Uciekinier
Windykator współpracujący z gangiem „Szkatuły” wystrychnął na dudka polski wymiar sprawiedliwości.
12 lat więzienia – taka kara grozi 39-letniemu dziś Borysowi S., – obywatelowi Ukrainy – znanemu w stołecznym półświatku pod pseudonimem „Żenia”. Warszawska prokuratura oskarżyła go o szereg przestępstw popełnionych w zorganizowanej grupie o charakterze zbrojnym. Choć akt oskarżenia leży w sądzie od 7 lat, sprawa nie może się rozpocząć, bo mężczyzna przestał kontaktować się z policją i nie niepokojony przez nikogo wyjechał z Polski...
Zwolniony „dla dzieci”
9 czerwca 2011 roku, przed południem, pod bramą Sądu Rejonowego dla Warszawy-Woli, zatrzymał się duży, policyjny samochód. Zamaskowani i uzbrojeni antyterroryści wyprowadzili zakutego w kajdanki młodego, silnie zbudowanego mężczyznę o ciemniejszej karnacji. Zaprowadzili go na salę, w której miało się rozpocząć posiedzenie w sprawie zastosowania tymczasowego aresztu. Wydawało się, że wszystko przebiegnie rutynowo i groźny podejrzany trafi na trzy miesiące za kratki. Prokurator stwierdził, że podejrzanemu postawiono bardzo poważne zarzuty: handlu narkotykami, działanie w zorganizowanej grupie przestępczej podlegającej wyjątkowo groźnemu Rafałowi S., ps. „Szkatuła” (z ukrycia kierował warszawskim półświatkiem), a także brutalne pobicie i pozbawienie wolności w celu wymuszenia zwrotu długu. Oskarżyciel podniósł również, że już wcześniej S. wchodził w konflikty z prawem, bowiem czterokrotnie był karany przez sądy, a po raz ostatni z więzienia wyszedł zaledwie trzy miesiące wcześniej.
Z wnioskiem, rzecz jasna, nie zgodził się obrońca. Adwokat podniósł, że wyroki istotnie zapadały, ale „Żenia” wszystkie je odsiedział i przez cały czas miał dobre opinie w zakładach karnych, zatem w świetle prawa był rozliczony z wymiarem sprawiedliwości. Mecenas podkreślał, że jego klient częściowo przyznał się do zarzucanych mu czynów, złożył wyjaśnienia, a ponadto w śledztwie udało się wykonać większość czynności i jego dobro nie wymaga aresztowania Borysa S.
Sam podejrzany również zabrał głos. Przywołał jeszcze jeden argument: jest ojcem dwójki małych dzieci i gdyby trafił do aresztu, nie miałby za co ich utrzymać. Te ostatnie argumenty okazały się przekonujące. Wniosek o tymczasowe aresztowanie został oddalony. Sąd uznał, że wystarczy jedynie dozór policyjny i kazał „Żeni” trzy razy w tygodniu meldować się w komendzie na warszawskim Targówku. „Zastosowanie tymczasowego aresztowania pociągałoby wyjątkowo ciężkie skutki dla podejrzanego i jego rodziny” – czytamy w uzasadnieniu postanowienia (sygn. akt III Kp 1036/11). – Pan S. może mówić o wielkim szczęściu – komentuje adwokat Tomasz Wiliński, karnista. – Nie rozumiem tej decyzji. Dla obywatela innego kraju wyjazd z Polski i powrót do siebie jest najłatwiejszym sposobem, aby uniknąć odpowiedzialności karnej. Obawa ucieczki jest bardzo ważną przesłanką za zastosowaniem aresztu.
Kilkanaście minut później „Żenia”, już bez kajdanek na rękach, wyszedł z sądu nie niepokojony przez nikogo, a za nim podążył rozgniewany prokurator.
Wielki nieobecny
Pół roku później do Sądu Okręgowego w Warszawie trafił akt oskarżenia wysłany w tej sprawie przez prokuraturę. Dotyczył Borysa S. i pięciu innych gangsterów. Sprawa (sygn. akt XVIII K 347/11) nie mogła się jednak rozpocząć, bowiem „Żenia” nie stawił się w sądzie i niczym swojej nieobecności nie usprawiedliwił. Sędziowie zdecydowali się więc wyłączyć jego sprawę do osobnego rozpoznania i wysłali mu wezwanie do osobistego stawiennictwa. Także to nie przyniosło rezultatu. 23 stycznia 2012 roku skład sędziowski ponownie zebrał się w nowej sprawie (XVIII K 7/12) i znowu okazało się, że na sali znalazł się wyłącznie prokurator. Samego S. zabrakło, a jego dotychczasowy adwokat już wcześniej poinformował sąd, że jego pełnomocnictwo wygasło. Sąd wydał więc postanowienie o zastosowaniu tymczasowego aresztowania „na okres trzech miesięcy od dnia zatrzymania”. Zarządził również poszukiwanie „Żeni” listem gończym.
Minęło kilka tygodni i sędzia przewodnicząca zapoznała się z aktami. Stwierdziła, że choć postanowienie o tymczasowym aresztowaniu zostało wydane zgodnie z procedurą, to jednak, z niewiadomych powodów, nie zostało przesłane do bazy, z której korzystają służby specjalne, policja i straż graniczna. To oznacza, że nawet gdyby przypadkiem „Żenia” wpadł w ręce policji, nie zostałby zatrzymany i doprowadzony do sądu, bo policja nie miałaby podstaw przypuszczać, że jest poszukiwany. Dlaczego tak się stało? Tego nie udało się ustalić i sędzia prowadząca sprawę musiała podjąć osobną interwencję, aby dane Borysa S. wpisać do bazy osób poszukiwanych. To się udało jednak w niczym nie pomogło. Sąd postanowił, aby za adres S. uznać mieszkanie w bloku na warszawskim Bródnie, które „Żenia” wskazał w trakcie śledztwa. Oficjalnie wysłano więc wezwanie na kolejną rozprawę. Na Bródno pojechali też policjanci, aby go zatrzymać i przewieźć do aresztu. Nic z tego nie wynikło. List polecony wrócił do sądu z adnotacją „nie podjęto w terminie”, a policjanci napisali, że poszukiwanego „nie zastano”. Właścicielka mieszkania przyznała, że S. wynajmował u niej pokój, ale od wielu miesięcy już go nie widziała.
Kosztowne poszukiwania
Kilka tygodni później sędzia referentka zapoznała się z aktami sprawy. Wyszło na jaw kolejne uchybienie: Borysowi S. nikt nie dostarczył aktu oskarżenia. – Prawo nakazuje, aby oskarżonemu, który jest cudzoziemcem, dostarczyć dokument przetłumaczony przez tłumacza przysięgłego na jego język ojczysty – mówi adwokat Michał Winiarz, karnista, który wielokrotnie bronił obcokrajowców. Sąd postanowił nadrobić ten brak i zlecił tłumaczenie na język ukraiński. Wysłano je na adres na warszawskim Bródnie, skąd list znowu wrócił. Sprawa od tego nie posunęła się do przodu, za to sądowa kasa zubożała o ponad trzy tysiące złotych (rachunek dla tłumaczki). Sąd zwrócił się więc do wszystkich instytucji, które mogły coś wiedzieć o „Żeni” z pytaniem o jego adres. I tu spotkała sędzię seria niespodzianek. Urząd ds. Cudzoziemców poinformował, że Borys S. ubiegał się w Polsce o status uchodźcy, ale ostatecznie mu odmówiono. Przy okazji wyszło na jaw, że w trakcie procedury ujawnił swój adres na Ukrainie (mieszkanie w bloku na przedmieściach Lwowa). Wezwanie z sądu wróciło jako nieodebrane.
Straż graniczna w terminie udzieliła oficjalnej odpowiedzi. Wynika z niej, że adres Borysa S. nie jest znany jej funkcjonariuszom. Chodziło jednak o osobę poszukiwaną, więc strażnicy sprawdzili w komputerowej bazie danych. Wynikało z niej, że po 9 czerwca 2011 roku S. nie przekraczał granicy Polski z Ukrainą, Białorusią i obwodem kaliningradzkim. Granice z państwami Unii Europejskiej są otwarte i tam nie ma kontroli paszportowych. Sprawę potraktowano jednak poważnie. Jeden z funkcjonariuszy spędził wiele dni na przeglądaniu zapisów z monitoringu i ujawnił, że osoba łudząco podobna do „Żeni” przekroczyła polsko-czeską granicę w listopadzie 2011 roku. I ślad po niej zaginął.
Policyjna niemoc
Od wiosny 2012 roku sąd szereg razy zwracał się do policji o ustalenie miejsca pobytu Borysa S. Jednak policjanci nie byli w stanie pomóc. Latem 2015, po trzech i pół roku, do akt trafiło pismo informujące, że S. od lipca 2011 roku nie wywiązuje się z obowiązku dozoru policyjnego. Podpisał je komendant komisariatu na Targówku – tego właśnie, w którym wolski sąd kazał się S. meldować, nie uwzględniając wniosku o areszt. Dlaczego sąd dostał takie pismo ponad 4 lata po tym, gdy gangster zaczął unikać dozoru? – W wypadku niestosowania się przez oddanego pod dozór do wymagań określonych w postanowieniu, organ dozorujący niezwłocznie zawiadamia o tym sąd lub prokuratora, który wydał postanowienie – mówi mecenas Wiliński. – Jeśli podejrzany lub oskarżony nie stawiałby się notorycznie na dozór policji w wyznaczonych terminach, to tak naprawdę oznacza, że nie pozostaje do dyspozycji organów procesowych (prokuratora, sądu, policji), w związku z czym istnieje również obawa jego ucieczki lub ukrywania się. Są to powody, dla których sąd może zastosować w takim przypadku bardziej dolegliwy środek, np. w postaci tymczasowego aresztowania.
W 2013 roku, a więc ponad rok po tym, jak za S. wydano list gończy, policjanci zwrócili się o międzynarodową pomoc w jego poszukiwaniach. Minęły kolejne miesiące i z Ukrainy nadeszła odpowiedź, że S. nie mieszka pod adresem we Lwowie, został stamtąd wymeldowany, a jego obecny adres jest nieznany. Sądowe akta pęcznieją od pism policji i kolejnych instytucji, które tłumaczą się, że nie mogą pomóc i obiecują, że jeśli tylko czegoś się dowiedzą o S., natychmiast poinformują stołeczny sąd. Rezultatu wciąż brak. Całego tego komediodramatu by nie było, gdyby osiem lat temu sędzia z warszawskiej Woli nie zapomniał zabezpieczyć „Żeni” paszportu.