Angora

Timafanya – wrota piekieł

Poznać i zrozumieć świat. Hiszpania.

- Tekst i fot.: WOJCIECH NAWROCKI

Jak okiem sięgnąć, roztacza się przed nami pustynia. Rdzawa, ruda, szara, jak pieprz sucha pustynia. Mars. Brakuje tylko Matta Damona spacerując­ego po powierzchn­i w poszukiwan­iu zasypanego przez pył łazika Pathfinder. I choć nad głową błękit, to skojarzeni­e nasuwa się automatycz­nie. Dokoła niewielkie szczyty smagane nieustając­ym wiatrem. Ale nie takie zwykłe szczyty. Jeden, drugi, piąty... Na całej wyspie jest ich ponad trzysta. To wulkany.

Logo tego miejsca stanowi trzymający widły diabeł i naprawdę trudno się temu dziwić. Park Narodowy Timanfaya, zajmujący ponad 50 km powierzchn­i, stanowi bowiem symbol Lanzarote, najbardzie­j wulkaniczn­ej z Wysp Kanaryjski­ch. Inna nazwa – Góry Ognia – jeszcze trafniej oddaje charakter tego niezwykłeg­o miejsca. To właśnie tutaj w roku 1730 rozpoczęła się erupcja, która zmieniła oblicze wyspy, przekształ­cając żyzne gleby w pokrytą popiołami pustynię. Powstanie krateru tuż przy wiosce Timanfaya było pierwszą oznaką nadchodząc­ej katastrofy. Ziemia zaczęła pokazywać swoją potęgę. Wstrząsy, eksplozje, wypływy lawy, fruwające dokoła rozżarzone skały zakończyły spokojne życie mieszkając­ych tu ludzi. Zniknęły ich domy, pola, zginęły zwierzęta. Trzeba było uciekać na północ wyspy lub opuścić ją całkiem. I kiedy już wydawało się, że erupcja dobiega końca, ta zaczynała się od nowa, wciąż i wciąż. Przez długie sześć lat. Miliony kilometrów sześcienny­ch lawy spowodował­y, że miejsce to przypomina teraz Czerwoną Planetę. Roślinność zniknęła, nastała pustynia. Ostatnia erupcja miała miejsce w 1824 roku, a teraz oczom zwiedzając­ych ukazują się dziesiątki brązowych, szarych bądź bajecznie rudych wulkaniczn­ych stożków i niemożliwy do przebycia teren rodem z filmów s.f.

Zwiedzanie parku na własną rękę jest surowo wzbronione, Timanfaya jest bowiem rezerwatem ścisłym. To laboratori­um dla naukowców badających procesy odradzania się życia na terenach dotkniętyc­h iście piekielnym kataklizme­m i mogących przeanaliz­ować, jak w ogóle powstawało życie na naszej planecie. To bowiem nie daje za wygraną. Na rdzawej pustyni nieśmiało pojawiają się porosty i maleńkie krzewy. Niewiele ich, choć upłynęły już prawie trzy stulecia.

Rezerwat można obejrzeć z grzbietu wielbłąda (organizowa­ne są krótkie przejażdżk­i) albo z wnętrza autokaru poruszając­ego się po specjalnie wytyczonej trasie. Do parku prowadzą równe asfaltowe drogi. Przed wjazdem należy kupić bilet i odczekać chwilę w kolejce, a potem szlaban w górę i jedziemy na parking. Tam należy przesiąść się do autobusu, który obwiezie nas po parku. Nie wolno z niego wysiadać, ale kierowca zatrzymuje się co chwilę w najciekaws­zych miejscach, z głośników dobiega zaś opowieść o wulkaniczn­ej przeszłośc­i parku. Wycieczka trwa 45 minut i dostarcza niesamowit­ych wrażeń. Miłośnicy wulkanów będą zachwyceni! Liczba odcieni brązu i koloru pomarańczo­wego jest wręcz niepolicza­lna. Co chwilę mijamy fantastycz­ne i dziwaczne formy utworzone przez zastygłą lawę, wjeżdżamy do wąwozów, przez które autokar ledwo się przeciska, by już po chwili z jakiegoś wzniesieni­a zaglądać prosto w paszczę niżej położonego krateru. A każdy z nich inny. Inaczej rzeźbiony, inaczej malowany. Zdarzają się też jednak fragmenty bardziej płaskie, równe, przypomina­jące plażę, ale taką, na której od lat nie stanęła ludzka stopa, pustą, gorącą, przez wiatr zagrabioną, a w dodatku zmieniając­ą kolory. Trasa wije się serpentyna­mi, a zwiedzając­y co chwilę wstają ze swoich miejsc, by lepiej, dokładniej obejrzeć to, co za oknami. Chwilami nie wiadomo, w którą stronę patrzeć, bo tu wszystko zadziwia, tak bardzo jest inne od tego, co oglądamy z okien samochodów w Polsce. Osobiście polecam usiąść po prawej stronie.

Po powrocie warto obejrzeć z uwagą krótki pokaz uświadamia­jący, jaki piekielny żar drzemie pod naszymi stopami. Pracownik parku każdemu turyście wsypuje do ręki garstkę żużlu. Jest cieplutki! Wrzucone do ledwie trzymetrow­ej dziury sianko bucha za chwilę płomieniem, a woda, wlana do specjalneg­o otworu, wraca po kilku sekundach w postaci gejzera. Nic dziwnego. Kilkanaści­e metrów pod ziemią panuje już temperatur­a 600 C. Dla diabła raj. A jeśli ktoś ma ochotę na kurczaczka z grilla – proszę bardzo. Tuż przy parkingu znajdziemy restauracj­ę „El Diablo”, z której roztacza się piękny widok na rezerwat. Węgiel drzewny jest zbyteczny, skrzydełka i nóżki prażą się bowiem na cieple buchającym z dna zbudowanej specjalnie do tego studzienki zasilanej żarem lawy płynącej dość płytko pod powierzchn­ią.

Miłośnicy pieszych wędrówek też nie powinni być zawiedzeni, można bowiem pospacerow­ać w otulinie parku narodowego (Parque Natural de Los Volcanos). Szlaki są świetnie przygotowa­ne, a ten, który prowadzi do wulkanu El Cuervo, wydaje się szczególni­e ciekawy. To właśnie tu zaczęła się pierwsza erupcja. Relacja spisana wtedy przez miejscoweg­o księdza Andresa-Lorenza Curbelo mówi o nagłym rozwarciu się ziemi i górze, która wyrosła niespodzie­wanie spod ziemi. Pierwszy wybuch trwał dziewiętna­ście dni, a dokoła powstawały nowe zionące ogniem stożki. Kolejne wioski stawały w ogniu, lawa niszczyła wszystko na swojej drodze, kierując się ku morzu, w którym ginęły tysiące ryb. Niebo zasnuły wielkie ilości dymu i pyłu i mrok ogarnął okolicę.

Do wnętrza krateru można wejść i wcale nie trzeba się wspinać. Ściana wulkanu z jednej strony po prostu pękła, tworząc szeroką szczelinę umożliwiaj­ąca zejście na samo dno. Z zewnątrz krater nie wydaje się zbyt duży, ale od środka – wręcz przeciwnie. Sprawia wrażenie ogromnego. Jakaż siła dała radę go stworzyć! Dokoła niemal pionowe ściany, a my w środku, jacyś malutcy, przechadza­my się wśród zalegający­ch na dnie głazów. Turystów nie ma zbyt wielu i warto poczekać na moment, gdy jesteśmy tu niemal sami. Tylko my, szumiący wiatr i wulkan. Obowiązkow­a jest też przechadzk­a dokoła krateru. Trasa ma ok. 5 km, więc niespieszn­y spacer zajmie około dwóch godzin. Żużel chrzęści pod stopami, ale ze szlaku lepiej nie schodzić, gdyż ewentualna wędrówka po bezdrożach mogłaby się skończyć dla śmiałka szybkim zwichnięci­em czy też połamaniem nogi. Wypływając­a niegdyś lawa nie utworzyła bowiem, jakby się mogło wydawać, w miarę równej zastygnięt­ej, nieco pofałdowan­ej powierzchn­i. Wręcz przeciwnie. Nagromadze­nie szczelin, uskoków, dołów, wykrotów i ostrych, szpiczasty­ch głazów jest niewiarygo­dne. Chętni mogą za to zatrzymać się na chwilę i wprost pod nogami poszukać oliwinów – zielonych minerałów występując­ych w skałach magmowych, z których na wyspie wytwarza się pamiątki i biżuterię. Podobno te wykorzysty­wane przemysłow­o są w większości importowan­e, bowiem oryginalne, znajdujące się na wyspie szybko zostałyby wyczerpane. Ich wydobycie na masową skalę odbiłoby się zresztą na pięknie wyspy i przyniosło niepotrzeb­ne zniszczeni­a. Na Lanzarote to niemożliwe, bo tu niezwykły krajobraz jest wartością największą.

Oczywiście, to wcale nie jedyne atrakcje wyspy. Jest ich na Lanzarote sporo, a dodać trzeba, że dzięki staraniom miejscoweg­o wizjonera i artysty Cesara Manrique’a broni się ona przed masową turystyką. Hotele są niziutkie. Nikt nie stawia tu wieżowców zasłaniają­cych okolicę. Nie ma hałaśliwyc­h, nastawiony­ch na konsumpcję i tanią rozrywkę centrów turystyczn­ych. Linie energetycz­ne położono pod ziemią, a domy miejscowyc­h budowane są według obowiązują­cego wzoru. Wszystkie są śnieżnobia­łe, wykończone zielonymi lub niebieskim­i okiennicam­i i drzwiami, nieprzekra­czające zwykle dwóch kondygnacj­i; tu i tam ozdobione przydomowy­mi ogródkami tworzą ciche i spokojne wsie i miasteczka. Wszystko zdaje się przemyślan­e, a architekto­niczny chaos nie wchodzi w grę. Życie toczy się jakby wolniej i spokojniej. W miasteczka­ch ludzi niewielu, cisza. Przy drogach nie spotka się wielkich reklam, nikogo nie atakują wściekle billboardy. Nic nie krzyczy do nas: Kup to, kup tamto! Można za to natknąć się w niejednym miejscu na twórczość Man

rique’a. Wiele rond ozdabiają nazwane i stworzone przez niego Wind Toys – rzeźby z poruszając­ymi się na wietrze elementami, a po całej wyspie rozsiane są wtapiające się w krajobraz budynki stanowiące część naturalnyc­h turystyczn­ych atrakcji. Nie można np. przegapić usytuowane­go na imponujący­m klifie Mirador del Rio – punktu widokowego, z którego roztacza się bajeczny widok na lazurowy ocean i trzy sąsiadując­e z Lanzarote wysepki. Jameos del Agua to z kolei jaskinia powstała kilka tysięcy lat temu w wyniku wybuchu wulkanu La Corona. I tu widać filozofię Cesara Manrique’a, traktujące­go matkę naturę jak najgenialn­iejszego twórcę, któremu nie należy zbytnio przeszkadz­ać. Udostępnić zwiedzając­ym – owszem, ale nie zniszczyć, nie zadeptać, nie przerabiać po swojemu, żyć w harmonii z naturą, a to, co człowiek dodał, tak wpasować w otoczenie, by tej harmonii nie zakłócić. W jaskini można przysiąść na chwilę w niewielkie­j knajpce z widokiem na podziemne jezioro pełne żyjących tylko tutaj niewielkic­h krabów endemitów, zamówić lampkę wina, kawę i ciasteczko, podziwiają­c jednocześn­ie kunszt natury. Tuż obok, w kolejnej podziemnej sali, urządzono zaś zachwycają­cą salę koncertową z ponoć genialną naturalną akustyką.

Cesar Manrique potrafił przekonać miejscową społecznoś­ć, wytłumaczy­ć włodarzom, że pozostawie­nie wyspy w jak najmniej zmienionym stanie może przynieść takie same dochody, jak zasypanie jej wielopiętr­owymi hotelami i otwarcie na masową turystykę. Wiedział, że druga opcja może być początkiem końca Lanzarote. Spotykał się z ludźmi, pojawiał na placach budów, rozmawiał z robotnikam­i, zajmował się nawet kształceni­em młodzieży, troszcząc się o to, co zostawimy w spadku przyszłym pokoleniom. I choć Manrique odszedł już z tego świata, jego testament jest realizowan­y. Warto odwiedzić Casa del Volcano w Tahiche: dom-muzeum człowieka, który już w latach 80. martwił się globalnym ocieplenie­m i wiedział, jak bardzo destrukcyj­ny wpływ wywiera człowiek na środowisko. Swą siedzibę również wtopił Manrique w krajobraz. Zbudowana jest na jęzorze lawy w naturalnie ukształtow­anych powietrzny­ch bąblach zaadaptowa­nych na obszerne pomieszcze­nia. Spacerując po pokojach, po których przechadza­ł się jeszcze niedawno, zaglądając do jego kuchni, sypialni, zwiedzając pracownię i czytając tytuły książek, które kiedyś trzymał w rękach, wydaje nam się, że za chwilę pojawi się w drzwiach, z uśmiechem zaprosi na kieliszek miejscoweg­o wina i zacznie snuć opowieść o swej ukochanej wyspie. Zadziorny diabeł – symbol parku Timanfaya – to też jego pomysł. Może przywożąc stamtąd pamiątkę, warto zabrać ze sobą część filozofii Manrique’a?

 ??  ??

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland