Chce nas od siebie wybawić
Na czele walki z nierównościami społecznymi w Polsce stoi człowiek, który zainkasował 33 miliony złotych za wciskanie nam zbójeckich kredytów przez zachodnie banki i wysługiwanie się obcemu kapitałowi. Jeśli ktoś myśli, że to za ostra ocena jego działalności, to wystarczy zacytować, co on sam sądzi na temat tego, czym była III Rzeczpospolita, na której zarobił więcej od niejednego miasteczka.
„Jak myślę sobie o III RP, to często przychodzą mi do głowy różne, brzydkie nawet epitety. Krzywda nad losem prostego człowieka i śmiech nad tą krzywdą, to była właśnie cecha charakterystyczna. Mieliśmy zaserwowany kapitalizm konsumpcyjny, zainstalowany tutaj przez zewnętrzne instytucje finansowe rękami naszych, no właśnie, elit. To ten typ doprowadził do takich rozdźwięków, takich nierówności”.
Z treści przemówienia jasno wynika, że to on jest tym „typem”. Reaguje na siebie oburzeniem i nawet obrzucałby się epitetami. Teraz zajmuje się tym, aby już tak dużo nie zarabiać, choć oczywiście jego obrzydzenie zarobieniem przez siebie na prostym człowieku fortuny nie idzie aż tak daleko, aby coś oddać.
W tym samym stopniu, a może jeszcze bardziej, uważa się zresztą za III Rzeczypospolitej ofiarę. Jest przekonany, że był przez nią sekowany i teraz dopiero się odkuje i odniesie jakieś większe korzyści niż poprzednie zarobki.
Chyba nie trzeba go państwu przedstawiać – jak mówią konferansjerzy: to premier Mateusz Morawiecki. Robi zresztą wrażenie jakiegoś iluzjonisty. Wydawałoby się, że podobna sprzeczność, jak on, nie może istnieć i jako życiowa konstrukcja się zawali. Tymczasem nic z tych rzeczy: dopiero po długim czasie jego premierowania przebija się do świadomości społecznej i z coraz większym zdumieniem jest opisywane. Gazety uświadamiają sobie z opóźnieniem i poniewczasie, kto właściwie tak dyskretnie stanął na czele rządu: cytat z wystąpienia Morawieckiego, w którym sam siebie charakteryzuje jako „typa”, wynalazła Polityka. A już książkę Piotra i Jakuba Gajdzińskich „ Delfin”, jaka świeżo ukazała się w wydawnictwie „Fabula Fraza” czyta się jak opowieść z tysiąca i jednej nocy: o tym, kogo jeszcze wypuściliśmy z butelki, przy okazji nabijania w butelkę całego społeczeństwa.
Trudno o bardziej sztywną, technokratyczną osobę, której zamarzyłaby się kariera trybuna ludowego i która opowiadałaby „prostemu człowiekowi” o jego życiu, o jakim nie ma pojęcia. Morawiecki ze zwykłym życiem nie styka się od dwóch dekad i całe jego wyobrażenie o „prostym człowieku” jest to konstrukcja teoretyczna. Zamyka ludziom w niedzielę sklepy, nigdy w nich nie będąc; chce poprawiać ich los, nigdy go nie dotknąwszy, i chce podbijać ulice, przez ostatnie dwadzieścia lat znając je tylko z lotu ptaka, z ostatnich pięter apartamentowców. Na zetknięcia z życiem nie jest w ogóle przygotowany i reaguje szokiem: „tydzień temu byłem poczęstowany polskim tradycyjnym bardzo twarogiem, aż mi się ze smaku zakręciło w głowie”. Jak ktoś, kto tradycyjnie bardzo śmieje się jak głupi do sera.
Postać Morawieckiego jakoś dziwnie przypomina figurę Donalda Trumpa, który także jest bogaczem, który regularnie dymał zwykłych ludzi (również Polonusów), a oni są mu za to nieodmiennie wdzięczni i go za to podziwiają. Mało kto tak jawnie wykorzystał figurę „prostego człowieka”, który widzi w nim swojego obrońcę przed takimi jak on. Za Trumpem stoi jednak wizerunek „swojaka”: nawet garnitur siedzi na nim jak na świni siodło, a kowbojski kapelusz albo czapeczka bejsbolowa, które nosi na swoim stogu siana na głowie, składają się w miarę spójnie na jego obraz wieśniaka z Nowego Jorku.
Tymczasem Morawiecki jest typowym garniturowcem, należącym do kręgu, gdzie podczas siedzenia w klimatyzowanej sali, co już wywołuje siódme poty, trzy razy zmienia się koszulę.
Obecne obwożenie Morawieckiego po jarmarkach są jak próby ożywienia arkusza Excel, jaki dotąd był dla niego jedynym przejawem życia. Według Gajdzińskiego, który był jego rzecznikiem prasowym, Morawiecki potrafi zapamiętywać całe kolumny liczb, ale myli ludzi: co najmniej jedna z jego protegowanych zrobiła karierę przez pomyłkę, ponieważ był on pewien, że jest kim innym. (To by go łączyło z Wałęsą). Trudno o większy blef i emocjonalną dysharmonię niż wiece, na których opowiada uczestnikom, z jakimi trudnościami muszą się zmagać. Gorzej wypada chyba tylko wtedy, gdy trzymając się za ręce z członkami rządu, kołysze się u ojca Rydzyka, co sprawia wrażenie, jakby coś intonowała mysz komputerowa, no bo przecież na pewno nie kościelna.
Książka Gajdzińskich porównuje Morawieckiego do Pinokia: bardziej nawet niż fanfaronadą ( ciągłe zgłaszanie pomysłów nierealistycznych, „poza horyzontem planistycznym”) przypomina on go tym, że robi wrażenie wystruganego z drewna. Wszystkie jego emocje wydają się udawane, więc nawet obrzydzenie, jakie czuje do siebie jako do rekina III Rzeczypospolitej, jest letnie.
Nic tak nie charakteryzuje przedziwnego konglomeratu, jaki tworzy, jak numer rejestracyjny samochodu. Na swojej limuzynie wypisał „W2AK44”, co się tłumaczy jako Druga Wojna, Armia Krajowa i rok powstania warszawskiego – 44. Rzecz w tym, że limuzyna ta jest niemiecka.