Czarek z Gliwic
Rozmowa z CESARE BENEDETTIM – włoskim kolarzem grupy Bora
Tomasz Zimoch rozmawia z Cesare Benedettim, włoskim kolarzem grupy Bora.
– Jakie było pierwsze polskie słowo, którego się nauczyłeś?
– „ Dzień dobry”, ale szybko też poznałem słowo „sprytny”, bo 12 lat temu w esemesie napisała tak do mnie Dorota Gregorowicz. Dzisiaj jest już moją żoną. Poznaliśmy się w Livigno. – Na kolarskiej trasie? – Nie, w barze, ale rzeczywiście Dorota była we Włoszech na zgrupowaniu kadry kolarskiej. Złapaliśmy kontakt i umówiliśmy się na spotkanie w Gliwicach. Szczerze, to nie wiedziałem, co mnie czeka. Mój tata pracował przed laty w Polsce. Włoska firma budowała mleczarnie; w Kielcach jeszcze stoi ta, przy której powstawaniu pracował ojciec. – Spodobało ci się w Gliwicach? – Bardzo fajne miasto. Nie lubię aglomeracji, ale tutaj jest bardzo spokojnie i odpowiada mi duża przestrzeń do życia. Mam wrażenie, że Polacy żyją w mniejszym stresie niż Włosi. Podoba mi się wasz styl życia, jedzenie. Uwielbiam zwłaszcza czysty czerwony barszcz, a ze słodyczy zajadam się makowcem. Od 6 lat jesteśmy z Dorotą małżeństwem. Miodowy miesiąc spędziliśmy, wędrując w Tatrach. Poznaję wasz kraj. Poszukuję cmentarzy, grobów żołnierzy armii austro-węgierskiej. W jej szeregach walczyli na terenach dzisiejszej Polski moi rodacy Tyrolczycy.
– Starasz się o polskie obywatelstwo?
– Tak, złożyłem wszystkie dokumenty. W listopadzie w Katowicach zdałem egzamin z języka polskiego. Zupełnie nieźle mi poszło. Mam nadzieję, że już niedługo zostanę rzeczywiście... Czarkiem. – Bardzo dobrze mówisz po polsku. – Uważam, że bez znajomości języka nie jest możliwe przyswojenie historii, kultury, zwyczajów miejsca, w którym się przebywa. Dorota mówiła, że nie można dobrze poznać człowieka, jeśli nie mówi tym samym językiem. Jej tata żartował, choć nie do końca, że jeśli chcę poślubić córkę, to muszę mówić po polsku. Mówię, ale ciągle się uczę, trudna jest wasza gramatyka. – Nie czujesz się Włochem? – Trudne pytanie dla każdego, kto urodził się w Tyrolu. Nasi dziadkowie byli austriackimi Tyrolczykami. Nie mogę powiedzieć, że czuję się Włochem, ale nie jestem też Austriakiem. Ziemie, na których się urodziłem i wychowałem, leżą pośrodku. Połowa Tyrolu należy do Włoch, ale nigdy nie chcieli tego mieszkający na tych terenach ludzie. Przykro mi, że nie do końca mówi się o tym szczerze. Historia, nie tylko w tym przypadku, jest często zakłamana. – Dlaczego zostałeś kolarzem? – Jak każde dziecko we Włoszech grałem oczywiście w piłkę nożną w klubie, w którym trenerem był mój tata – AC Val di Gresta. Co ciekawe, barwy tej drużyny są identyczne jak... mistrza Polski Piasta Gliwice. Moim idolem był Roberto Carlos.
– Trochę jesteś nawet podobny do słynnego Brazylijczyka.
– Jak on jestem niski, też miałem króciuteńko przystrzyżone włosy, grałem też jak on na lewej obronie, kibicowałem Interowi Mediolan, w którym występował Roberto Carlos. Chciałem grać tak dobrze jak on, ale pewnego dnia pojechałem zobaczyć kolarzy startujących w wielkim wyścigu Giro d’Italia. Pamiętam dokładnie ten dzień – 5 czerwca 1999 roku, gdy miałem 12 lat, w Madonna di Campiglio oczarował mnie kolorowy świat kolarski. Właśnie tam postanowiłem, że będę ścigać się na rowerze. Kolarstwo jest piękną, ale bardzo trudną dyscypliną. Nie zawsze pierwszy na mecie jest najlepszy. Oczywiście potrzebna jest odrobina talentu, dobre przygotowanie, moc, wymagana jest ciężka praca, ale trzeba mieć jeszcze sporo szczęścia. Wielu zawodników nie potrafiło się przebić w zawodowym peletonie. Mnie się udało, zbieg okoliczności, trochę znajomości pomogło mi podpisać kontrakt z niemiecką grupą NetApp, która po kilku latach zmieniła głównego sponsora i nazwę na Bora. Nadal jestem jej zawodnikiem.
– To grupa z mocnym polskim akcentem.
– Prawda, dlatego szybko nauczyłem się przeklinać po polsku. Kiedy trafiłem do zespołu, był fantastyczny Bartek Huzarski. Bardzo dobry kolarz, świetny kumpel. Pracował i fizjoterapeuta Jacek Walczak. Obecnie jest Rafał Majka, Maciej Bodnar, ale i sporo innych Polaków pełniących różne funkcje.
– Odpowiada ci rola kolarskiego pracusia? Lubisz pomagać innym?
– Jestem mocniejszy, pracując dla innych, dla siebie tak nie potrafię. Tak było od początku mojej kariery. Od momentu, jak chciałem być zawodowym kolarzem, to marzyłem, by zawsze być tym ostatnim rozprowadzającym na finiszu. Potrafię dostosować się do sytuacji, warunków, jakie tworzą się w czasie wyścigu. To jest mój silny atut, chyba docenia to pracodawca i dlatego od 10 lat jestem członkiem tej samej zawodowej grupy. Ważne, by znaleźć właściwe dla siebie miejsce w peletonie i robić coś dobrego dla liderów. Nie każdy potrafi podporządkować swoje sportowe ambicje innym zadaniom. Ja to lubię, nie mam z tym żadnego problemu.
– W takiej roli można również pokazać duże umiejętności?
– Można też być widocznym, a nie schowanym głęboko w wielkim peletonie. Jeśli zawodnik wie, że ma świetnego lidera, to wzrasta jego świadomość. Wiem o tym doskonale, bo sam czuję, że jestem lepszy o kilkanaście procent. Głowa inaczej wtedy pracuje i można harować. Wydaje mi się jednak, że mogłem odnieść więcej sukcesów niż tylko wygrana etapowa w tegorocznym Giro.
– Zrobiłeś to w imponującym stylu na trasie do Pinerolo!
– Nie zawsze wierzę w siebie. 12. etap Giro nie był łatwy – pierwszy górski w tym wyścigu. Lubię zjazdy, nawet takie szalone, potrafię to robić. Na jednym z podjazdów traciłem do kilku uciekających kolarzy kilkanaście sekund. Wiedziałem, że jeśli wytrwam i przeboleję trudy wspinaczki, to na zjeździe ich dogonię bez większego problemu. Nie boję się karkołomnej jazdy. Żona to trafnie skomentowała: „Wiedziałam, że albo dogonisz grupę, albo zabijesz się na zjeździe”. To był najpiękniejszy dzień mojej kariery.
– Dostałeś „wolną rękę” na tym etapie?
– Dzień wcześniej dyrektor sportowy omawiał ze mną trasę etapu. Wspólnie ustaliliśmy założenia, miałem znaleźć się w gronie uciekinierów, to było zaplanowane. W zależności od sytuacji miałem czekać na naszego lidera w Giro – Rafała Majkę, albo samemu walczyć o etapowy sukces. – Wykorzystałeś szansę. – Początkowo analizowałem sytuację i myślałem, że mogę być w pierwszej 10 na mecie. Wyłączyłem na szczęście głowę na ostatnich kilometrach. Przestałem myśleć, kalkulować. Nie byłem najmocniejszy w grupce uciekinierów, ale wydaje się, że wszystko zrobiłem dobrze i zaatakowałem w odpowiednim momencie. To był sprint ze wszystkich moich sił. Śmiesznie było, gdy oglądałem telewizyjną powtórkę. Byłem bowiem przekonany, że rozpocząłem finisz za wcześnie i rywale mnie dogonią. W naszej grupie zapanowała ogromna radość, bardzo cieszył się z mojej wygranej Rafał Majka. – Jakim jest liderem? – Świetnym, i to nie tylko w czasie wyścigu. Rafał potrafi rozmawiać z kolegami z zespołu, jest zawsze pozytywnie nastawiony. Doskonale dba o wysokie morale drużyny. Docenia każdego pracownika, nie patrzy tylko na siebie, a to w kolarstwie jest bardzo istotne. Dla takiego jak on prawdziwego lidera mogę tyrać kilometr więcej, umierać na rowerze, dać nie 100 procent swych sił, a 120.
– Widzę na twoim ciele wiele blizn, kolarskich szlifów.
– Niestety, są widoczne. Ta blizna na prawej ręce to nic wielkiego, popatrz na moje plecy. Złamałem kiedyś... kurczę, brakuje mi słowa... łopatkę, ślad jest bardzo widoczny. Miałem złamaną miednicę, ale w kolarstwie tak się dzieje. Póki łamie się tylko kości, to nie jest tak źle. Kraksy, upadki wkalkulowane są w tę dyscyplinę. Nie można o tym myśleć. Zawsze w trudnych momentach staje mi przed oczyma obraz żony i kochanej córeczki, ale z drugiej strony, jeśli kolarz będzie bojaźliwy i zacznie hamować podczas zjazdów, to traci swoją wartość. Przecież więcej ryzykuje się w czasie treningu, gdy trasa nie jest zamknięta dla innych użytkowników.
– Doping jest nadal największym zagrożeniem dla kolarstwa?
– Trudno o tym rozmawiać. Jest zdecydowanie lepiej, kolarze mówią, że można żyć bez stresu. Kolarstwo staje się coraz bardziej czystym sportem. I bardzo dobrze, bo jest piękne i nie warto go szpecić.