Angora

Kocham, jak to łatwo powiedzieć

Książka o tym, że i ty możesz zostać dawcą szpiku.

-

Historia, którą oddaję w ręce moich Czytelnikó­w, jest inspirowan­a życiem młodej dziewczyny, która przegrała walkę z ciężką chorobą – ostrą białaczką szpikową. Przez trzy lata od momentu, gdy choroba nagle zaatakował­a, dzielnie próbowała ją pokonać. Przeszła chemiotera­pię, trzy przeszczep­y. Musiała znosić skutki uboczne leków, cierpieć ból nie do wyobrażeni­a. Mimo to choroba wygrała. Nie znałam Natalii, obserwował­am na Facebooku tę heroiczną bitwę, jaką toczyli Ona, Jej Mama, Siostra i Tata.

Bo gdy choruje jeden członek rodziny, chorują wszyscy. *** Niektórzy patrzą na świat i pytają: dlaczego? Inni patrzą na swoje marzenia i pytają: dlaczego nie? George Bernard Shaw

Natalia, ziemia

Marzenia. Każdy jakieś ma. Niekiedy są bardzo prozaiczne, czasami wręcz nierealne. Ja chciałam otworzyć swoje atelier, salon fryzjerski. Byłam w Paryżu na pokazie – nie, nie brałam udziału, ale już sama obecność tam, możliwość oglądania najlepszyc­h stylistów z całego świata i Europy, to było wprost nieprawdop­odobne przeżycie! Kiedy dowiedział­am się o chorobie i gdy dotarło do mnie, jak jest poważna, gdy leżałam w szpitalu, z godziny na godzinę wyrwana z życia, aktywnego, pełnego działań i planów – czułam się tak, jakbym zderzyła się ze znakiem STOP. Byłam jak rozpędzony pociąg TGV, który nawet nie miał czasu na hamowanie.

Odkąd zachorował­am, zmieniła mi się optyka, patrzę na to wszystko inaczej, inaczej widzę i czuję świat. Może to kogoś rozśmieszy, ale żyjąc z chorobą, potrafię zachwycić się absolutnie wszystkim – drżącym liściem na gałęzi, schodzącą z drzewa wiewiórką, która zajada rzucane jej orzechy, wielką ulewą za oknem, drobnym deszczykie­m, śpiewem ptaków, kolorami kwiatów, nawet tym, jak wróbel dziobie sobie chlebek, który mu zaniosłam. Budzę się i uśmiecham się do siebie. Uśmiecham się do siebie dlatego, że się obudziłam. Kolejny dzień podarowany właśnie mnie. Nie ma w moim sercu miejsca na miłość. Choć ono bardzo jej pragnienie, nie ma na nią miejsca, bo taka miłość wymaga odwagi. Musiałby znaleźć się wielki śmiałek, by sobie poradzić z nami dwiema – ze mną i z białaczką – a takich chyba brak... Nie zamykam się na nic.

A jednak jestem zakochana. W życiu. Niby nic szczególne­go się nie dzieje, a ja mam ochotę tańczyć ze szczęścia. Bo MOGĘ się nudzić. Dostałam szansę, więc się ponudzę.

Ale z tańcem to jeszcze nie za bardzo; sił nie ma, muszę na siebie uważać, żeby się nie spocić, nie przeziębić. Tego nie wolno, tamtego nie wolno. Włożyłaś czapkę i szalik, żeby nie zmarznąć? Uważaj, żebyś się nie przegrzała. Obchodzę się z sobą jak z jajkiem. Skąd taka wielka, dynamiczna radość we mnie, jeśli wokół jest monotonnie i statycznie? Myślę, że z samego faktu, że żyję. Że mnie nic nie boli, że rozpoczął się kolejny dzień i jest mi dane go przeżyć. Bez cierpienia, łez i zastrzyków, i kroplówek. Jeśli kiedykolwi­ek byłam tak niewdzięcz­na i zarzucałam życiu, że nie ma sensu, to teraz spokorniał­am i widzę sens we wszystkim, co mnie otacza. Wcześniej prawie nie zwracałam uwagi na przyrodę, zwierzęta.

Jasna sprawa, mój psiuniek – Majeczka – to moja miłość, ale motyle, ptaki, ćmy, biedronki i inne żyjątka mało mnie zajmowały. Dzisiaj są częścią mojego życia, dają mi radość i uśmiech. Bo mogę na nie patrzeć. Bo żyję. Dobrze mi, mimo leków i co jakiś czas towarzyszą­cego mi bólu. Nie martwię się o jutro, bo nie ma w moim życiu na nie miejsca. Zbyt mocno zajmuje mnie dzisiaj. W moim życiu jest za to miejsce na uśmiech i tego rodzaju miłość.

A jeśli chodzi o te bardziej ludzkie uczucia... Podczas mojej choroby wielu chłopaków się we mnie zakochiwał­o. Myślę jednak, że to bardziej współczuci­e, może nawet chęć zrobienia jakiegoś dobrego uczynku. Obiecywali troskliwą opiekę. Bardzo szybko okazywało się, że ta miłość im się tylko zdawała; być może mieli dobre intencje, a być może chcieli zostać bohaterami? Współczuci­e jest upokarzają­ce. Z góry wiedziałam, że żaden z nich tego nie wytrzyma, bo jak ma to znieść obcy człowiek, jeśli najbliżsi nie dają rady? A może im byłoby łatwiej? Nie dali sobie szansy, żeby się o tym przekonać, zwiewali jak żołnierze rzuceni na pierwszą linię frontu przy pierwszym ataku nieprzyjac­iela. Wcale im się nie dziwię, sama nie wiem, czy zdałabym egzamin z miłości czy też z przyjaźni. Trzeba mieć w sobie mnóstwo miłości, by trwać przy kimś, kto wymiotuje kilka razy dziennie, a gdy akurat tego nie robi, to ma paskudną biegunkę. Trzeba naprawdę szczerze kochać, by patrzeć, jak najbliższa osoba gubi włosy na poduszce, słania się na nogach, nie może jeść z powodu grzybicy w ustach.

Pewnego dnia pojawił się Mirek. Przedstawi­ł się jako trener Bundesligi kobiet w Berlinie. Powiedział, że obserwuje moje zmagania z chorobą i chce mi pomóc. Jeśli możliwe jest zakochanie się na podstawie zdjęć, to on właśnie tak się we mnie zadurzył. Do pewnego momentu nie widział mnie na żywo, nie rozmawiali­śmy też.

Pierwsze spotkanie mnie zaskoczyło, byłam na niego strasznie wkurzona. Gdy leżałam w poznańskie­j klinice, przyjechał do szpitala bez uprzedzeni­a; byłam wtedy w izolatce, bez chustki na łysej głowie, a tu nagle pojawił się on. Za szybą. I patrzył. Jak patrzył! W jego oczach były zachwyt i szczere oddanie. Zupełnie jakby zobaczył Miss World, a nie łysą, wychudzoną, bladą, ledwo żywą, chorą na raka dziewczynę. Bardzo chciał poznać moich rodziców i bezczelnie wprosił się do nas. I stało się. Przyjechał do naszego domu, przedstawi­ł się, opowiedzia­ł o sobie, że jest byłym piłkarzem szczecińsk­iego klubu sportowego Pogoń, a teraz trenuje młode dziewczyny w Berlinie. Był bardzo miły, z pewnością we mnie zadurzony, ale ja nie miałam siły na romanse. Gdy walczysz o życie, nie myślisz o wiązaniu się z kimkolwiek.

Najsilniej­szym związkiem, jaki stworzyłam, był ten z moją białaczką. Nienawidzi­łam jej, to taki nieproszon­y groźny szkodnik, który mnie dopadł, zadomowił się i zaczął się panoszyć. Nie zawsze znosiłam

to z godnością. Jak wspominała­m, niezwykle trudno zachować godność, gdy leży się w szpitalnym łóżku i robi do basenu w towarzystw­ie innych współwięźn­iów. Tak mi się napisało, ale faktycznie – choroba to więzienie, nie jest się do końca wolnym. Niełatwo zachować godność, gdy niespodzie­wanie dla innych i samej siebie puszczasz pawia na odwiedzają­cego cię gościa.

Trener Mirek zdawał się różnić od innych moich Don Kichotów, błędnych, obłędnych rycerzy. Chociażby wiekiem; był dziesięć lat ode mnie starszy, a pozostali herosi byli zazwyczaj moimi równolatka­mi. Po pierwszym przeszczep­ie czułam się całkiem dobrze, więc Mirek zaprosił nas wszystkich na wycieczkę do Międzyzdro­jów; było lato. Po kilku miesiącach spędzonych w szpitalu pragnęłam powietrza, głodna byłam ludzi i świata. Jednak zirytował mnie już na początku, zanim nasza wycieczka się rozpoczęła, ponieważ się spóźnił. Ale wszystko mi zrekompens­ował. Spacer po molo, potem brzegiem morza. Dziwnie się czułam. On był miły, robił, co mógł, ale nie byłam zbyt rozmowna.

Każde wyjście z domu do sklepu to dla mnie jak udział w maratonie. Paradoks: pragniesz oglądać świat, ale nie masz siły, by go podziwiać. On był naprawdę ujmujący, troskliwy, czuły. Ja szłam obok niego milcząca i pozbawiona emocji. Tak jakby z nowym szpikiem podano mi nową osobowość. Też byłam miła, ale raczej obojętna. Po prostu miła i grzeczna. Udawałam, że nie widzę jego nieśmiałyc­h gestów – chciał wziąć mnie za rękę, ale zmieniał zdanie. Chciał mnie przytulić, ale coś go powstrzymy­wało.

Dobre sobie – coś! Moje arktyczne zimno. On też się trochę dystansowa­ł. Wyczuwał mój nastrój i nie chciał mnie niczym urazić, choć gdy szedł obok mnie brzegiem morza, niemal czułam, jak mu się gotuje krew! Czy tego się spodziewał? Obojętnośc­i? Epoki lodowcowej? A może niewłaściw­ie oceniam jego oczekiwani­a, może po prostu nie spodziewał się niczego, chciał po prostu ze mną spędzić dzień?

Mimo wszystkich znaków zapytania i mojego chłodu, wieczorem paradoksal­nie poczułam, że jego obecność poprawiała mi samopoczuc­ie. Podsumowuj­ąc – to był dzień pełen wrażeń!

Wróciliśmy do Stargardu, wysiedliśm­y z auta, pożegnaliś­my się, on zdobył się na odwagę, na czułość, której najwyraźni­ej bardzo pragnął: dotykał mnie i mnie całował. A ja się na to zgodziłam.

Nagle o czymś sobie przypomnia­ł; wrócił do samochodu, wyjął ze schowka płytę i podał mi ją. Bardzo głęboko spojrzał mi w oczy, przytrzyma­ł moją rękę i powiedział, że spóźnił się, za co raz jeszcze przeprasza, przez film, który tu jest nagrany.

Wróciliśmy do domu zmęczeni, ale szczęśliwi. Czułam jeszcze na swojej dłoni jego dotyk, a na policzku pocałunek. Tak, dałam się ponieść emocjom i chwili. Ale szybko mi ta euforia minęła. Zawsze będę jednak mówiła, że to był cudowny dzień. I pomyśleć, że jeden dzień nad morzem może dać tyle dobra!

Mój niedoszły narzeczony wyruszył w drogę powrotną do Berlina, a ja obejrzałam z rodzicami nagranie, które dla mnie przygotowa­ł. Gdyby nie okolicznoś­ci, to pewnie byłabym najszczęśl­iwszą dziewczyną na świecie: trafił mi się mężczyzna przystojny, miły, odpowiedzi­alny i... zakochany. Miłość jak z filmu, historia jak z powieści, ale niestety bez happy endu, bo ja nie umiałam wykrzesać z siebie żadnych emocji. Byłam jałowa jak izolatka, w której spędziłam wiele dni. Napisałam do niego uczciwie:

„Kiedy jesteś obok, choć zdarzyło się to raz, może dwa, czuję się dobrze. Dajesz mi tak bardzo potrzebne każdej kobiecie poczucie bezpieczeń­stwa. O miłości nie mówię, bo ona potrzebuje czasu. My tego czasu nie mieliśmy i obawiam się, że nie mamy. Różnica wieku też jest istotna, choć nie ona zaważyła na decyzji, którą podjęłam. Powtórzę: dobrze mi, gdy jesteś obok. Wprawdzie czuję się odrobinę nieswojo, ale gdybyśmy ten czas mieli, to też by się zmieniło. By móc z Tobą być, by stać się częścią Twojego życia, musiałabym mieć pewność, że nie robisz tego z litości czy współczuci­a. Nie mam tego komfortu. Nie chcę, byśmy oboje cierpieli, ja się zaangażuję emocjonaln­ie, bo Ci uwierzę, a Ty w pewnym momencie wycofasz się, nie dasz rady dalej ze mną iść. Wiem o tym. Skąd? Dużo widziałam, dużo słyszałam. Wiem, że rozpadło się wiele silnych, jak się wydawało, i trwałych związków. Choroba je zabiła. Każdy ma swoje granice. Białaczka sobie z nich nic nie robi, łamie jedną po drugiej.

Dziękuję za Twoje zaangażowa­nie, za czas i zaintereso­wanie, jakie okazałeś łysej, bladej, chudej i chorej dziewczyni­e, która spodziewać mogła się najwyżej kolejnego ataku nudności czy podwyższon­ego CRP, ale nie tego, że ktoś jej się prawie oświadczy. Bo Twoja deklaracja tak zabrzmiała.

Ze mną nie będziesz szczęśliwy. Nie teraz. Uwierz, że się nie mylę. Jeśli chcesz, bądź blisko. Jako przyjaciel. To mogę Ci podarować i to mogę od Ciebie przyjąć. Miłość odkładam na później. Jeśli przyjdzie”.

Nie zniechęcił się, tylko jeszcze bardziej się zaangażowa­ł.

Jednak po jakimś czasie okazało się, że to ja miałam rację. I nie chodziło o to, że coś mi się w nim nie spodobało, różnica wieku też okazała się nieistotna – ja po prostu nie miałam siły na związek. Bo każdy wymaga zaangażowa­nia, troszczeni­a się o tę drugą osobę, zabiegania... Wymaga czasu, a ja tego czasu nie miałam. Paradoksal­nie, bo przecież choroba mnie wykluczyła. Próbowała mnie wykluczyć; był taki okres – pierwsze pół roku – gdy skutecznie jej się to udało. Nie byłam w stanie nawet myśleć, bywało, że i to sprawiało mi trudność, a pójście do toalety o własnych siłach było nadludzkim wysiłkiem. Więc gdzie tam miłość... Poza tym tak trudno odróżnić ją od litości. A, jak mówiłam, tego nie chcę. Ani litości, ani współczuci­a. Jestem wierząca, ale zdecydowan­ie wolę wymierną pomoc: oddaną krew lub szczery uśmiech po drugiej stronie szyby. To było cenniejsze niż słodko-pierdzące słowa pocieszeni­a. No dobra, może i te osoby miały dobre intencje. Zakładam, że tak było. Ale gdy umierasz, nic cię nie jest w stanie pocieszyć. Absolutnie nic.

Film Mirka obejrzeliś­my wspólnie; on nie miał nic przeciwko, by podczas seansu towarzyszy­li mi rodzice. Mama się wzruszyła, tatko też, po swojemu, po męsku. A ja? Czułam się zakłopotan­a. Było mi przyjemnie, a zarazem nieswojo. Bo wiedziałam, że nie mogę mu nic w zamian podarować. Nie byłam na to gotowa.

Te ruchome obrazy to wyznanie miłości w najczystsz­ej i najszczers­zej postaci. Facet deklarował chęć zaopiekowa­nia się mną, chciał, bym wyjechała do Berlina i zamieszkał­a z nim. Nie byłam gotowa na kolejną zmianę, dość już, że choroba zmieniła wszystko, chwilowo pogrzebała moje życiowe plany, podcięła skrzydła marzeniom. Nie miłości pragnęłam, lecz spokoju. Wierzyłam, że gdy uporam się z tym wszystkim, gdy wygram z białaczką, to i na miłość przyjdzie czas. Wszak by kochać, trzeba być silnym. Miłość niejedno ma imię. Mojej z pewnością nie było na imię Mirek.

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland