Jak pewna wyspa wyzbyła się plastikowych słomek Filipiny
O wielorybie z 40-kilogramowym plastikowym śmietniskiem w żołądku pisały portale i gazety świata. Niestety, to tylko jeden z kilkudziesięciu ssaków, których wnętrzności zamieniły się w wysypisko. Wszystkie pływały niedaleko Filipin.
W żołądku wieloryba zmieściło się 40 kilogramów plastikowych opakowań po ryżu, torby sklepowe różnej wielkości i worki z plantacji bananowych. 15 marca tego roku waleń odwodnił się i umarł z głodu, mając... pełny żołądek. Jedna z siedmiu tysięcy filipińskich wysp znalazła się na ustach bijących na alarm ekologów. Biolog i założyciel muzeum historii naturalnej D’Bone Colector w Davao dodał do tej historii więcej szczegółów.
Wal nazywany przez specjalistów zyfią gęsiogłową przed śmiercią w męczarniach wymiotował krwią. Większość, bo prawie 16 kilogramów, plastikowych worków tak długo tkwiła w ciele ssaka, że nastąpił już proces zwapnienia. „Nigdy nie widziałem takiej ilości plastiku, napisał biolog na facebookowym koncie. „Filipińczycy są dumnym narodem, ale niestety, nie zrobili niczego, by zadbać o środowisko. W ciągu ostatnich 10 lat w pobliżu filipińskich wysp znaleziono 61 wielorybów i delfinów. 57 z nich umarło. Cztery były w ciąży. To musi się skończyć albo nic nie zostanie dla kolejnego pokolenia” – podkreślił Darelley Blatchley. A wydawało się, że Filipińczycy odrobili już lekcję z ochrony środowiska, gdy 25 kwietnia 2018 roku uzbrojone oddziały narodowego Navy Seals zamknęły wyspę Boracay na pół roku.
Boracay, najpiękniejsza wyspa świata
Zdjęcia lazurowej wody otaczającej jedną z najbardziej malowniczych wysp świata też znalazły się na czołówkach gazet. Dziennikarze powtórzyli słowa prezydenta Rodriga Duterte, który nakazał zamknąć wyspę: „Turyści kąpią się w szambie, a nie w morzu”– powiedział ekscentryczny przywódca. Wiedział, co mówi. Decyzję o zamknięciu ośrodka dla turystów podjęto nie tylko w trosce o środowisko, ale przede wszystkim z powodu pieniędzy, które wyspa o długości 2 kilometrów i szerokości 500 metrów przynosi państwu i bogatym inwestorom. W 2017 roku dwa miliony turystów zostawiło tam 56 miliardów pesos, czyli ponad miliard amerykańskich dolarów. Trwający od lat 70. ubiegłego wieku turystyczny boom spowodował całkowitą niedrożność systemu kanalizacji i doprowadził do wyczerpania zasobów słodkiej wody. Boracay groziła katastrofa ekologiczna. Mieszkający od ośmiu lat na wyspie belgijski informatyk Frank uważa jednak, że trudno mówić o sukcesie pokazowej operacji prezydenta.
Przestrzegania nowych zasad pilnują na wyspie trzy rodzaje służb mundurowych. Na plaży nie wolno spożywać alkoholu ani jeść, rozkładać stolików, parasoli i łóżek, imprezować po godzinie 22, śmiecić, organizować pokazów ogni sztucznych, wypożyczać skuterów wodnych i motorówek, a nawet budować zamków z piasku. Było to dochodowe zajęcie filipińskich dzieci, które w ten sposób wyciągały pieniądze od turystów. Sklepiki na wyspie nie mogą pakować towaru do plastikowych worków. Zastępują je papierowymi. W restauracjach nie ma plastikowych słomek tylko szklane, metalowe albo bambusowe. Jednorazowo na Boracay może przebywać 19 tysięcy 200 miłośników białych piasków i turkusowej wody. Osoby, które nie mogą wykazać się zarezerwowanymi pokojami, nie są wpuszczane na wyspę. Ekologiczny raj? Niestety, wyspa jest nim tylko częściowo.
Europejscy rentierzy
Historia Franka podobna jest do historii bogatych właścicieli firm, którzy po osiągnięciu sukcesu zostali rentierami i spędzają czas w lepszym klimacie niż europejski. Frank nie lubi słowa „rentier”. Uważa, że na rajskie życie na Filipinach zapracował ciężką pracą, a do tego miał trochę szczęścia. Na wyspy po raz pierwszy przyleciał pod koniec lat 70. Osiadł w Manili, gdzie poszukiwano informatyków. – Założyłem firmę i potrzebowałem programistów. To były początki historii masowej komputeryzacji. Prawdziwe eldorado, a Filipiny były doskonałym miejscem do prowadzenia złotego interesu. Wykształceni studenci mówili po angielsku i szybko się uczyli. Frank zaczął rozwijać firmę. Trzy lata dojeżdżał z Europy, ale zamówień było tyle, że różnica czasu dzieląca Europę i Azję stała się zbyt dotkliwa. Belg przeprowadził się do Manili i uważa, że to najlepsza decyzja, jaką podjął w życiu. Początki nie były łatwe. Ze względu na bezpieczeństwo nie prowadził samochodu, tylko zatrudniał kierowcę. Przestępczość na Filipinach 20 lat temu była tak wielka, że o trasie wyjazdu informował kierowcę dopiero po wejściu do samochodu. A jednak Frankowi nigdy nie wydarzyło się nic złego. Przez 30 lat pobytu na Filipinach okradziony został tylko raz. W zeszłym roku ukradziono mu komórkę na dworcu w... Brukseli.
Turystyczny przemysł
Belg nie rozumie, dlaczego nie podzielam jego zachwytów nad Boracay. Przecież po rewitalizacji udostępniono inną wyspę. Większość przepisów rzeczywiście działa, a trwające remonty dróg kiedyś się skończą. Z radością pokazuje mi też zdjęcie zrobione w czasie półrocznego zamknięcia. Pusta „biała plaża”. To piękne zdjęcie, ale na zawsze zapamiętam pierwsze minuty, jakie sama spędziłam w tym miejscu. Wyciągnęłam aparat, by sfotografować jeden z najbardziej malowniczych zachodów słońca. „Pomarańczowe i różowe odblaski na pojedynczych chmurach, a do tego tradycyjne łódki z łacińskim ożaglowaniem co rusz wpływające w cień wpadającej do morza złotej kuli słońca” – taki opis zachodu z taniej reklamy wykupionej w magazynie podróżniczym ściągnął tu tłumy. Wraz ze mną aparaty wyciągnęły tysiące turystów stojących jeden obok drugiego na czterokilometrowej plaży.
Część nielegalnie zbudowanych tu hoteli zburzono, a nieczystości nie trafiają już do morza. Jednak mimo ograniczeń jest tylko kwestią czasu, by Boracay została zadeptana. Na północnym krańcu już kilka lat temu powstały ośrodki dysponujące nawet czteroma tysiącami pokoi, do tego działa tu ogromny supermarket z hotelem i pole golfowe. Przepis regulujący wysokość budynku, który nie powinien być wyższy od najwyższej, rosnącej na posesji palmy, naciągnięto do granic wytrzymałości. Frank tłumaczy, że taka jest cena turystycznego rozwoju i pewnie za jakiś czas również inne miejsca na Filipinach będą wyglądały podobnie.
Na niedalekiej wyspie Palawan i w znanej z wapiennych wysepek miejscowości El Nido już wprowadza się przepisy podobne do tych z Boracay. Liczba turystów zwiedzających wpisaną na listę UNESCO podziemną rzekę w miejscowości Sabang została ograniczona. O historii miejsca posłuchać można tylko przez słuchawki z audioprzewodnikiem. Wszystko po to, by nie płoszyć tysięcy mieszkających w jaskiniach nietoperzy. Jeśli słomki do drinków – to tylko bambusowe, jeśli worki na zakupy – tylko papierowe. Zgodnie z rządową decyzją nr 9003 śmiecenie w miejscach publicznych, na drogach, w kanałach czy na plaży może się skończyć karą grzywny od 300 do 1000 pesos albo karą od jednego do 15 dni prac publicznych na rzecz gminy.
Historia Boracay rozpoczęła się, zanim Ferdynand Magellan i jego hiszpańscy kolonizatorzy przybyli na Filipiny. Mieszkających tu stu przedstawicieli plemienia Ati spokojnie uprawiało ryż, hodowało kozy i cieszyło się rajskim otoczeniem. Turystyka nadeszła cztery wieki później. A wraz z nią filmy kręcone na wyspie, książka niemieckiego pisarza Jensa Petera, w której miejsce to po raz pierwszy zostało nazwane rajem na ziemi. Do raju przyjeżdżali najpierw mieszkańcy sąsiednich wysp, a wkrótce ludzie z Europy, Hongkongu i Chin. Przez moment było tu tylu Szwajcarów, że wyspę nazywano jednym ze szwajcarskich kantonów. Z czasem zbudowane przez mieszkańców domki na „białej plaży” stały się turystyczną mekką backpackersów.
Przyjeżdżało też coraz więcej Filipińczyków z innych wysp i z czasem lokalni Ati, mieszkańcy o nieco ciemniejszym kolorze skóry, zostali zmarginalizowani. To nie dziwi w kraju, w którym przemysł kosmetyczny mający na celu wybielenie skóry chwali się milionowymi zyskami. W szczycie sezonu filipińska wysepka miała gęstość zaludnienia zbliżoną do Manhattanu. Pożeracze ognia na plaży, imprezy do białego rana i statki turystyczne na redzie. Dużą część hoteli zbudowano na terenie przyrodniczo chronionym, bez zezwoleń, a rury