„Days Gone”
Pochodzące z USA gangi motocyk lowe są uważane przez FBI za najgroźniejsze organizacje przestępcze zaraz za włoską mafią. „Kluby” są też coraz bardziej aktywne w Europie. Podczas trwającego w latach 90. konfliktu w Skandynawii szwedzkiej armii skradziono wyrzutnie oraz 13 pocisków przeciwpancernych, które później wystrzelono w siedziby konkurencyjnych gangów. Bandyci na motocyklach nie są jednak zbyt mocno eksploatowani przez popkulturę (np. w porównaniu ze wspomnianą włoską mafią). Poza serialem „Synowie Anarchii” oraz leciwym dodatkiem do „Grand Theft Auto IV” trudno w ostatnich latach wskazać cokolwiek znaczącego. Deweloperzy z Bend Studio postanowili wykorzystać tę niszę, opowiadając historię Deacona St. Johna, członka motocyklowego gangu próbującego przetrwać w świecie po wybuchu epidemii, która zamieniła większość ludzi w... tak, niestety, znowu w zombie. „Days Gone” to miszmasz popularnych a-klasowych produkcji. Przede wszystkim rozgrywa się w otwartym świecie (głównie leśnych wzgórzach Oregonu) i przypomina wypracowane przez lata gry Ubisoftu, np. „FarCry”. Widzimy też wyraźne inspiracje „Red Dead Redemption II”, tyle że z motocyklem zamiast konia. Podróżowanie na jednośladzie nie jest zbyt wygodne, maszynę trzeba naprawiać, tankować oraz usprawniać, ale dzięki temu między graczem a motocyklem pojawia się więź. „Days Gone” ma też elementy skradankowe, a klimatem nie da się jej nie porównać z innym tytułem na wyłączność PlayStation – „The Last of Us”. Niestety, fabularnie te dwa dzieła dzieli przepaść. Gra Bend Studio, mimo iż posiada interesującego bohatera, swoją opowieścią, wydarzeniami oraz postaciami drugoplanowymi nie oferuje nic poza sztampą. Produkcję wyróżnia jedynie horda, czyli trafiająca raz na jakiś czas spektakularna masa zombie, przed którą trzeba zwiewać. „Days Gone” to w żadnym wypadku nie jest zła gra, stanowi zgrabne połączenie patentów znanych z topowych tytułów, jednak jej problemem jest brak własnej tożsamości.
Bend Studio