Jeździłem autem „Świętego”
Volvo przygotowało nie lada gratkę. Do Polski, prosto z muzeum w Göteborgu, ściągnęło zachowane w doskonałym stanie auta będące żywą historią motoryzacji. Wrażenia z prowadzenia pojazdów, które na co dzień są muzealnymi eksponatami: bezcenne!
Tegoroczną Noc Muzeów polska centrala Volvo potraktowała w wyjątkowy sposób. Impreza, w którą zaangażowanych jest ponad 120 europejskich miast, w Warszawie odbyła się już po raz szesnasty. Dla miłośników motoryzacji atrakcje przygotował stołeczny salon szwedzkiej marki. Na wystawie można było podziwiać m.in. najstarsze Volvo na świecie, czyli model OV4 Jakob z 1927 roku. Zbudowany na drewnianej ramie kabriolet z brezentowym dachem pozwalał przenieść się niemal wiek wstecz.
20 maja zorganizowano dla dziennikarzy spotkanie na podwarszawskim Torze Modlin. Na placu ustawiono w rzędzie zabytkowe modele. Kilkoma miałem okazję pojeździć. Plejadę motoryzacyjnych retrogwiazd otwierał przepiękny PV60 z 1946 roku. Choć pierwszy powojenny samochód produkowany przez Szwedów nie wyjechał na tor, to samo zapoznanie się z wnętrzem z innej epoki, które w dużej mierze wypełniała sporych rozmiarów kanapa zamiast foteli, było niezwykłym doświadczeniem.
Na pierwszy ogień miałem okazję zasiąść za kierownicą auta z 1957 roku. Volvo Duett (oznaczone dodatkowo symbolem PV445), czyli pierwsze kombi w historii marki, od razu wzbudzało uśmiech. Bardziej od dzisiejszych kombi przypominało wesołą furgonetkę. Na Tor Modlin trafiła dwudrzwiowa odmiana z powiększoną przestrzenią bagażową (produkowano także wersję rodzinną, czyli typowe pięciodrzwiowe kombi). – Samochód szybko stał się ulubionym modelem poczty szwedzkiej, stolarzy, sklepikarzy i innych drobnych przedsiębiorców – opowiadał Stanisław Dojs z Volvo Cars Poland. Co oczywiste, pojazd sprzed ponad 60 lat pozbawiony był jakichkolwiek systemów wspomagania. Tuż przed pierwszym zakrętem, w który wjeżdżałem z prędkością 30 kilometrów na godzinę, a może nawet i mniejszą, obawiałem się o stabilność leciwego auta. Miałem wrażenie, że dość wysokie kombi na wąskich oponach próbuje zakomunikować, że wywrotka to dla niego żaden problem. Tymczasem czekało mnie największe tego dnia zaskoczenie. Duett skręcał bez najmniejszych problemów. Dostojnie i z lekkością. Ani na moment nie odczułem, że nie ma wspomagania. Klimatu dodawała olbrzymia kierownica o cieniutkiej obręczy. Chętnie zdecydowałbym się na dłuższą przejażdżkę tym kapitalnie zachowanym 62-latkiem.
Po Duecie przyszedł czas na szybką przesiadkę i zajęcie pozycji za sterem nie tylko motoryzacyjnego klasyka, ale także symbolu kinematografii. To P1800 S z 1966 roku, który trafił na ekrany telewizorów w kultowym serialu kryminalnym „Święty”. Główny bohater Simon Templar, w którego wcielał się Roger Moore, początkowo miał jeździć ukochanym przez Brytyjczyków Astonem Martinem. Ostatecznie, prawdopodobnie ze względów ekonomicznych, producenci serialu postawili na Volvo. P1800 S oczarowało mnie swoim wyglądem. Klasyczne czerwone coupé, będące już po pięćdziesiątce, prezentowało się niezwykle elegancko. Poczułem, że zamiast dżinsów i koszuli powinienem przygotować na spotkanie z nim bardziej wyszukany strój. Wewnątrz zastałem podobnych rozmiarów jak w Duecie kierownicę i identyczne pasy bezpieczeństwa luźno zaczepione na słupku przy drzwiach. Volvo jako jedna z pierwszych marek wprowadziło do seryjnej produkcji to rozwiązanie. W aucie „Świętego” było dość ciasno. Niska pozycja za kierownicą sprawiała złudne wrażenie, że przesadnie się nim rozpędzam. P1800 S aż zapraszało do odważniejszej jazdy. Tak naprawdę tylko na chwilę udało mi się wrzucić trójkę na czterobiegowej manualnej skrzyni biegów, więc o wielkich prędkościach w tym ponad 100-konnym cacku nie było mowy. Starszy Duett okazał się znacznie wygodniejszym autem, lecz „służbowy” wóz Simona Templara nie miał sobie równych pod względem stylu.
Kolejne dwa auta to już zupełnie inna motoryzacja. Zarówno 244 Turbo – czyli limuzyna z 1981 roku – jak i 850R w wersji kombi (1995 rok) to samochody, które z pewnością każdy wiele razy widział na drogach. Wyróżnia je, jak zresztą większość modeli szwedzkiego koncernu z lat 80. i 90., bezkompromisowo kanciasta linia nadwozia. Jako dziecko całkowicie pozbawione talentu plastycznego, próbowałem „rysować” samochody, które przypominały właśnie Volvo. Zarówno w starszym, jak i młodszym modelu czekało już stosunkowo luksusowe wnętrze. W 850 szczególnie cieszyły wygodne skórzane fotele, z których szwedzka marka słynie do dziś. W obydwu były już automatyczne skrzynie biegów, które, o dziwo, nie okazały się nazbyt wolne. Tym, co wyróżniało 244 Turbo i 850R, były ich serca, czyli silniki wspomagane turbosprężarkami. Pierwszy z nich generował 155 KM, drugi o 70 więcej. Pozostaje zaufać (z szacunku dla muzealnych eksponatów nikt tego nie sprawdzał), że potrafią jeździć naprawdę szybko. Najlepiej świadczy o tym fakt, że 850 była w połowie lat 90. jedynym kombi, które startowało w wyścigach. Rodzinne auto o sportowym charakterze przyjechało na Tor Modlin w unikatowym, fenomenalnym kolorze Banana Yellow, który jest podobno najbardziej poszukiwanym wśród kolekcjonerów youngtimerów.
Zetknięcie z motoryzacją lat 40., 50., 60., 80. i 90. było dla mnie ciekawym przeżyciem. Dziś często trzy – czy czteroletnie samochody uznajemy za przestarzałe, bo brakuje im kolejnych elektronicznych nowinek... Spacerując wśród klasyków Volvo, zdałem sobie sprawę, jak ważna w motoryzacji jest wartość, której nie da się przedstawić w liczbach i tabelach z osiągami. Dusza samochodu.