Szukamy ciągu dalszego – Świadomie dałam o sobie zapomnieć Laureatka „Szansy na sukces” Anna Lubieniecka o swoich życiowych wyborach.
Zamknęła się na wsi. – Zrezygnowałam ze wszystkich propozycji, choć oferowano mi udział w wielu projektach. I bardzo do tego zachęcano. Ja jednak musiałam odnaleźć siebie. Cały czas śpiewałam coś, co nie było moje. Zawsze musiałam wchodzić w jakieś role. Doszłam do wniosku, że chyba jestem wokalistką odtwórczą, na etacie. Zrozumiałam, że albo jestem artystką, albo robię zupełnie coś innego.
Wtedy zaangażowała się w przygotowanie projektu muzycznego, w którym, jak to określa, mogła spełniać się twórczo. – To były moje wizje, które starałam się realizować. A potem zaczęłam pracować nad swoją płytą jako Lari Lu.
Przyjazd do Gdańska to chwila oddechu od pracy, którą ostatnio wykonuje. – W Niemczech nagrywam kolejny swój album. Pracuję nad nim od dawna. Ale w studiu zameldowaliśmy się miesiąc temu.
Urodziła się w Kielcach. Dzieciństwo spędziła w jednym z miejscowych blokowisk. Tam chodziła do podstawówki i do gimnazjum. Ale do szkoły średniej uczęszczała już w Warszawie. – Przeniosłam się do stolicy, gdyż wygrałam casting do musicalu „Romeo i Julia” w Teatrze Buffo. Julią nie zostałam, bo zaczęłam się okropnie jąkać. To moja przypadłość od urodzenia, ale wyleczalna. Dostawałam więc w musicalach Buffo role śpiewane.
Opowiada, że casting był dla niej, 16-latki z robotniczej rodziny, szansą, aby uciec z Kielc, z tego blokowiska na Czarnowie, choć do dziś kocha to miejsce i tamtych ludzi. – Wtedy jednak chciałam się stamtąd wyrwać. Wszyscy moi przyjaciele już gdzieś pouciekali. Ja też. Wykorzystałam tę szansę.
Rodzice nie mieli nic przeciwko temu. – Cieszyli się. Dla nich to jakbym Pana Boga chwyciła za nogi. Nie wiedzieli, czym jest ten świat, świat „muzyki”, show-biznesu.
Zamieszkała w Warszawie, w teatralnym mieszkaniu udostępnionym jej i jej koleżankom przez Janusza Józefowicza. Po roku jednak odeszła. Dlaczego? – Wyrzucił mnie. Nienawidziłam go za to. Z perspektywy czasu uważam jednak, że można było ładniej się rozstać. To spalony most.
Zastanawiała się, co będzie dalej. Z jednej strony, jak zauważa, czuła ulgę, że nie stała się, jak to określa, poddaną pana Janusza, a z drugiej chciała się rozwijać, iść dalej. – Czułam, że wszystko się ułoży, że będę śpiewać, ale rzeczywistość była całkiem nowa, zniknęły próby, zniknęły spektakle, zamknęłam się w domu, zgoliłam głowę na łyso.
Jeszcze zanim wyjechała na stałe do Warszawy, wzięła udział w telewizyjnej „Szansie na sukces”. – Pojechałam na casting do Krakowa. Zdążyłam już nawet o tym zapomnieć i pewnego dnia zadzwonił telefon z „Szansy”. Wtedy już pracowałam w Buffo. Januszowi to się nie podobało. Był przeciwny. A ja poszłam. I zaśpiewałam. Wygrałam utworem zespołu Wilki „Here I am”. Bardzo wspierała mnie Elżbieta Skrętkowska. I rodzice. To sprawiło, że stanęłam na nogi.
Uczyła się w stołecznym ogólniaku. Po dwóch latach ponownie zaproszono ją do programu. Teraz zaśpiewała „Psalm dla Ciebie” w odcinku z Piotrem Rubikiem. A niedługo potem w Sali Kongresowej triumfowała w finale piosenką Wilków „Eli lama Sabachtani”. – Nagrodą był występ na koncercie „Debiuty” na Festiwalu w Opolu. Aby było ciekawiej, wcześniej nie dostałam się do tego konkursu. A teraz pojechałam i go wygrałam.
Zwycięstwo w Opolu przyniosło jej już sporą popularność. Współpracowała wtedy z Piotrem Rubikiem. – Wiele mi się wydawało, ale sama z siebie niewiele miałam do powiedzenia. Nie byłam jeszcze świadomą artystką. To, że ktoś dobrze śpiewa, nie oznacza, że się obroni.
Kiedy pracowała z Piotrem Rubikiem, zadzwoniła do niej menedżerka zespołu Varius Manx. – Zaproponowała mi spotkanie z Robertem Jansonem. I tak zostałam wokalistką tego zespołu. Ten czas bardzo mnie wzbogacił. Rozwinęłam się. Robert, jego dom, środowisko, wszyscy pracowali nade mną. Ja byłam wciąż taka trochę nieopierzona, nieobyta. Robert wspierał mnie zarówno w kwestiach muzycznych, jak i psychicznych, odnośnie do piaru i wywiadów. Pomagali mi, że tak powiem, „ogarnąć się”.
To ogarnianie nie szło jednak zbyt łatwo. I de facto do końca się nie udało. – Trudno mnie ogarnąć. To ja chłopaków sprowadziłam na złą drogę. Było bardzo rockandrollowo.
Wspólnie nagrali płytę „Eli”. – Wtedy naprawdę czułam, że się rozwijam. Chłopcy mi zaufali, zostawili mnie w studiu. Sama pracowałam nad swoimi wokalami. Stworzyli mi doskonałe warunki do pracy. Czułam się bezpiecznie.
Niestety, sprzedaż płyty nie spełniła oczekiwań wytwórni. Mimo że znalazł się na niej przebój „Przebudzenie”. – Bardzo ładna piosenka. Jednak brak sukcesu komercyjnego zepsuł nieco atmosferę w zespole. Pracowaliśmy już nad drugą płytą, a ja w nowym repertuarze nie czułam się najlepiej.
W pewnym momencie uznała, że to, co miała otrzymać od Varius Manx, od tych ludzi, dostała. – Wiedziałam, że muszę iść dalej. Po koncertach z zespołem biegłam na Open’era z wywalonym językiem, by słuchać moich ulubionych kapel grających elektroniczną muzę. Czułam, że ta przygoda się skończyła. Że nadszedł czas, aby zbliżyć się do siebie.
Powiedziała, że odchodzi. – Ale ładnie się rozstaliśmy. Bez złości. Do dziś zapraszana jestem na ich koncerty. A powrót Kasi Stankiewicz to strzał w dziesiątkę. Uważam, że Kasia przy nich odżyła, a chłopcy w końcu się ogarnęli (śmiech). Fajnie się na to patrzy i słucha. Trzymam za nich kciuki. Fani Varius Manx na to czekali.
Mimo wszystko odejście było dla niej szokiem. – Podjęłam tę decyzję dość spontanicznie, w emocjach. Nie byłam przygotowana ani logistycznie, ani finansowo. Jednak mam szczęście do ludzi i w tamtym czasie dostałam wiele ciepła i wsparcia. Wzięłam udział w nagraniu projektu jazzowego mojego przyjaciela Marcina Pchałka, który bardzo mi pomógł i zainwestował w to przedsięwzięcie. Niestety, niewiele z tego wyszło, nie to nam było pisane.
Zaszyła się na wsi, u rodziców, którzy wybudowali dom pod Warszawą. – I tam tworzyłam, szukałam siebie. Na drodze artysty znalezienie siebie, stylu, swojego koloru, tożsamości, to jest podstawa. I długa droga. A ja tej podstawy nie miałam.
Jak mówi, te poszukiwania trwają do dzisiaj. – Ale z wieloma sprawami się uporałam. Na przykład ze swoimi demonami. I to uważam za największy sukces.
Pracowała nad własnym materiałem. Pisała teksty i komponowała wspólnie z Wasiem, czyli Bartłomiejem Waszakiem, producentem muzycznym. – Zaczęłam szukać wydawcy płyty. I wtedy poznałam swoją przyszłą menedżerkę Monikę Małyszek, która skontaktowała mnie z Robertem Amirianem z wytwórni Nextpop. Tam wydaliśmy płytę. Już jako Lari Lu.
Skąd taki pseudonim i dlaczego nie chciała występować jako Anna Józefina Lubieniecka? – Muzyka, którą dziś tworzę, nieco różni się od tego, co śpiewałam do tej pory. Stąd ta zmiana.
– Ale dziś patrzę na to inaczej, bo to właśnie jest ta moja droga, którą przejść musiałam. Potem przez chwilę myślałam, aby wrócić do swojego imienia i nazwiska, ale nadszedł czas, że trzeba się na coś zdecydować. Powiedziałaś A, to powiedz B. Nazwa i tak nie ma znaczenia, wszak liczy się muzyka. Teraz, kiedy mieszkam w Berlinie, Lari brzmi dla obcokrajowców prościej, lepiej niż Anna Józefina Lubieniecka. Lari jest OK.
Nagrała płytę pod tytułem „Lari Lu 11”. – Niestety, nie była zauważona, ale za to była wolna i z tego jestem dumna. Uważam, że kombinowanie, pisanie pod stacje radiowe, podporządkowywanie się komercji niszczą muzykę.
Jednak ta wolność niosła też konsekwencje. – Pojawiły się kolejne problemy z wytwórnią. Znowu się „nie sprzedałam”. Niełatwo jest być artystą, bo z jednej strony musisz dbać o to, co jest w tobie kruche, o swoją wrażliwość, a z drugiej musisz być twardy, gdy dostajesz po tyłku. Z jednej strony musisz być przecież prawdziwy, a z drugiej trzeba się umieć lansować, sprzedawać.
Zrobiła sobie od tego, jak to określa, zdrową przerwę. – Zaczęłam pracować w agencji eventowej. Robiłam różne rzeczy, bo jestem osobą szaloną. Pojechałam na przykład do USA. Wynajęłam auto. Ruszyłam. Na pustyni rozładował mi się akumulator. I chyba ktoś mnie chroni, bo cudem uszłam z życiem przed skorpionami. Ale każda z moich decyzji była irracjonalna. Do dziś nie wiem, dlaczego tak robiłam. Zawsze słucham swojej intuicji. Co nie znaczy, że czasem nie prowadzi mnie na manowce (śmiech).
W pewnym momencie zrozumiała, że nie ma co obrażać się na muzykę. – Ja jestem muzyką i nie wyrzeknę się tego. Przyznaje jednak, że był taki moment, iż nie wiedziała, dokąd iść dalej. – To było właśnie w Kalifornii, w San Francisco, przy moście Golden Gate Bridge. Usiadłam na plaży i rozmawiałam sama ze sobą. Wiedziałam, że nie chcę już mieszkać w Polsce. Ale byłam też świadoma, że za oceanem nie zostanę. A od zawsze zakochana byłam w Berlinie, który odwiedzałam już wielokrotnie. Bardzo podobało mi się to miasto. I uznałam, że skoro nic mi już nie zostało, nic mnie nie trzyma, to jadę do Berlina.
Wróciła na chwilę do Polski, ustaliła z przyjaciółką w Berlinie – Agnieszką, że do niej jedzie. I pojechała. Z walizką i psem. Jak mówi, nikt jej tutaj nie zatrzymywał. – Nie miałam tu ani chłopaka, ani pomysłu na przyszłość.
Po przyjeździe do Berlina odezwała się do Alexa Stolza, niemieckiego muzyka, który właśnie rozkręcał swoją niezależną wytwórnię. – Pracujemy razem z Alexem, Benem Osbornem i Wasiem z Inowrocławia, Bartłomiejem Waszakiem nad moim nowym materiałem. Właśnie niedawno zamknęliśmy się w studiu niedaleko polskiej granicy. Materiał powstaje i zastanawiamy się, która piosenka ma trafić na singla. Ale to tylko pięknie brzmi, bo tak naprawdę do Berlina przyjechałam z niczym i nie było łatwo. Przez ten czas zrozumiałam, jak silną osobą jestem, jak zdeterminowaną. Zaczęłam doceniać siebie za walkę o swoje marzenia. Chciałabym kiedyś o tym opowiedzieć. O tym będzie też ta płyta.
W przyszłość patrzy z optymizmem. – Ale nie mam innego wyjścia. Bo tak naprawdę nie mam już wielkich oczekiwań. Tego się nauczyłam.