Miłość do opon
Rozmowa z MARTYNĄ SZTABĄ, przedsiębiorczynią, współwłaścicielką technologicznej firmy Syntoil
– Pani imię od razu kojarzy mi się z tenisem.
– Urodziłam się w 1984 roku. Na kortach brylowała wtedy Martina Navratilova. Mój dziadek i tata wymarzyli sobie, że będę też tak znakomitą tenisistką jak słynna Czeszka i dlatego otrzymałam imię Martyna. Z marzeń niewiele wyszło, bo w tenisa gram tylko amatorsko.
– Zamiast tenisistką została pani przedsiębiorczynią. Do biznesu trzeba rzeczywiście mieć smykałkę?
– Efekty przynosi ciężka praca, konsekwencja. W rodzinnym domu biznes istniał zawsze, wyrosłam w nim. Wszyscy jesteśmy przedsiębiorcami; jak się spotykamy, to nie plotkujemy, nie zajmuje nas polityka, ale właśnie biznes. – Wychowała się pani w... – ...Srebrnej Górze, w Górach Sowich. Nie ma tam nic szczególnego poza... wspaniałą naturą. Kiedy budzę się rano i słyszę śpiew ptaków, to wcale mnie to nie cieszy, wolę odgłos tramwaju, szum dużego miasta.
– Wielu chwyci się za głowę i powie o pani: Wariatka!
– Pewnie tak, ale kocham miasto, jego dynamikę. Osiadłam w Warszawie, czuję się w niej wyśmienicie. Nie lubię spokojnego życia na wsi, ale rodzice je uwielbiają.
– Biznesu uczyła się pani na studiach?
– Nie, początkowo studiowałam w Krakowie, ale wyrzucono mnie na pierwszym roku ze studiów polonistycznych. – Dlaczego? Za co? – Za miłość! – Zakochała się pani? – Nie, oblałam komisyjny egzamin z gramatyki opisowej. Dano mi ostatnią szansę pytaniem: Jaka jest końcówka fleksyjna w słowie miłość? Odpowiedziałam: „ść”. To była zła odpowiedź, bo to końcówka... zerowa. Do dzisiaj nie mam zielonego pojęcia dlaczego. Wspaniale, że tak się stało, bo skończyłam studia z historii sztuki. – A biznes kiedy się pojawił? – Już na polonistyce założyłam z kolegami wydawnictwo książkowe, potem już samodzielnie swoje własne – z księgarnią i galerią, ale poniosłam grubą porażkę. I dobrze, że tak się stało, bo wyjechałam do Łodzi do szkoły filmowej. Żeby się utrzymać, rozpoczęłam pracę w Muzeum Sztuki, zostałam jego rzeczniczką. Zatrudniłam się dodatkowo w firmie zajmującej się technologią, a szybko z przyjaciółmi założyłam restaurację. „Tari Bari Bistro” istnieje nadal na Piotrkowskiej, ja swoje udziały sprzedałam. – Skończyła pani łódzką Filmówkę? – Nie, zrezygnowałam po trzech latach, bo poczułam, że studentów nie uczy się produkcji filmowej w nowoczesny sposób. Później studiowałam zarządzanie w Szkole Głównej Handlowej, ale najważniejsze, że już w Warszawie mogłam pracować w dużej agencji reklamowej. Potem z bratem założyliśmy własną agencję marketingową „Pozdrawiam”. Jeździłam też wtedy dużo do Kambodży, bo byłam w radzie fundacji, która prowadziła szkołę Liger Leadership Academy w Phnom Penh, która uczy dzieci przedsiębiorczości i technologii. Bardzo zdolne dziesięciolatki potrafiły już zaplanować niewielki biznes społeczny. W końcu nadszedł u mnie czas na założenie start-upów.
– To ostatnio popularne słowo, nie dla każdego łatwe do zdefiniowania.
– To rodzaj działalności głównie w obszarach nowych technologii, ale nie tylko. W start-upach nie chodzi o to, by natychmiast zarabiać – chociaż oczywiście byłoby to świetne, ale należy szybko rosnąć, by zająć pozycję lidera. Postawiłam na biznes... oponowy. – Na czym polega? – Firma Syntoil została założona w 2015 roku. Moimi wspólnikami są 50- i 60-letni panowie – Bogdan Sztaba i Piotr Jaszek. Bogdan to mój ojciec, ale w biznesie najpierw jest moim partnerem, a dopiero potem mówię, że jesteśmy rodziną. Tylko przy takim spojrzeniu można prowadzić spółkę bez emocji. Bogdan i Piotr spotkali się na wysypisku śmieci. Początkowo chcieli przerabiać tworzywa sztuczne. Okazało się, że to niejednorodny materiał, trudny do segregowania. Słusznie zauważyli, że opony są bardziej jednorodne, wszystkie można podobnie przerabiać. – Pani założyła spółkę? – Nie, prowadziłam wtedy własny interes, ale zadzwonił do mnie Bogdan i zapytał, czy nie dołączyłabym do fajnego zespołu, bo to biznes z ogromnym potencjałem i mogłabym zarobić sporo pieniędzy. Odpowiedziałam, że nie muszę mieć firmy z ojcem, by dobrze zarabiać, a wszędzie mogę stworzyć dobrą grupę. Po pewnym czasie Bogdan uderzył w mój czuły punkt. Przedstawił, jakim problemem dla życia na ziemi są zużyte opony i jak możemy go rozwiązać. I to był wreszcie argument przemawiający za tym, że jednak warto działać biznesowo z rodziną. Nauczyłam się od zera wszystkiego, co dotyczy opon i ich recyklingu. Buduję organizację, zarządzam firmą, prowadzę procesy inwestycyjne, zajmuję się komunikacją. Bogdan z Piotrem skupiają się głównie na procesach technologicznych i części związanej z badaniami, ale jak w każdej mniejszej firmie dużo rzeczy robimy wspólnie. – Z tego biznesu będą miliony? – Zrobimy wszystko, żeby tak było, mamy znakomity pomysł. Posiadamy stabilny model finansowy w firmie, ale dodatkowo rozwiązujemy jeszcze dwa ważne problemy. Po pierwsze – zużyte opony są ogromnym obciążeniem dla nas wszystkich. Rocznie na całym świecie regeneruje się ich ponad miliard, można by z nich ułożyć most łączący Ziemię z Księżycem. – Drugi poważny problem? – Kłopot z sadzą. Jest niezastępowalna w produkcji gumy. Rynek sadzy to miliony dolarów. Do tej pory otrzymywano ją ze spalania m.in. ropy naftowej. Służy do wyprodukowania opon, które potem też są spalane. To absurdalne. U nas cykl wygląda zupełnie inaczej – skupiamy się na oczyszczaniu sadzy, by wróciła znowu do wyprodukowania gumy. To trend światowy – gospodarka obiegu zamkniętego. Zasoby surowcowe są przecież ograniczone, dlatego po co palić odpady, jeśli można je odzyskiwać.
– I redukować emisję dwutlenku węgla do atmosfery?
– No właśnie! Przy tradycyjnym procesie pozyskiwania produkuje się prawie sześć ton CO na tonę sadzy. Absurdalnie dużo. U nas niecałą tonę, ale nie czujemy się jeszcze z tym komfortowo. W kolejnym etapie naszego projektu cały wytworzony CO będzie ponownie włączony do cyklu produkcyjnego.
– Syntoil kilka dni temu został doceniony w świecie.
– Zgłosiliśmy się do konkursu Chivas Venture. Jest wyjątkowy, bo oceniający nie tylko biznes, ale i pozytywny wpływ na sprawy społeczne. Wygraliśmy polskie kwalifikacje, awansowaliśmy do finału światowego. – Finał odbył się w Amsterdamie. – Po raz pierwszy firma z Polski znalazła się w ścisłej finałowej piątce. Były emocje. Odnieśliśmy sukces – w wyniku głosowania jurorów zajęliśmy drugie, a w głosowaniu internautów trzecie miejsce. W nagrodę czek na 250 tysięcy dolarów na komercjalizację naszego pomysłu. Wygrał zespół z Meksyku. Opracowali produkcję ksylitolu, czyli zamiennika cukru, z odpadu kukurydzianego.
– Łapię się za głowę i pytam: czego pani jeszcze w życiu nie robiła?
– Nie obsługiwałam tokarki, nawet nie wiem, jak wygląda, nie prowadziłam samolotu, bo nie przepadam za lataniem, nie gram w piłkę nożną, ale bardzo kibicuję kobiecym zespołom. Prowadzę jeszcze z moją dobrą znajomą podcast Muda Talks, internetową audycję o zrównoważonym rozwoju, o tym, jak inwestować w firmy czy w start-upy, zwłaszcza te o pozytywnym wpływie. Szukamy odpowiedzi na pytanie, jak żyć, by mniej szkodzić. Zapraszamy mądrych naukowców, którzy potrafią mówić zrozumiale do ludzi; aby dotarło do nas, że wzrost emisji CO podniesie temperaturę o jeden stopień. To nie jest sucha informacja, tylko bardzo poważne ostrzeżenie! Wzrost globalnej temperatury nawet o jeden stopień spowoduje zalanie portowych miast. Konsekwencje dzisiejszych decyzji są olbrzymie, musimy wreszcie to zrozumieć.
– Próbuje pani docierać już do najmłodszych?
– Tylko dzieci i młodzież mogą zacząć wywierać presję, żebyśmy zaczęli działać w obronie środowiska. Jesteśmy zachłanni i głupi, nigdy nie zdarzyło się, by jeden gatunek zniszczył aż tak wiele innych. Popieram i podziwiam młodzieżowe strajki klimatyczne, które zainicjowała w Szwecji Greta Thunberg. Pewnego dnia stwierdziła, że nie pójdzie do szkoły, bo za 10 lat jej już nie będzie. Zaczęła protestować, a za nią rówieśnicy, także w Polsce. Młodzi wiedzą, że starsze pokolenia przyszykowały im ziemię, na której nie będzie się dało już mieszkać. Przerażające, że przygotowujemy im dramat, jesteśmy najbardziej samolubnym gatunkiem.