50 twarzy Tindera
Kolejny fragment książki Joanny Jędrusik.
Zaczynam dyskretnie zerkać na zegarek. Zerkam jeszcze kilka razy, za każdym razem coraz mniej dyskretnie. W końcu z trudem udaje mi się przerwać jego słowną sraczkę. Mówię, że wszystko ekstra, ale jestem tu od dwudziestu minut, dał mi dojść do głosu jakieś dwa razy, wypowiedziałam jakieś dziesięć słów i co najmniej od siedemnastu minut zajebiście się nudzę. Gapi się na mnie, jakby nie rozumiał, co mam na myśli. Potem chyba robi mu się trochę głupio, zdawkowo przeprasza i mówi, że to dlatego, że chyba za mocno się spalił przed naszym spotkaniem. Z jego słów wyraźnie wynika, że winę ponosi nie on, tylko za mocne zioło, które mu sprzedali. Pozostaje mi się tylko z tym zgodzić i podziękować za spotkanie. Jest niepocieszony, siedzi przy stoliku z naburmuszoną miną. Rozstajemy się w pokojowej atmosferze z lekkim fochem, ale przecież nikt nie będzie nikomu robił wyrzutów.
Jakiś czas później pisze, że może spróbujemy jeszcze raz. Nie odpisuję.
Tydzień wcześniej wkurwiłam się nie na żarty na jednego dziennikarza, który próbował potraktować moje mieszkanie jak swój folwark, a mnie jak żywy inwentarz.
Kilka tygodni wcześniej inny dziennikarz odezwał się po paru miesiącach milczenia (wcześniej nie odpisał na wiadomość) z pytaniem, czy mogę mu pożyczyć trochę pieniędzy.
I jeszcze jest spotkany miesiąc wcześniej pisarz, który przez pół randki opowiada o swojej byłej, a drugie pół o swojej mamie. Kiedy w końcu udaje mi się dość odważnie zasugerować, że nie przyszłam słuchać o najważniejszych kobietach jego życia, stwierdza, że chyba jestem inteligentna, więc przeczyta mi kawałki rozdziału, który pisze, żebym mu powiedziała, co sądzę. Po pierwszym fragmencie mówię, że może być, po drugim nie mówię nic, bo był nudny i nie mam ochoty bawić się w recenzentkę. Po trzecim kawałku wkurwiam się i radzę mu zwrócić się do wydawnictwa.
Nie wiem, czy od siedzenia przed laptopem i pisania książki albo artykułu rozdyma się ego, ale trochę się boję, czy po tej książce nie zostanę arogancką, zakochaną w sobie cipą. Może publikacje są dla facetów jak ferrari, przedłużenie penisa. Jeśli tak, to chyba z racji tego, że nie mam penisa, mogę spać spokojnie.
W każdym razie w kontekście tinderowego rolpleja: jeśli przeciwnik ma wysoki współczynnik ego, to nie polecam zaczynać gry i atakować.
Są też przeciwnicy mało wymagający. I jak już się nauczymy, że zakompleksiony gość świeżo po rozstaniu jest łatwy jak sprawdzian z Present Simple, to możemy kolekcjonować takich na pęczki i zbierać do woli punkty doświadczenia. Ja zbierałam sporadycznie, bo jednak to ciągle ten sam potwór i te same sekwencje ciosów, czyli żadne wyzwanie i po prostu nuda. Ale też dlatego, że było mi trochę głupio. W grach nie obowiązuje nas żadna etyka, w życiu jednak trzeba by jakąś stosować. Taki samotny, załamany po rozstaniu facet to łatwy łup. Będzie zachwycony, że w końcu może z kimś fajnym iść na randkę. W dodatku mam dość spory naddatek empatii i zdarza mi się lądować z kimś w łóżku tylko po to, żeby poczuł się lepiej. Pamiętam, że moje pierwsze tinderowe spotkania pomogły mi odzyskać wiarę w siebie, pamiętam, jak okazana uwaga wyciągała mnie z dołka. I jeśli istnieje jakaś kosmiczna wymiana energii w naturze, to ja oddawałam tym nieszczęśnikom tę energię, którą wcześniej przekazali mi inni mężczyźni.
(Tragi)komedia ludzka
Gdyby Balzac żył, to od przesuwania zdjęć na Tinderze bolałyby go palce. Po pierwsze, Balzac bardzo lubił laski i romanse, a po drugie, kręciło go oglądanie najróżniejszych ludzi. Tinder to takie stendhalowskie zwierciadło przechadzające się po naszym gościńcu. Znajdziemy tam więc mężczyzn (i kobiety) w różnym wieku, z różnych miejsc na świecie, z małych i dużych miejscowości, przedstawicieli wszystkich możliwych zawodów. Singli, rozwodników, wdowców; gości zdradzających swoje żony i dziewczyny; całą masę facetów, którzy chcą być w otwartych relacjach, szukają kogoś do układu friends with benefits albo są zupełnie otwarcie poliamorystami. Znajdziemy mężczyzn szukających ONS ( one night stand, czyli jednorazowego seksu), ale też (dużo rzadziej) gości deklarujących, że szukają poważnego związku.
Możemy do woli przeglądać i przewijać. Chcemy prawnika? Wybieramy facetów z takim opisem albo takich, którzy wpisali w uczelni „WPiA”. W końcu nie ma prawnika, który na wstępie nas nie poinformuje, że jest prawnikiem, ewentualnie studentem prawa, a więc prawnikiem in spe. Trochę trudniej o lekarzy, bo młodzi lekarze są w Polsce cholernie zajęci, pracują na trzy etaty, a w dodatku w wolnych chwilach muszą strajkować, bo nie dość, że są przepracowani, to jeszcze państwo płaci im gówniane pieniądze. Znajdziemy urzędników każdego szczebla, biznesmenów, restauratorów i kelnerów, tancerzy, aktorów, poetów, pisarzy, muzyków, rzeźbiarzy, malarzy i fotografów. Tinder jest pełen programistów, speców od PR, kołczów, trenerów fitness, gości, którzy określają się jako „social media ninja” albo „digital nomad”. Wreszcie jest tam dużo dziennikarzy, pracowników gazet, telewizji i radia, działaczy, społeczników, filozofów i socjologów. Gości po zawodówkach, po studiach, doktorów i inżynierów.
Znajdziemy wszystkie opcje polityczne i religijne. Widziałam (co nie znaczy, że chciałam spotkać osobiście) gości z Zadrugi, ultrakatoli, narodowców, korwinistów, religijnych maniaków, kibiców z powstańczymi kotwiczkami, neoliberałów, anarchistów, libertarian i lewaków.
Na szczęście mamy wybór, ale i tak czasem można się potknąć i trafić na kawę czy piwo z kimś, kto wzbudza nasze obrzydzenie. Kilka razy natknęłam się na rasistów, homofobów i antysemitów, napiszę o tym trochę później. Zawsze w takich wypadkach było trochę strasznie, bo okropnie się wkurzam, jak osobiście spotykam złych i głupich ludzi.
Masz jakieś hobby? Spoko, prawie na pewno znajdziesz na Tinderze faceta, który tak jak ty zbiera zapalniczki, jest od stóp do głów wydziarany, ma nasrane na punkcie crossfitu, tańczy tango czy inną kizombę, lubi grać w brydża, jeździć na motocyklu, uprawiać ogródek czy palić blanty. Najgorzej, jeśli robi te wszystkie rzeczy naraz, bo trudno nadążyć, ale każdemu według potrzeb.
Przez pierwsze dwa lata używania Tindera w szaleństwie mojego poszukiwania nie było metody. Zwracałam raczej uwagę na zdjęcia i chodziłam dość szybko na spotkania z masą facetów. Wtedy też natknęłam się na największych kosmitów i nauczyłam, że niedopasowana randka to nie tylko stracony czas, ale też wielokrotnie powód do sporego wkurwienia i frustracji. Z drugiej strony w ciągu tych dwóch lat znalazłam na Tinderze to, czego wtedy szukałam: stałe relacje. Jedna trwała cztery miesiące, inna trzy, kolejne po dwa. Co prawda żadna nie skończyła się podsumowaniem: „I żyli długo i szczęśliwie”, ale przynajmniej było miło, były uczucia i jakaś stabilizacja. Niestety, było też przekonanie, że na Tinderze można spotkać miłość. Przekonanie, które oczywiście nie jest w 100 procentach nieprawdziwe, ale z dzisiejszej perspektywy uważam je za cholernie szkodliwe.
W pewnym momencie, zmęczona poszukiwaniami i kilkumiesięcznymi związkami, które okazały się stratą czasu, uznałam, że wystarczy, czas zrewidować oczekiwania i podejść do Tindera inaczej. Zaczęłam się spotykać z kilkoma facetami naraz i było dużo zabawniej. Wszyscy (łącznie ze mną) deklarowali, że nie szukają nikogo na stałe, nikt nie zadawał pytań. Można było się dorobić ładnego „zestawu” według swoich upodobań. Mieć dużego miśka do przytulania, cholernie gibkiego tancerza z ładnym ciałem, żeby się na niego pogapić po seksie, fajnego felietonistę do dyskutowania i nerda do grania razem w stare gry przez sieć. Aha, no i oczywiście z każdym można iść do łóżka i z każdym jest mniej lub bardziej ciekawie. Jeśli nie jest, to zamienia się jednego nerda na drugiego, felietonistę na reportera, a miśka na drwalopodobnego hipstera i tak dalej (...).
Ciąg dalszy za tydzień