Kasiarz wiedeński
Proces Polaka oskarżonego o największy napad na transport gotówki w historii Austrii.
Przed sądem w stolicy Austrii rozpoczyna się proces Polaka oskarżonego o największy w historii tego kraju napad na transport gotówki. Policja potrzebowała aż 13 lat, aby go zatrzymać.
12 lat więzienia – taka kara grozi Marcinowi R., któremu Prokuratura Miejska w Wiedniu przedstawiła zarzut zaplanowania i przeprowadzenia najgłośniejszego napadu na specjalny samochód przewożący gotówkę. Aby pochwalić się jego zatrzymaniem, policja zorganizowała specjalną konferencję prasową. Wszystko dlatego, że głośny napad zaszokował Austrię, zresztą tak samo jak to, że przez lata nie udało się znaleźć sprawcy. Rozwikłanie tej zagadki stało się dla całego austriackiego wymiaru sprawiedliwości sprawą honoru. Teraz, gdy główny podejrzany siedzi już w areszcie, priorytetem jest złapanie jego wspólników.
Do aresztu
W czwartek 10 stycznia 2019 roku około południa przed budynkiem Sądu Landowego w Wiedniu zatrzymały się trzy nieoznakowane policyjne samochody. Wysiedli z nich zamaskowani i uzbrojeni policjanci. Dwaj z nich prowadzili na smyczy specjalnie tresowane psy. Nieco później odsunięto tylne drzwi furgonetki jadącej w środku kolumny. Z jej wnętrza wyszedł 47-letni mężczyzna skuty kajdankami. Policjanci otoczyli go i wprowadzili do sali, w której sąd miał zdecydować o zastosowaniu wobec niego aresztu na czas śledztwa. Prokurator odczytał rutynowy wniosek i wygłosił krótkie przemówienie. Wynikało z niego, że udało się zabezpieczyć niezbite dowody, że sprawcą głośnego napadu sprzed 13 lat jest właśnie obywatel Polski. Prokurator wspomniał głównie o śladach krwi zabezpieczonych w zaatakowanym samochodzie. Powołał się też na zagrożenie surową karą oraz na to, że podejrzany jest cudzoziemcem, zatem istnieje ryzyko ucieczki poza Austrię. Przypomniał, że ta właśnie okoliczność, w myśl prawa nad Dunajem, jest główną przesłanką zastosowania aresztu. Obrońca z urzędu starał się zakwestionować te dowody oraz wykazać, że organy ścigania działały pod presją dziennikarzy. Sam R., poproszony o głos, powiedział, że do winy się nie przyznaje, a jego zatrzymanie jest wyrazem niechęci rasowej do Polaków. Strony długo przerzucały się argumentami, w końcu sędzia zamknął posiedzenie i postanowił zapoznać się z aktami sprawy. Napięcie rosło z minuty na minutę. Był późny wieczór, gdy ogłosił swoją decyzję: przychyla się do wniosku prokuratury i każe umieścić Polaka w areszcie śledczym. Uzasadniał to obawą ucieczki. Do dowodów zgromadzonych przez śledczych się nie odniósł. Z budynku sądu policyjny konwój odwiózł Marcina R. do aresztu. Od tego momentu wymiar sprawiedliwości ma dwa lata, aby wydać prawomocny wyrok w sprawie R. Jeśli nie zdąży, Polaka trzeba będzie wypuścić na wolność. Wszystko dlatego, że austriackie prawo nie pozwala stosować aresztu dłużej niż przez 24 miesiące, nawet wobec podejrzanych o najpoważniejsze zbrodnie.
Napad w ciemnościach
Historia, która doprowadziła Marcina R. do celi wiedeńskiego aresztu, rozpoczęła się wieczorem 25 stycznia 2006 roku na Jägerstrasse położonej w dzielnicy Brigittenau w centrum Wiednia. Dwaj konwojenci bankowi kończyli właśnie pracę. Odbierali gotówkę pochodzącą z dziennego utargu od pracowników sklepów i salonów usługowych w Brigittenau, aby przewieźć ją do banku (tam pieniądze miały zostać zaksięgowane na kontach klientów). Do pracy pojechali, jak codziennie, białym volkswagenem polo przystosowanym do transportu gotówki (zawierał część ładowną wykonaną z opancerzonej, ognioodpornej blachy). Tak skonstruowany samochód wyróżniał się bardzo spośród innych. Zgodnie z procedurą, jeden z konwojentów poszedł odebrać gotówkę, a drugi czekał w zamkniętym samochodzie.
Jeśli wierzyć ustaleniom śledztwa, to przebieg napadu był następujący: napastnik uzbrojony w pistolet podbiegł do samochodu, wybił szybę, otworzył od wewnątrz drzwi i usiadł obok kierowcy. Potem sterroryzował go pistoletem i kazał mu otwierać luk bagażowy. Doszło do szamotaniny, padł strzał, kula drasnęła kierowcę w lewą nogę. Rana nie była jednak poważna. Konwojent zdołał uciec, schronił się w najbliższym butiku i poprosił jego właściciela, aby zaalarmował policję. Mundurowi pojawili się na miejscu półtorej minuty później, ale napastnik zdołał zbiec.
To, co działo się w ciągu tej półtorej minuty, jest tajemnicą. Czy i ile pieniędzy zniknęło wówczas z volkswagena? Oficjalnie tej informacji nie podano, wiadomości nieoficjalne są sprzeczne. Jedna wersja mówi, że łupem rabusia padło ponad milion euro, druga – że nie dał on rady sforsować systemów zabezpieczeń i uciekł bez pieniędzy. Bank, dla którego pracowali dwaj ochroniarze, wydał oświadczenie, że pieniądze odebrane od klientów zostaną zaksięgowane na ich kontach, zgodnie z dokumentami podpisanymi przy przyjęciu i przeliczeniu gotówki, niezależnie od tego, czy później została ona zrabowana. Tak się też stało, więc właściciele butików odetchnęli z ulgą, bank nie stracił wiarygodności, a wielkość łupu zeszła na dalszy plan.
Lata śledztwa
Konwojentom udzielono pomocy medycznej. Śledztwo, które wszczęto jeszcze tego samego dnia, okazało się pełne niespodzianek. W miejscu, w którym doszło do napadu, nie było monitoringu. Sam moment ataku widziało kilkunastu ludzi, ale nikt z nich nie był w stanie podać precyzyjnego rysopisu napastnika. Rabuś ubrany był na czarno, co pozwoliło mu szybciej zniknąć w ciemnościach zimowej nocy. Zabezpieczono łuskę pocisku wystrzelonego podczas napadu. Dzięki temu zidentyfikowano model broni, z której strzelał napastnik, jednak – jak się okazało – nie udało się ustalić, do kogo należała. W Austrii obowiązują surowe przepisy regulujące prawo do posiadania broni. Każdy egzemplarz wydanego legalnie pistoletu jest ewidencjonowany. Policjanci szybko ustalili, kto mógł legalnie posiadać broń tego typu. Wszyscy mieli jednak alibi na ten styczniowy wieczór. Śledczy doszli więc do wniosku, że broń pochodziła z czarnego rynku. Odcisków palców nie zabezpieczono. Rabuś miał na sobie rękawiczki (ochroniarz zapamiętał, że były skórzane).
Zaatakowany konwojent potrzebował wielu godzin, aby przypomnieć sobie wygląd napastnika. Sporządzono jego portret pamięciowy: miał ciemne, długie włosy, wąsy i brodę. Szybko okazało się, że był ucharakteryzowany – na potrzeby napadu kupił perukę i sztuczne wąsy. Konwojent zapamiętał jednak, że rabuś nie mówił poprawnym językiem niemieckim. Wskazywało to na to, że był cudzoziemcem. Postawiono tezę, że to jeden z imigrantów zarobkowych z krajów Europy Wschodniej. Ale takich ludzi w Wiedniu mieszkają dziesiątki tysięcy.
Przełomowe DNA
Kluczowe dla sprawy okazało się co innego. Wybijając szybę, napastnik skaleczył się w rękę. Nie zauważył, że kropla jego krwi spadła na prawy fotel. Był też bardzo zdenerwowany, pocił się ze strachu i zostawił na fotelu ślady potu. Osiągnięcia techniki kryminalistycznej pozwoliły to wykorzystać. Eksperci zabezpieczyli i krew, i pot, a w laboratorium po długich badaniach wyizolowano z nich kod DNA. Dane porównano z zapisami DNA wszystkich przestępców znanych austriackiej policji. Nie pasowały do nikogo. To zaś prowadziło do wniosku, że sprawcą jest osoba wcześniej niekarana. Śledztwo utknęło w martwym punkcie.
Akcja po latach
Mijały tygodnie, miesiące i lata. Śledztwo postępowało powoli. W ręce policji wpadali sprawcy kolejnych przestępstw. Pobierano od nich DNA, ale żadne z nich nie pasowały do DNA zabezpieczonego w volkswagenie. – Krótko przed zatrzymaniem sprawcy uzyskaliśmy trop, który nas do niego doprowadził – mówi Patrick Maierhofer, rzecznik prasowy wiedeńskiej policji. Jak się dowiedzieliśmy nieoficjalnie, Marcina R. wydał jego niedoszły wspólnik. W połowie stycznia 2019 roku wpadł on w ręce policji, był podejrzewany o popełnienie pospolitego przestępstwa. Aby uniknąć odsiadki, zaproponował współpracę: wyrok w zawieszeniu w zamian za wskazanie sprawcy napadu w Brigittenau. Propozycję przyjęto. Świadek wskazał Marcina R. i podał też jego motyw: Polak miał poważne kłopoty finansowe. 9 stycznia policja zatrzymała R. w miejscu pracy w Wiedniu. Okazało się, że DNA zabezpieczone w miejscu napadu pasuje do niego. O zatrzymaniu R. policjanci poinformowali dopiero 23 stycznia. Skąd to opóźnienie? Liczyli, iż R. sypnie swoich wspólników i uda się ich zatrzymać, zanim dowiedzą się, że są poszukiwani. Ale R. milczy i do niczego się nie przyznaje. W lipcu przed wiedeńskim sądem ruszy jego proces.