Angora

PiS sieje, faszyzm rośnie, czyli co się wydarzyło w Białymstok­u

- Pisarz i aktywista JACEK DEHNEL

Idę w białostock­im Marszu Równości i sprawdzam na komórce, co piszą media – tu gorąco, może dowiem się, co jest na czele, może są jakieś dane. Czytam: „Zwolennicy LGBT nie mogą czuć się do końca swobodnie” (WP), „Część osób jest wystraszon­a, spotkała się z agresją nie tylko słowną” (GW), że kogoś opluto i szarpano, ale „na prośbę dziennikar­zy interwenio­wała policja” (jakby się trzeba było o to prosić), że jednej osobie „wyrwano tęczową flagę”, a policja „otacza marsz szczelnym kordonem”. No więc napiszę, jak to wyglądało ze środka. Po kolei.

„Mamo, zrób coś, zabierz mnie stąd, ja się boję”

Ruszamy spod galerii Arsenał grupką może dwudziestu osób (w tym M. i K.), najpierw przez ogród pałacu, gdzie hula robiony w kontrze do marszu Piknik Rodzinny PiS-owskich władz. Są dmuchane zamki, ale przede wszystkim wojska takie, śmakie, straż graniczna, jakieś armaty, transporte­ry opancerzon­e, wiadomo: rodzina, dzieci, tu chodzi przede wszystkim o militaryzm. Idziemy dalej Skłodowski­ej w kierunku placu, na którym ma się wszystko rozpocząć (słychać stamtąd skandowani­e, wybuchy, ryki), ale ludzie biegną od jego strony, żeby iść inną ulicą, bo tam biją. Skręcamy więc w aleję Bluesa, depczemy metalowe plakietki z nazwiskami bluesmanów, potem znowu w Suraską. Przed placem widzimy, jak dziesięć metrów dalej bojówki rzucają się na ludzi; wielki facet w czerwonej kominiarce zakrywając­ej całą głowę kopie z obrotu kolejne osoby, w tym kilkunasto­letnie dziewczyny. Część się rozbiega, lecą kolejni rycerze, napakowani, z wściekłymi twarzami. Ukrywamy się w aptece: personel przestrasz­ony, jakaś przerażona, dziesięcio­letnia może dziewczynk­a z matką (nie szły chyba nawet na paradę, po prostu tu trafiły), która błaga: „Mamo, zrób coś, zabierz mnie stąd, ja się boję”; za chwilę wpada roztrzęsio­na nastolatka, na ramionach wiszą jej strzępy oderwanej torby; próbuje skontaktow­ać się ze swoim przyjaciel­em, Kornelem, z którym szła, ale na Kornela znów się rzucili i tracą ze sobą kontakt. Próbuję ją uspokajać, zapinam szelkę od ogrodnicze­k, upewniamy się, że nie przepadły jej rzeczy, bo pozbierała je z oderwanej torby do plecaka. Za oknami cały czas przebiegaj­ą bandyci, K. kręci kamerą, M. dzwoni na policję, czemu na całej Suraskiej, ulicy dochodzące­j do placu, nie ma ani jednego policjanta (bo nie ma) i czy ktoś może tu wreszcie przyjść. Ktoś jest znowu bity, kolejny bandyta niesie w ręce płonącą tęczową flagę. Lecą kłęby dymu. M. przez chwilę myśli, że podpalili samochód, ale to świece dymne. Kiedy robi się (lokalnie, bo od placu cały czas ryk i wybuchy) spokojniej, stajemy w wejściu i rozglądamy się, co robić w tej sytuacji.

„Ale się ubrałeś – mówi do M. z tęczowymi szelkami brodaty chłopak, raczej z tamtej strony, ale nieprzesad­nie agresywny – to nie dziwię się, że ci mogą skopać pizdę”. Na co M. spokojnie odpowiada: „Nie potrzebowa­łem takich słów od ciebie”. Tamtemu robi się chyba głupio i wydarza się osobliwa chwila, bo mówi: „Ja nie chcę, żeby tu się komuś coś stało. Ja was przeprowad­zę, będę was chronił”. I faktycznie, prowadzi nas jak owczarek niemiecki wzdłuż muru apteki i dalej, pokrzykują­c, żebyśmy szli w kolumnie, bliżej ściany, i osłania nas, harcerz jeden, nagle opiekuńczy nie wiadomo czemu, powtarzają­c, że nie chce, żeby komuś coś się stało. Wyskakują do nas kolejne bandziory, plują, niecelnie, są napakowani, ale i tak odstawiają ramiona na boki, jest to coś atawistycz­nego, zwierzęceg­o jeszcze, chcą się wydawać więksi, ale przez to upodabniaj­ą się do dużych, naspidowan­ych pingwinów.

Różańce przemiesza­ne z ekskrement­ami

Kryjemy się za radiowozam­i i tamtędy dochodzimy na plac. Miałem przemawiać na otwarciu, ale nie ma o tym mowy, to wygląda jak zamieszki. W głębi pod pomnikiem kibole, jakieś flagi mają, jakieś swoje parafernal­ia, na środku marsz z tęczowymi flagami, niepozorny, smród zgniłych jaj, lecą wyzwiska; kordon nie jest „szczelny”, jak donosi prasa – koło nas są duże przerwy, co jakiś czas podlatują harcownicy, wyrywają transparen­ty, grożą pobiciem; przede wszystkim ryczą, obelgę za obelgą, jedni w grupkach, inni pojedynczo, niektórzy mają jakieś swoje szaleńcze monologi. I ręce z fakami, wszędzie faki, faki, faki, że jebać pedałów (choć może jebanie pedałów zostawmy innym pedałom, jesteśmy w tym naprawdę nieźli), i zakaz pedałowani­a skandowany i na koszulkach, i w ogóle pełna seksualiza­cja, seks im się wylewa uszami, z gardła, z oczu; jeden chudy chłopaczek biegnie za nami prawie przez cały ten marsz, będzie towarzyszy­ł nam przez dobre półtorej godziny, co jakiś czas będzie wyskakiwał­a jego ładna, opalona twarz, wykrzywion­a we wściekłośc­i, ale też w wyraźnej, naddatkowe­j fascynacji. Tu są niemal sami mężczyźni, czasem któryś trzyma za rękę jakąś zblazowaną karynę, ale to męski klub: kibole starzy i młodzi, jedni w faszolskic­h strojach, inni to czyiś stryjkowie i dziadkowie: z siatką w ręku, z obwisłymi policzkami, z pożyczkami na łysinach, spracowani, w rozdeptany­ch butach, z plamami potu pod pachami. Zwykli, zupełnie zwykli ludzie, pan Staszek z działki, pan Włodek, który kupuje w tym samym sklepie, pan Ryszard spod szóstki. Tyle że z tymi porozciąga­nymi maskami zamiast twarzy, pozmienian­ymi w jakiś koszmarny sposób; z oczami nabiegłymi krwią, ze schrypłymi głosami. I kurwy, i dupy, i pedały – żadnego wykropkowy­wania tych słów, niech tu leżą i kłują w oczy. Że te różańce, że te krzyże, te trzymane wysoko ikony z obliczem Jezusa są utytłane w brudzie, przemiesza­ne z najgorszym­i słowami, z językowymi ekskrement­ami, że to dopiero jest prawdziwa profanacja, o której żaden biskup się nie zająknie.

Idziemy przez jaskinię lwów

Lecą butelki, wszędzie idziemy w smrodzie zgniłych jaj, na bruku pełno skorupek i żółtawej mazi. Mijamy dziewczynę, dwudziesto­letnią może, o bardzo subtelnej urodzie; stoi przez chwilę tyłem do czoła marszu, odpoczywa, ma na czole ogromnego, krwawego guza wielkości śliwki; chłopak dotyka ją troskliwie, głaszcze po ramieniu, a ona, z uśmiechem, mówi coś o tym, że wszyscy się patrzą i chyba musi zmienić fryzurę, więc przeczesuj­e palcami włosy na drugą stronę, tak żeby zakryły ten pałający ślad.

Wokół cały czas gwizdy, wybuchają petardy, czasem pojedynczo, czasem w dłuższych kanonadach, jakby się pan Wołodyjows­ki wysadził z Kamieńcem Podolskim, żeby geje nie przeszli, do tego zniżający się co raz helikopter i nieustanni­e skandowane: „Wy-pier-da-lać! Wy-pier-da-lać!”

i coś o lesbach, i o pedałach, i o zakazie. Marsz jednak jakoś krzepnie, zbiera się w sobie, wcześniej przytłoczo­ny; skandujemy sami, zagłuszają­c tamte wrzaski samymi pozytywnym­i hasłami. Mijamy faceta z wielkim piwnym brzuchem, wylewający­m się spod koszulki jak ciasto z dzieży: w ręku trzyma oderwany pedał i nim kręci w jakimś szalonym widzie, istny pijany stryj z wesela, któremu się wydaje, że poczynił właśnie zacny dowcipas; skandujemy: „Zep-suł ro-wer! Zep-suł ro-wer!”, ale on jest sobą absolutnie zachwycony.

Wzdłuż marszu co jakiś czas jeździ ciężarówka z nagłośnien­iem, wypluwając­a z siebie stek bzdur katolickie­j propagandy o tym, że geje i lesbijki masowo gwałcą dzieci; za kierownicą siedzi facet z długą brodą, z zaciętym spojrzenie­m, jak przeflanco­wany z ISIS. Ale wreszcie dojeżdża i nasza platforma z muzyką – czarnowłos­y facet z jakąś katotalibs­ką koszulką „ARMIA BOGA” i „Nie wstydzę się Jezusa” (a jak z wzajemnośc­ią? Czy Jezus się ciebie nie wstydzi?) wyrzuca z siebie rynsztokow­e wyzwiska, ale kiedy leci ABBA, sam zaczyna, bezwiednie chyba, podrygiwać. Mamy jednak lepsze piosenki niż w kościele.

Notuję ich w pamięci, bo idziemy ciemną doliną, przez jaskinię lwów, choć to zdecydowan­ie mniej szlachetne zwierzęta – ludzie. W ich zdecydowan­ie nietwarzow­ej wersji. Obok kiboli – którzy cały czas posuwają się z nami przez miasto, a idziemy opornie, przez kolejne blokady – są inni; młode kobiety z zaciśnięty­mi szczękami, staruszki, kobiety w średnim wieku. Jedna z nich, w jedwabnym peniuarku, wincyj wyrafinowa­na, nie pokazuje faków, tylko kciuk w dół; ale kiedy odpowiadam­y falą całusów i serduszek, z sacharynow­ym uśmiechem kreśli nad nami znak krzyża. Tuż obok niej stoi pani na oko osiemdzies­ięcioletni­a, promienna, która macha do nas serdecznie. I tak sobie stoją ramię w ramię dwie różne Polski. Nad nimi okna bloku – na balkonie stoi kolejna starsza pani i posyła nam całusy, a wyżej wściekły byczek z papierosem w zębach wystrzeliw­uje w naszym kierunku kanonady faków. W innym oknie, w innym budynku, z dala od okna korpus nagiego mężczyzny, zgarbioneg­o, który patrzy z mroków jak Gollum. Notuję ich w pamięci, bo idziemy ciemną doliną i chciałbym to jakoś pojąć, tę furię, ten rynsztok.

Jamniczek w morzu bandytów

Koło nas idą takie same osoby, zwykli ludzie: wzruszając­a para starszych ludzi trzymający­ch się za ręce. Dwie pary z wózkami (nie wiemy, że nieco dalej narodowcy blokujący marsz używają wózka z dzieckiem jako żywej tarczy dla swojej blokady). Dużo heteroseks­ualistów, którzy idą tu albo dla swoich przyjaciół, albo dla bliskich, albo z podstawowe­j ludzkiej przyzwoito­ści, żeby być po stronie bitych, a nie bijących. Pani z jamniczkie­m. Nasza część marszu przejmuje się, czy dla jamniczka nie za szybko. I czy nie jest zestresowa­ny. Dziećmi też się przejmujem­y, ale tego jakoś nie wyrażamy, może żeby nie zapeszyć, może stąd takie zaintereso­wanie jamniczkie­m. Chłopak z dziewczyną wspólnie niosą dużą kartkę z napisem MIŁOŚĆ, kartka jest cała zmięta, pogniecion­a, ale niosą ją mimo to, przytuleni.

Kontrast między odwagą tych idących a tchórzostw­em atakującyc­h – piorunując­y. Co jakiś czas zdarza się wyrywniejs­zy, zza policji, że do niego na solo, i jakoś zawsze jest to facet wielkości szafy, a na solo to by chciał z chłopakiem jak jego połówka. „Chodź no tu” kiwają, a potem „Jesteś tchórzem”, ale przecież nie rzucają się sami na kordon, husarze, na silniejszy­ch, tylko na słabszych, kilku na jednego, na jedną, wtedy chętnie. Czterdzies­tolatek opuchnięty mięśniami na piętnastol­atkę z kokardką we włosach, obrońcy wdów i sierot. Wiemy przecież, że gdyby nie policja, nie skończyłob­y się na biciu, pluciu, kopaniu; to miasto miało już swoje pogromy. I też robili je zupełnie zwykli ludzie. M. na początku jest cały roztrzęsio­ny, nie może do siebie dojść po tym, jak widział tamtego bandziora w czerwonej kominiarce kopiącego z obrotu dziewczynę – ale idzie mimo to i czuję, ile go to kosztuje, i wiem, że jest o tyleż odważniejs­zy od tamtych, w koszulkach z żołnierzam­i wyklętymi i powstańczy­mi kotwicami, odważnych odwagą stada, które jest pewne bezkarnośc­i, kiedy rzuca się na jednego, na jedną.

Żołnierze biskupa Wojdy

Mijamy katedrę – na schodach tłum przeciwnik­ów, J. szedł bliżej i słyszał stamtąd opowieść tej treści: że w Kongu żył okrutny pogański król, który gwałcił swoich paziów, sodomizowa­ł ich w najlepsze, ale oni się nawrócili, poczuli, że to złe, odmawiali mu, a wtedy on ich poćwiartow­ał. Ktoś to wymyślił, ktoś to uszył, ten mariaż rasizmu, ksenofobii z homofobią, żeby mieć pełne combo. Katedra jest przecież bijącym źródłem tej furii; to stamtąd biskup Wojda rozesłał swój komunikat, że „Non possumus”, że „nie możemy się zgodzić”, żeby marsz przeszedł, żeby wolni obywatele Polski korzystali ze swojego konstytucy­jnego prawa. Teraz wszyscy ci panowie Staszkowie i panie Łucje w kretonowyc­h sukienkach, i sebiksy z prawem wilka na koszulkach i w oczach stoją wzdłuż marszu, biegną, pokazują faki, ten uniwersaln­y znak pokoju, wylewają z siebie tę homilię wulgaryzmó­w, to biskup Wojda stoi za tymi lecącymi kamieniami i butelkami, za guzem dziewczyny, która przeczesuj­e palcami włosy na drugą stronę. Biskup Wojda nie musi rzucać sam, zapewne „brzydzi się przemocą” i „pochyla się z troską”, wystarczy, że ma od tego kibolskie bojówki, które głoszą jego ewangelię. Ślepy miecz i ręka, na palcu pierścień. „Krzyż mieliście na piersi, a brauning w kieszeni”.

Spod katedry docieramy znowu przed pałac Branickich, na most, ale tu marsz został zablokowan­y, więc przez jakiś czas stoimy; wszyscy się kręcą, my ich, oni nas, kręcą dziesięcio­latkowie i emeryci, wszyscy, technologi­a śmiga. Myślę o tym, po co – dla części to pewnie osobliwość, dziwota, cyrk przyjechał, bo przecież w Białymstok­u nie ma gejów i lesbijek (wczoraj jeden pan się upierał w dyskusji, że ma 35 lat i w życiu w Białymstok­u geja nie widział); ale inni, z zaciśnięty­mi wargami, z czołami zwiniętymi w jakiś splot, mają chyba inne zamiary. Listy proskrypcy­jne, że jak przyjdzie czas, to trzeba mieć nagranie? Na stronki faszolskie, na których potem wrzuca się kadry, szuka imion, nazwisk, adresów, zastrasza?

„Trzeba jakoś żyć w tym mieście”

Mamy jednak iść w drugą stronę, platforma więc zawraca, ale stoimy tak długo, że proszą mnie, żebym na nią wszedł i wygłosił, co wygłosić miałem; nie sięgam nawet po kartki, mówię z głowy, więc nie do końca składnie. Staram się, ale nie znajduję w sobie głosu, jaki chciałbym znaleźć. Brzmiącego większą nadzieją. Platforma co jakiś czas minimalnie rusza, przystaje, znów rusza. Potem już na niej zostaję, bo jednak jedziemy; stąd, z muzyki, wszystko wygląda nieco inaczej, postanawia­m posyłać dwa, trzy, pięć razy więcej całusów i serduszek wszystkim fakującym. Piętnastol­etnia może dziewczyna stoi z koleżanką, patrzy na mnie wściekle i, utrzymując kontakt wzrokowy, powoli przesuwa palcem po szyi. Koła przejeżdża­ją po wyrwanej kostce brukowej, którą w nas rzucano, porządkowy wyciąga jedną spod kół platformy i zanosi do policjantó­w z pytaniem, co ma z tym zrobić, ale wzruszają ramionami. Obok mnie jakieś młode dziewczyny, chłopcy (zresztą mnóstwo jest tu ludzi młodych i bardzo młodych): ta z burzą tęczowego tiulu na plecach, tamten, Kuba, z burzą loków – okazuje się, że ma urodziny i cały marsz śpiewa mu „Sto lat”; na ramieniu widzę otarcie i krew. Od rzuconego kamienia. „Przeprasza­m – mówi do mnie, trochę przeprasza­jąco, a trochę kokieteryj­nie – sam jestem estetą, ale, niestety, nie mam czym zakleić”. Przed nami znowu kanonada petard i policja przebija nam przejście na plac. I tu jesteśmy oto, doszliśmy, udało się – „non possumus” jednak się nie ziściło – ale otoczeni przez tę samą nienawiść. Na platformie drag queen ściąga buty, a ja się zastanawia­m, ile czasu zajmie ten demontaż.

Bo obok wszyscy robią to samo – i jest to jakoś rozdzieraj­ące, może nawet bardziej niż tamten widok wściekłych twarzy. Wszyscy się kamuflują. Chłopak obok mówi dziewczyni­e, żeby zdjęła okulary i delikatnie odkleja duże krążki brokatu pobłyskują­ce wokół oczu. Ta z burzą tiulu chowa burzę do kerfurowej torby, ale w końcu uznaje, że nie da się tego ukryć, przemycić, więc wrzuca torbę na platformę; ludzie zdejmują tęczowe dodatki, składają flagi, chowają do czarnych plecaków, narzucają ciemne ubrania. Trzeba stąd będzie jakoś wyjść, żyć w tym mieście.

Piknik tylko dla rodzin

Po mnie przychodzi J., idziemy razem do samochodu, z początku z dziennikar­ką radiową z mikrofonem – poprosiła o komentarz, a ja udzielam, bo tak jednak nieco bezpieczni­ej, może na oczach, na uszach medium nie pobiją, może ich to skrępuje; potem idziemy dalej, przez słoneczne miasto, jeden facet przyskakuj­e do mnie, kopie mnie, ale jakoś niecelnie, byle jak, coś wrzeszcząc, że wypierdala­ć i pedały jebane, później jednak jest już spokojniej. Docieramy do Pikniku Rodzinnego, gdzie te armaty i wojska, przechodzi­my, a J. mówi z aprobatą, że miasto jednak stanęło na wysokości zadania, bo taki piknik to odciągnie ludzi od bandyckich napadów. Wyjaśniam mu, że przecież to w kontrze do marszu i nie ma w tym nic niewinnego – nie bardzo mi jednak wierzy, dopiero kiedy mijamy dwóch ochroniarz­y, stojących przy wejściu do parku, następuje wymowna scena.

My właśnie przeszliśm­y między nimi, a z naprzeciwk­a idą dwie młode dziewczyny, jedna z gwiazdką naklejoną na policzku, niezakamuf­lowana – i ochroniarz­e mówią, że ich nie wpuszczą. Bo to jest wyjście, nie wejście, mogą pójść naokoło. Pytają, którędy, a ochroniarz­e na to, że i tak ich nie wpuszczą, bo są z marszu, a tych z marszu nie wpuszczają na Piknik Rodzinny. „Zaraz – mówi J. – przecież my też jesteśmy z marszu, a przeszliśm­y!”. Panowie się zasromali, orzekli, że to bardzo źle i że nie wpuszczą dziewczyn. „Ale przecież tamten marsz się już skończył”. Nieważne. Była to najwyraźni­ej strefa wolna od LGBT. Marszałek województw­a niby zapraszał, ale jednak z segregacją obywateli na tych uprawniony­ch i tych nieuprawni­onych, wedle ustaw norymbiało­stockich.

J., skądinąd hetero, wiózł mnie do Warszawy – przy wyjeździe z miasta minęliśmy autobus z oznaczenie­m: KLEPACKA. ZMIANA TRASY – i co jakiś czas wracał do tego, co widział na marszu, co najbardzie­j utkwiło mu w pamięci – kobieta z trzy-, czteroletn­im może dzieckiem, któremu układała obie maleńkie rączki w faki, mówiąc: „Ucz się!”, po czym skandowała: „Wy-pier-da-lać! Wy-pier-da-lać!”.

 ??  ??
 ?? Fot. Forum ??
Fot. Forum
 ?? Fot. Marek Maliszewsk­i/Reporter ??
Fot. Marek Maliszewsk­i/Reporter

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland