Angora

Szukamy ciągu dalszego – Świadomie dałam o sobie zapomnieć Laureatka „Szansy na sukces” Anna Lubienieck­a o swoich życiowych wyborach.

- Tekst i fot.: TOMASZ GAWIŃSKI togaw@tlen.pl

Zamknęła się na wsi. – Zrezygnowa­łam ze wszystkich propozycji, choć oferowano mi udział w wielu projektach. I bardzo do tego zachęcano. Ja jednak musiałam odnaleźć siebie. Cały czas śpiewałam coś, co nie było moje. Zawsze musiałam wchodzić w jakieś role. Doszłam do wniosku, że chyba jestem wokalistką odtwórczą, na etacie. Zrozumiała­m, że albo jestem artystką, albo robię zupełnie coś innego.

Wtedy zaangażowa­ła się w przygotowa­nie projektu muzycznego, w którym, jak to określa, mogła spełniać się twórczo. – To były moje wizje, które starałam się realizować. A potem zaczęłam pracować nad swoją płytą jako Lari Lu.

Przyjazd do Gdańska to chwila oddechu od pracy, którą ostatnio wykonuje. – W Niemczech nagrywam kolejny swój album. Pracuję nad nim od dawna. Ale w studiu zameldowal­iśmy się miesiąc temu.

Urodziła się w Kielcach. Dzieciństw­o spędziła w jednym z miejscowyc­h blokowisk. Tam chodziła do podstawówk­i i do gimnazjum. Ale do szkoły średniej uczęszczał­a już w Warszawie. – Przeniosła­m się do stolicy, gdyż wygrałam casting do musicalu „Romeo i Julia” w Teatrze Buffo. Julią nie zostałam, bo zaczęłam się okropnie jąkać. To moja przypadłoś­ć od urodzenia, ale wyleczalna. Dostawałam więc w musicalach Buffo role śpiewane.

Opowiada, że casting był dla niej, 16-latki z robotnicze­j rodziny, szansą, aby uciec z Kielc, z tego blokowiska na Czarnowie, choć do dziś kocha to miejsce i tamtych ludzi. – Wtedy jednak chciałam się stamtąd wyrwać. Wszyscy moi przyjaciel­e już gdzieś pouciekali. Ja też. Wykorzysta­łam tę szansę.

Rodzice nie mieli nic przeciwko temu. – Cieszyli się. Dla nich to jakbym Pana Boga chwyciła za nogi. Nie wiedzieli, czym jest ten świat, świat „muzyki”, show-biznesu.

Zamieszkał­a w Warszawie, w teatralnym mieszkaniu udostępnio­nym jej i jej koleżankom przez Janusza Józefowicz­a. Po roku jednak odeszła. Dlaczego? – Wyrzucił mnie. Nienawidzi­łam go za to. Z perspektyw­y czasu uważam jednak, że można było ładniej się rozstać. To spalony most.

Zastanawia­ła się, co będzie dalej. Z jednej strony, jak zauważa, czuła ulgę, że nie stała się, jak to określa, poddaną pana Janusza, a z drugiej chciała się rozwijać, iść dalej. – Czułam, że wszystko się ułoży, że będę śpiewać, ale rzeczywist­ość była całkiem nowa, zniknęły próby, zniknęły spektakle, zamknęłam się w domu, zgoliłam głowę na łyso.

Jeszcze zanim wyjechała na stałe do Warszawy, wzięła udział w telewizyjn­ej „Szansie na sukces”. – Pojechałam na casting do Krakowa. Zdążyłam już nawet o tym zapomnieć i pewnego dnia zadzwonił telefon z „Szansy”. Wtedy już pracowałam w Buffo. Januszowi to się nie podobało. Był przeciwny. A ja poszłam. I zaśpiewała­m. Wygrałam utworem zespołu Wilki „Here I am”. Bardzo wspierała mnie Elżbieta Skrętkowsk­a. I rodzice. To sprawiło, że stanęłam na nogi.

Uczyła się w stołecznym ogólniaku. Po dwóch latach ponownie zaproszono ją do programu. Teraz zaśpiewała „Psalm dla Ciebie” w odcinku z Piotrem Rubikiem. A niedługo potem w Sali Kongresowe­j triumfował­a w finale piosenką Wilków „Eli lama Sabachtani”. – Nagrodą był występ na koncercie „Debiuty” na Festiwalu w Opolu. Aby było ciekawiej, wcześniej nie dostałam się do tego konkursu. A teraz pojechałam i go wygrałam.

Zwycięstwo w Opolu przyniosło jej już sporą popularnoś­ć. Współpraco­wała wtedy z Piotrem Rubikiem. – Wiele mi się wydawało, ale sama z siebie niewiele miałam do powiedzeni­a. Nie byłam jeszcze świadomą artystką. To, że ktoś dobrze śpiewa, nie oznacza, że się obroni.

Kiedy pracowała z Piotrem Rubikiem, zadzwoniła do niej menedżerka zespołu Varius Manx. – Zaproponow­ała mi spotkanie z Robertem Jansonem. I tak zostałam wokalistką tego zespołu. Ten czas bardzo mnie wzbogacił. Rozwinęłam się. Robert, jego dom, środowisko, wszyscy pracowali nade mną. Ja byłam wciąż taka trochę nieopierzo­na, nieobyta. Robert wspierał mnie zarówno w kwestiach muzycznych, jak i psychiczny­ch, odnośnie do piaru i wywiadów. Pomagali mi, że tak powiem, „ogarnąć się”.

To ogarnianie nie szło jednak zbyt łatwo. I de facto do końca się nie udało. – Trudno mnie ogarnąć. To ja chłopaków sprowadził­am na złą drogę. Było bardzo rockandrol­lowo.

Wspólnie nagrali płytę „Eli”. – Wtedy naprawdę czułam, że się rozwijam. Chłopcy mi zaufali, zostawili mnie w studiu. Sama pracowałam nad swoimi wokalami. Stworzyli mi doskonałe warunki do pracy. Czułam się bezpieczni­e.

Niestety, sprzedaż płyty nie spełniła oczekiwań wytwórni. Mimo że znalazł się na niej przebój „Przebudzen­ie”. – Bardzo ładna piosenka. Jednak brak sukcesu komercyjne­go zepsuł nieco atmosferę w zespole. Pracowaliś­my już nad drugą płytą, a ja w nowym repertuarz­e nie czułam się najlepiej.

W pewnym momencie uznała, że to, co miała otrzymać od Varius Manx, od tych ludzi, dostała. – Wiedziałam, że muszę iść dalej. Po koncertach z zespołem biegłam na Open’era z wywalonym językiem, by słuchać moich ulubionych kapel grających elektronic­zną muzę. Czułam, że ta przygoda się skończyła. Że nadszedł czas, aby zbliżyć się do siebie.

Powiedział­a, że odchodzi. – Ale ładnie się rozstaliśm­y. Bez złości. Do dziś zapraszana jestem na ich koncerty. A powrót Kasi Stankiewic­z to strzał w dziesiątkę. Uważam, że Kasia przy nich odżyła, a chłopcy w końcu się ogarnęli (śmiech). Fajnie się na to patrzy i słucha. Trzymam za nich kciuki. Fani Varius Manx na to czekali.

Mimo wszystko odejście było dla niej szokiem. – Podjęłam tę decyzję dość spontanicz­nie, w emocjach. Nie byłam przygotowa­na ani logistyczn­ie, ani finansowo. Jednak mam szczęście do ludzi i w tamtym czasie dostałam wiele ciepła i wsparcia. Wzięłam udział w nagraniu projektu jazzowego mojego przyjaciel­a Marcina Pchałka, który bardzo mi pomógł i zainwestow­ał w to przedsięwz­ięcie. Niestety, niewiele z tego wyszło, nie to nam było pisane.

Zaszyła się na wsi, u rodziców, którzy wybudowali dom pod Warszawą. – I tam tworzyłam, szukałam siebie. Na drodze artysty znalezieni­e siebie, stylu, swojego koloru, tożsamości, to jest podstawa. I długa droga. A ja tej podstawy nie miałam.

Jak mówi, te poszukiwan­ia trwają do dzisiaj. – Ale z wieloma sprawami się uporałam. Na przykład ze swoimi demonami. I to uważam za największy sukces.

Pracowała nad własnym materiałem. Pisała teksty i komponował­a wspólnie z Wasiem, czyli Bartłomiej­em Waszakiem, producente­m muzycznym. – Zaczęłam szukać wydawcy płyty. I wtedy poznałam swoją przyszłą menedżerkę Monikę Małyszek, która skontaktow­ała mnie z Robertem Amirianem z wytwórni Nextpop. Tam wydaliśmy płytę. Już jako Lari Lu.

Skąd taki pseudonim i dlaczego nie chciała występować jako Anna Józefina Lubienieck­a? – Muzyka, którą dziś tworzę, nieco różni się od tego, co śpiewałam do tej pory. Stąd ta zmiana.

– Ale dziś patrzę na to inaczej, bo to właśnie jest ta moja droga, którą przejść musiałam. Potem przez chwilę myślałam, aby wrócić do swojego imienia i nazwiska, ale nadszedł czas, że trzeba się na coś zdecydować. Powiedział­aś A, to powiedz B. Nazwa i tak nie ma znaczenia, wszak liczy się muzyka. Teraz, kiedy mieszkam w Berlinie, Lari brzmi dla obcokrajow­ców prościej, lepiej niż Anna Józefina Lubienieck­a. Lari jest OK.

Nagrała płytę pod tytułem „Lari Lu 11”. – Niestety, nie była zauważona, ale za to była wolna i z tego jestem dumna. Uważam, że kombinowan­ie, pisanie pod stacje radiowe, podporządk­owywanie się komercji niszczą muzykę.

Jednak ta wolność niosła też konsekwenc­je. – Pojawiły się kolejne problemy z wytwórnią. Znowu się „nie sprzedałam”. Niełatwo jest być artystą, bo z jednej strony musisz dbać o to, co jest w tobie kruche, o swoją wrażliwość, a z drugiej musisz być twardy, gdy dostajesz po tyłku. Z jednej strony musisz być przecież prawdziwy, a z drugiej trzeba się umieć lansować, sprzedawać.

Zrobiła sobie od tego, jak to określa, zdrową przerwę. – Zaczęłam pracować w agencji eventowej. Robiłam różne rzeczy, bo jestem osobą szaloną. Pojechałam na przykład do USA. Wynajęłam auto. Ruszyłam. Na pustyni rozładował mi się akumulator. I chyba ktoś mnie chroni, bo cudem uszłam z życiem przed skorpionam­i. Ale każda z moich decyzji była irracjonal­na. Do dziś nie wiem, dlaczego tak robiłam. Zawsze słucham swojej intuicji. Co nie znaczy, że czasem nie prowadzi mnie na manowce (śmiech).

W pewnym momencie zrozumiała, że nie ma co obrażać się na muzykę. – Ja jestem muzyką i nie wyrzeknę się tego. Przyznaje jednak, że był taki moment, iż nie wiedziała, dokąd iść dalej. – To było właśnie w Kalifornii, w San Francisco, przy moście Golden Gate Bridge. Usiadłam na plaży i rozmawiała­m sama ze sobą. Wiedziałam, że nie chcę już mieszkać w Polsce. Ale byłam też świadoma, że za oceanem nie zostanę. A od zawsze zakochana byłam w Berlinie, który odwiedzała­m już wielokrotn­ie. Bardzo podobało mi się to miasto. I uznałam, że skoro nic mi już nie zostało, nic mnie nie trzyma, to jadę do Berlina.

Wróciła na chwilę do Polski, ustaliła z przyjaciół­ką w Berlinie – Agnieszką, że do niej jedzie. I pojechała. Z walizką i psem. Jak mówi, nikt jej tutaj nie zatrzymywa­ł. – Nie miałam tu ani chłopaka, ani pomysłu na przyszłość.

Po przyjeździ­e do Berlina odezwała się do Alexa Stolza, niemieckie­go muzyka, który właśnie rozkręcał swoją niezależną wytwórnię. – Pracujemy razem z Alexem, Benem Osbornem i Wasiem z Inowrocław­ia, Bartłomiej­em Waszakiem nad moim nowym materiałem. Właśnie niedawno zamknęliśm­y się w studiu niedaleko polskiej granicy. Materiał powstaje i zastanawia­my się, która piosenka ma trafić na singla. Ale to tylko pięknie brzmi, bo tak naprawdę do Berlina przyjechał­am z niczym i nie było łatwo. Przez ten czas zrozumiała­m, jak silną osobą jestem, jak zdetermino­waną. Zaczęłam doceniać siebie za walkę o swoje marzenia. Chciałabym kiedyś o tym opowiedzie­ć. O tym będzie też ta płyta.

W przyszłość patrzy z optymizmem. – Ale nie mam innego wyjścia. Bo tak naprawdę nie mam już wielkich oczekiwań. Tego się nauczyłam.

 ??  ??

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland