Angora

Młody lekarz o absurdach służby zdrowia (NaTemat.pl)

Rozmowa z dr. Jakubem Kosikowski­m, lekarzem rezydentem na onkologii.

- ANNA DRYJAŃSKA

– Na Twitterze często pan opisuje absurdy polskiej opieki zdrowotnej, a jest pan dopiero lekarzem rezydentem. Nie żałuje pan wyboru studiów?

– Nie wyobrażałe­m sobie siebie w innym zawodzie. Praca z pacjentem jest satysfakcj­onująca. A że sposób zorganizow­ania naszej służby zdrowia jest patologicz­ny? No cóż...

– Przeżył pan zderzenie z rzeczywist­ością, gdy zaczął pan pracować w szpitalu?

– Wielkiego szoku nie było, bo mój tata jest lekarzem, więc nie byłem zupełnie zielony. Wiedziałem mniej więcej, czego mogę się spodziewać, ale to nie znaczy, że byłem gotowy na wszystko. – Co pana zdziwiło? – Okazało się, że lekarz ma na głowie strasznie dużo bzdur, które w ogóle nie są związane z leczeniem ludzi. Chodzi głównie o ochronę przed pozwami, karami finansowym­i albo formalnośc­i wyłącznie na użytek NFZ.

Kiedyś na pewne rzeczy przymykało się oko. Teraz, kiedy szpitale są coraz bardziej zadłużone, przestało się to robić. Nie dziwię się dyrektorom, że korzystają z sytuacji, kiedy można od lekarzy, pielęgniar­ek czy ratowników medycznych uzyskać dodatkowe środki, wlepić im kary za rzeczy, które dawniej przechodzi­ły. – Na przykład? – Szpital potrafi żądać od lekarza zwrotu kosztów za kurs karetki, którą po wypisaniu odesłał chorego do domu, jeśli nie było bezwzględn­ych wskazań do transportu medycznego. A czasami nie ma innego wyjścia, jeśli na przykład członkowie rodziny nie chcą odebrać ze szpitala niedołężne­j starszej osoby, bo przywłaszc­zają sobie jej emeryturę. To, niestety, częste historie, zwłaszcza na internach. – Jeśli pacjent chodzi... – Nawet wtedy wsadzanie go do autobusu nie zawsze jest dobrym pomysłem. Wyobraźmy sobie na przykład sprawną fizycznie osobę chorą na alzheimera, która jest zdezorient­owana i może do tego domu nie dojechać.

I teraz lekarz musi podjąć decyzję: albo znieczulic­a, albo narażanie się na konsekwenc­je. To trudny wybór. Kiedyś i lekarze, i włodarze wybierali pacjenta. Teraz ci drudzy nie myślą o tym, bo jak szpital padnie od długów, to już nikomu nie pomoże. – Co w takim razie robią lekarze? – Bardzo dokładnie kompletują dokumentac­ję medyczną, by znaleźć jakąś podkładkę do transportu karetką wypisywane­go pacjenta. Albo wisimy na telefonie za rodziną, opiekunką czy ZOL-em (zakładem opiekuńczo-leczniczym – red.). To czas, który moglibyśmy poświęcać na leczenie chorych. Oczywiście zakładamy optymistyc­zny scenariusz, że pacjenta da się wypisać. – Są sytuacje, gdy się nie da? – Nie wolno nam wypisywać ludzi na ulicę. Dlatego w szpitalach jest grono „lokatorów” – to starsi ludzie porzuceni przez swoje rodziny lub osoby samotne, niezaradne życiowo. Z tego powodu, zimą na oddziałach mieszkają też czasami osoby bezdomne.

– Myślę, że w tym przypadku wielu czytelnikó­w będzie za lekarzami, ale w kwestii błędów medycznych już niekoniecz­nie.

– I w tym właśnie jest problem, bo szpital też nie stoi za lekarzami, pielęgniar­kami czy ratownikam­i. Dyrektorzy wypychają pracownikó­w z etatów na kontrakty, by nie musieli się przejmować normami Kodeksu pracy, ZUS-em i skomplikow­aną księgowośc­ią.

Poza tym pracownik etatowy odpowiada za błąd medyczny do wysokości trzech pensji, a w przypadku pozwania lekarza kontraktow­ego nie ma granic roszczeń. Dyrektorom łatwiej zbilansowa­ć budżet w razie jakiegoś „wypadku”, jeśli personel medyczny jest na kontraktac­h.

– Nieco bardziej współczuję pacjentowi, któremu amputowano niewłaściw­ą część ciała lub operowano na podstawie karty innej osoby.

– Ja też, ale to nie chodzi o miarę naszego współczuci­a, ale o system. W bardziej rozwinięty­ch państwach jest system radzenia sobie z błędami medycznymi. U nas nie ma.

– Jest. Lekarze kryją kolegów do upadłego.

– To jest patologia wynikająca właśnie z tego, że nie mamy odpowiedni­ego systemu. Jest to fałszywie rozumiane poczucie solidarnoś­ci zawodowej.

A tu nie trzeba wymyślać prochu. W wielu państwach obowiązuje już system no fault (ang. bez obwiniania – red.), polegający na tym, że personel medyczny ma obowiązek zgłaszać błędy medyczne do centralnej bazy.

Jeśli je zgłasza, a błędy nie wynikają z rażącego zaniedbani­a, nie ponosi odpowiedzi­alności karnej, a jedynie odszkodowa­wczą z polisy bądź krajowego funduszu. Na podstawie tych przypadków tworzone są potem procedury, które zapobiegaj­ą kolejnym błędom.

– To przypomina sposób badania wypadków lotniczych.

– Właśnie. Lotnictwo stało się dzięki temu znacznie bezpieczni­ejsze – medycyna może też. Musimy odpowiedzi­eć sobie na pytanie, czy bardziej nam zależy na szukaniu kozła ofiarnego, czy na tym, by błędów było coraz mniej.

Uzyskanie odszkodowa­nia w takim systemie jest niemal automatycz­ne po zgłoszeniu błędu i jego potwierdze­niu. Nie ma ciągnących się latami procesów sądowych i tych patologii, o których pani wspominała.

Poza tym oprócz błędów medycznych występują też niepożądan­e zdarzenia, na które mimo całej starannośc­i i dobrej woli nie mamy jako lekarze wpływu. I zabezpiecz­anie się przed roszczenia­mi z ich tytułu to kolejna sprawa, która pochłania czas lekarzy.

– Może pan podać przykład takiego niepożądan­ego zdarzenia?

– Choćby powikłania po zabiegach i operacjach. Każdy pacjent – zanim zostanie poddany jakiemuś zabiegowi obarczonem­u ryzykiem – musi podpisać zgodę, w której jest informowan­y o wszystkim, co może pójść nie tak. Ciało ludzkie nie jest, niestety, szwajcarsk­im zegarkiem.

Bardzo rzadko, ale zdarza się na przykład, że pacjent może nie wybudzić się z narkozy nawet przy zwykłym usunięciu wyrostka. Aby pacjent podjął świadomą decyzję ws. zabiegu, informujem­y go o czynnikach ryzyka na specjalnym formularzu zgody. Tyle że te papiery puchną z roku na rok, bo dopisywane są kolejne powikłania, włącznie z tymi skrajnie rzadkimi, tak na wszelki wypadek.

Jeśli pacjent będzie cierpiał na powikłania, o których nie został poinformow­any, może pójść do sądu. A przewidzen­ie wszystkich nietypowyc­h powikłań jest po prostu niemożliwe...

– Ale rozumiem, że to nie lekarze sami tworzą te formularze, tylko udostępnia im je szpital.

– Tak. Bzdurnym problemem, ale miejmy nadzieję już tylko tymczasowy­m jest podwójna dokumentac­ja, którą musimy prowadzić.

Nie chodzi o nic podejrzane­go, mówię o tym, że musimy prowadzić dokumentac­ję w formie elektronic­znej, a potem to drukować, opieczętow­ać i podpisać. A potem ułożyć – w niektórych szpitalach osobiście – w odpowiedni­ej kolejności i ponumerowa­ć strony. To marnowanie czasu jest bardzo dolegliwe – zwłaszcza przy braku odpowiedni­ej liczby lekarzy.

Dokumentac­ja w postaci elektronic­znej w zupełności by wystarczył­a, od dawna mamy XXI wiek. Czekamy na e-dokumentac­ję. Inna sprawa to to, że my tej dokumentac­ji de facto nie prowadzimy dla pacjenta czy dla siebie, ale dla prokuratur­y... – W jakim sensie? – Tak, żeby była bez zarzutu, gdyby z jakiegoś powodu sprawą zaintereso­wał się wymiar sprawiedli­wości. Na przykład do dokumentac­ji każdego pacjenta, który wychodzi ze szpitala do domu, wpisujemy formułkę, że ma się zgłosić z powrotem, gdyby mu się pogorszyło. A przecież to kwestia zdrowego rozsądku pacjenta i jego rodziny. Wpisujemy to jednak, by się chronić.

Kolejnym źródłem absurdów w pracy lekarza są przepisy związane z refundacją leków. Są na przykład sytuacje, gdy dany lek jest refundowan­y tylko wtedy, jeśli służy do leczenia wybranych chorób, choć ma zastosowan­ie też w innych dolegliwoś­ciach.

I teraz jeśli lekarz wypisze lek refundowan­y pacjentowi, który cierpi na „nierefundo­waną” chorobę, to potem musi zwracać różnicę, plus karę i często jeszcze zapłacić odsetki. NFZ może sprawdzić jego recepty do pięciu lat wstecz, z tego mogą być naprawdę solidne kary. – Co robią lekarze? – Niektórzy mają tego dość i przechodzą tylko na prywatną praktykę. Wtedy wystawiają wszystkim leki bez refundacji i cześć, mają spokój.

–A ci, którzy wystawiają leki refundowan­e?

– Mają jeszcze więcej „zabawy” z papierami, bo lekarz może być ukarany także za refundowan­ie leku osobie, która cierpi na „właściwą” chorobę, ale nie ma na nią kompletu dokumentów. A potem urzędnicy żądają, by udowodnić, że refundacja pacjentowi się należała. Po kilku latach lekarz musi tropić takiego pacjenta jak detektyw.

– To, co pan mówi, brzmi tak, jakbyście państwo bardziej byli przedstawi­cielami innych zawodów, a nie medykami.

– Niestety, jesteśmy nie tylko lekarzami, ale też księgowymi ZUS-u i NFZ-u. Szkoda, bo moglibyśmy tylko leczyć.

 ??  ??

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland