w przekonaniu, że robią coś, czego nie powinni. Była walką o władzę, bo właśnie tym się politycy zajmują. Bo takie są reguły ich rzemiosła. Kto się o władzę nie bije, ten z polityki odpada. Kto się bije, nie może już przestać. Gdyby się spytać polityka, czemu się bije, bardzo by się zdziwił. Podobnie jak miliarder spytany, czemu nadal pomnaża fortunę, albo sportowiec, czemu chce wygrać. Po prostu każdy polityk chce władzy. Co w niej ceni najbardziej? Osobisty triumf. Sławę i dominację. Insygnia i łupy. Większość energii władcy poświęcają celebrze oraz rytuałom publicznego potwierdzania własnej dominacji. Natomiast codzienne rządzenie nie jest ich pasją. Raczej obowiązkiem, ceną za koronę. Konsekwencją sytuacji, w której koronę można wziąć jedynie w pakiecie z narzędziami rządzenia.
W polskiej demokracji najważniejsze były cele dominacyjne. Dzierżenie władzy, a nie rządzenie. Poczucie własnej ważności, a nie społecznej służby. Dostęp do państwa jako do łupu, którym się opłaca lojalność drużyny oraz zaspokaja własne potrzeby, a nie dobra publicznego, które się chroni. Czytelnik przyzwyczajony do demokratycznego mitu odpowie, że to nadmierna generalizacja. Że tak się zdarzało, ale tylko czasami. Nic bardziej mylnego. Tak było zawsze. Żadna wielka wojna polityczna nie dotyczyła materii rządzenia. Wszystkie toczyły się o polityczne wpływy jednostek. Taką logikę miała wojna na górze, taką miały wojny Wałęsy z premierami, wojna Tuska z Lechem Kaczyńskim czy bratobójcza wojna między Kwaśniewskim a Millerem. Bito się nie o sprawę, ale o to, kto komu stopę postawi na karku. Strony czasem wierzyły, że pełen sukces otworzy nową epokę. Ambitnej polityki i społecznej służby. Ale nigdy do tego nie doszło. Zwycięzca, zdobywszy więcej sił, poszerzywszy wpływy, skupiał się na tym, jak tych wpływów nie stracić.
Rewoltowano masy hasłem wielkich zmian jedynie po to, aby zdobyć koronę. Nigdy jednak nie chodziło o realne zmiany. Wałęsa poprowadził wielką kampanię przeciw Mazowieckiemu, aby dzień po wygranej ogłosić, że nowy rząd ma robić to samo. Sojusz dwa razy wziął władzę, brutalnie krytykując poprzedników, aby potem robić wszystko, co krytykował. Tusk zwalczał IV RP jako reżim zbrodniczy, aby objąwszy władzę, oświadczyć, że nie ma problemu IV RP. Każdy przypadek izolowano, każdy traktowano jako wyjątek. Ale rzekome wyjątki były jedynym, co w polskiej polityce było trwałe, powtarzalne, niezmienne. W każdym roku największe spory toczyły się o dominację i wpływy. W każdym roku dobro publiczne było na drugim planie. Dziesiątki ministrów odwołano tylko po to, aby dowieść swojej pozycji. Setki decyzji zablokowano, aby utrzeć nosa rywalom. Nie było natomiast ani jednego przypadku, aby któryś z czołowych graczy poświęcił swoje apetyty dla dobra publicznego. Ograniczył, owszem. Poświęcił – nigdy. A przecież w całym morzu sporów tylko jeden – obok dominacji – miał państwowy sens. Czyli wojna Wałęsy o ustrój znoszący dwuwładzę.
Od środka walka o władzę wygląda inaczej. Ulatnia się jej egoizm, blaknie jej cynizm, zostają reguły gry. Równie zimne, neutralne, techniczne, jak reguły każdej sportowej gry. To, co oglądane z zewnątrz jest brutalnością, cynizmem czy miłością własną, od środka jest wolą wygranej. Naturalną postawą w każdej rywalizacji. Zawodnicy nie mają poczucia dziwności własnych zachowań. Politycy też nie. Robią tylko to, co do zwycięstwa prowadzi. A gdy je odniosą, robią to samo, co robili wcześniej.
Polityka oglądana od środka zawsze wygląda tak samo. Wchodząc do polityki, trzeba przemierzyć tor przeszkód, który prowadzi do władzy, a potem pozwala władzę utrzymać. Przebieg toru przeszkód nie zmienia się od tysięcy lat. Początkujący polityk musi się przyłączyć do jakiejś politycznej drużyny – koterii, książęcej rodziny, partii. Tam się uczy. Ale nie tego, jak rządzić, ale jak awansować we własnym obozie. Społeczeństwo wyobraża sobie polityków w starciu z ideowym przeciwnikiem. To błąd. Przez większość życia polityk poluje we własnym stadzie. Jego rywalami są koledzy. Stojący wyżej, których trzeba przeskoczyć, i stojący niżej, którym nie wolno dać się przeskoczyć. Z nimi się bije o partyjne awanse, o miejsce na listach wyborczych, o państwowe nominacje. Większość polityków nie zraniła żadnego przeciwnika, natomiast zgubiła wielu politycznych przyjaciół. Nawet ostateczny sukces, pokonanie wszystkich, niczego nie zmienia. Bo zostawszy królem stada, trzeba pozycję obronić. Nieustanie zerkać do tyłu, aby wypatrzyć Brutusa, który chowa sztylet w kieszeni. Demokracja jedynie wyostrzyła bratobójczą naturę polityki. Ułatwiła ją. Nieustanne wybory to nieustanne okazje do zmiany hierarchii. Co sprawia, że stado pozostaje głównym przedmiotem w polu widzenia każdego polityka.
Publiczność z życia politycznego wyłapuje wąski fragment, ciekawy dla siebie. Czyli sprawowanie władzy. Rozumiane jako możliwość pracy dla ogółu. I ten fragment absolutyzuje. Z drobnej części polityki robi jej całość. Tymczasem całość jest inna. Jej zasadniczy kształt wyznacza fakt, że o ile publiczność żyje w społeczeństwie, polityk żyje w stadzie. To jest jego środowisko życia. Jego świat. Horyzont działania. Warunek istnienia. Choć w stadzie panuje brutalna rywalizacja, wyłącznie w stadzie może polować. Zdobywać środki do życia. Bez stada jest niczym. Nawet wylatując na najwyższą orbitę, zostając władcą, nie może się polityk