Hyde Park studzi gorączkę niezgody?
Od kiedy pamiętam, zawsze fascynował mnie londyński Hyde Park, i nie chodzi mi o to, że od małego byłem miłośnikiem angielskich ogrodów, bo pięknem przyrody zachwyciłem się o wiele później.
Ten królewski skwer (całkiem spory – ponad 159 hektarów) praktycznie od chwili zakupu angielski monarcha (Henryk VIII) przeznaczył na miejsce, gdzie poddani mogli swobodnie się gromadzić i wyrażać swoje poglądy, z jednym zastrzeżeniem, że w słowach i gestach nie będą dotykać majestatu miłościwie panującego.
Wertując karty historii, możemy więc doczytać, że przez stulecia ten zielony obszar gościł wielu znanych ludzi ówczesnych czasów, którzy na stałe zajęli miejsca w podręcznikach historii. Wystarczy wspomnieć, że tam głosili swoje przemyślenia chociażby: Marks, Lenin i wielu innych, którym daleko było do popierania tamtego porządku politycznego, jakim była monarchia. I nikomu nie przyszło do głowy, by w trakcie nawet najbardziej kontrowersyjnych wystąpień wobec głoszących swoje przekonania używać siły; a jedynym dozwolonym sposobem wyrażania swojej dezaprobaty na zasłyszane rewelacje była możliwość ustawienia swojego zydelka (małego taboretu), by z jego wysokości wyrazić zdanie odmienne.
Tak sobie myślę, pomimo iż gospodarczo udaje się nam od jakiegoś czasu galopem doganiać najbardziej rozwinięte kraje naszego regionu, to w kwestiach kultury politycznych sporów, czy sposobu manifestowania swoich oczekiwań, chociażby w kwestiach odmienności, która jest niezbywalnym prawem każdego człowieka, jeszcze nam daleko do innych. Na poparcie przytoczonego powyżej zdania odniosę się do ostatnich „kwiatków” z naszego podwórka, czyli marszu ludzi spod tęczowej flagi, którzy ostatnio skrzyknęli się na wschodniej flance naszej kochanej ojczyzny i...?
No i właśnie, kolejny raz powtórzył się scenariusz, w którym spotkali się po jednej stronie zwolennicy kolorowego (i prowokacyjnego przemarszu) i naprzeciwko ich przeciwnicy, którzy przybrani w białe koszulki ze znakiem zakazu do pewnych zachowań, dali jasny przekaz, że nie zamierzają ustępować pola tym pierwszym. Dopełnieniem tego nieciekawego obrazu stały się oddziały policyjne, które uzbrojone w armatki wodne i ochronne tarcze, wyznaczyły bufory bezpieczeństwa, by nikomu z „aktorów” tego przedstawienia włos z głowy nie spadł. Jednak myliłby się ktoś, gdyby uznał, że wymieniłem już wszystkich uczestników tej historii. Trzeba otwarcie powiedzieć, że w tym wszystkim są jeszcze „aktorzy drugiego planu” tych ulicznych manifestacji: politycy od lewa do prawa – każdy z inną rolą. I na koniec pozostają jeszcze ci, których kolorowi uczestnicy tychże zgromadzeń szczególnie „umiłowali”, to ludzie Kościoła, których wyznawcy ideologii LGBT uznali za osobistych wrogów ich wolności. I w ten sposób moralność oparta na chrześcijańskich wartościach stała się przysłowiowym chłopcem do bicia i jakiekolwiek by stanowisko zajęli w tych kwestiach hierarchowie, zawsze byłoby to złe. Reasumując, można by zaistniałą sytuację skwitować dosadnym powiedzeniem: „Jak się nie obrócisz, to i tak d... zawsze będzie z tyłu”.
Cieszę się, że będąc księdzem w cywilu, nie muszę opowiadać się po żadnej ze stron tego sporu; ale myślę, że dobrze by się stało, gdyby w każdym z naszych miast decydenci wyznaczyli strefę Hyde Parku, by tam mogli się gromadzić zwolennicy najróżniejszych opcji, by spokojnie manifestować swoje prawa do inności?
No i jeszcze jedno! Byłoby to o wiele tańsze, licząc chociażby koszty policyjnych akcji, i do tego bardziej przyjazne rozwiązanie dla tych wszystkich, którzy uważają, że ulice ktoś kiedyś wytyczył, by służyły lepszej komunikacji pomiędzy niekiedy oddalonymi od siebie ludźmi.