Młot czy młoteczek na kościelnych pedofilów?
No i z wielkiej chmury spadł mały deszcz, a może raczej trzeba by powiedzieć, że był to ledwie kapuśniaczek. Tak można by podsumować przyjazd do naszego Kościoła biskupa z Malty Charlesa Scicluny.
Co prawda zaproszenie do tego dostojnika nasi dostojnicy wysłali już ponad rok temu, ale musieli uzbroić się w cierpliwość (a może i obawę), bo tenże bliski współpracownik samego Franciszka miał pełne ręce roboty ze sprzątaniem pedofilskich skandali w innych częściach światowego Kościoła.
Trzeba przyznać, że Scicluna na poważnie potraktował wytyczne – zero tolerancji – względem dewiacyjnych zachowań niektórych duchownych, co dało mu przydomek „młota na pedofilów w sutannach”. To określenie wcale nie było czymś nad wyraz, co biskup z Malty udowodnił stanowczym działaniem w przypadku hierarchów chilijskiego episkopatu, którzy po jego „kontroli” zostali odwołani ze swoich stanowisk.
Chyba nikogo nie dziwiły więc spekulacje, którymi żyli ostatnio przedstawiciele różnych środowisk: tych pro- i antykościelnych, i każde z nich miało swoje oczekiwania, nadzieje i strach związany z wizytą w polskim episkopacie watykańskiego młota na pedofilów. Dodatkowego smaczku dodał (z pewnością zupełnie przypadkowo) wyemitowany film braci Sekielskich, który musiał znaleźć się w programie odwiedzającego polskich biskupów „kolegi” z Malty.
Watykański wysłannik przyjechał, obejrzał seans filmowy, posiedział przy prezydialnym stole w trakcie spotkania polskiego episkopatu, zabrał nawet głos, by uciąć spekulacje co do powodu przyjazdu i na koniec wystawił swoistą laurkę zebranym biskupom, że ich działania w bliskiej mu kwestii zwalczania pedofilii w Kościele w jego ocenie w pełni realizują linię Franciszka. Po takim podsumowaniu zabrakło mi już tylko gestu uniesionej pięści i głośnego wezwania: „Tak trzymać!”.
Scicluna pewnie zawiódł tych, którzy oczekiwali swoistego trzęsienia ziemi, bo nic takiego nie miało miejsca, a młot okazał się młoteczkiem rodem z zapomnianego już przez wielu z nas programu „Zrób to sam”, gdzie prowadzący używał takiego miniaturowego rekwizytu, by w listewki wbijać gwoździe z małymi łepkami.
Po wyjeździe biskupa z Malty odezwali się komentatorzy kościelnej sceny i, szukając pozytywów jego odwiedzin, doszli do wniosku, że zaowocuje ona samooczyszczeniem się naszego Kościoła. Czyli jak w telewizyjnym programie pana Słodowego – zrób to sam! Można by rzec, że cuda się niekiedy zdarzają, ale czy w tym przypadku także?
Mam obawy, że nie. Dlaczego jestem takim niedowiarkiem?
No bo już kiedyś (i to wcale nie tak dawno) w podobnie wyjątkowej grupie przedstawiciele szczególnego zawodu (niektórzy określają to także swoistym powołaniem), jakim są sędziowie, zapewniali, że ta grupa także dokona samooczyszczenia. No i jest tak, jak jest, czyli – cytując klasyka – „lipa”. Oba te środowiska winna cechować cnota zaufania publicznego, ale w obu tych przypadkach mamy do czynienia z wyborem na te stanowiska dokonywanym bez zapytania suwerena, czy akceptuje te nominacje.
Jest jeszcze jedna wspólna cecha łącząca te dwie profesje – nieusuwalność (choć w przypadku kościelnych procedur wyznaczono granicę 75 lat jako rozsądny wiek do przejścia na emeryturę). A gdyby tak zastosować zasadę, że takie nominacje na piastowanie tychże urzędów podlegałyby cyklicznym (powiedzmy raz na pięć lat) wotum zaufania, które wyrażałby suweren w formie swoistego referendum? W takim przypadku uniknęlibyśmy bezsensownych dyskusji, ilu potrzeba lat, by ktoś przechodził w stan spoczynku, a jedynym kryterium pozostania w pełnionej służbie byłoby to, czy taki delikwent jest odpowiedzialny w swych decyzjach i z mądrością kieruje się zasadą dobra dla tych, którzy zostali powierzeni jego opiece czy osądowi.