Nieoczywiste poczucie humoru Z czego śmieją się Austriacy.
– Beata, jeśli umrę przed tobą, zamawiam u ciebie mowę pogrzebową – mówi mi wiedenka Lilly nosząca najzabawniejsze znane mi nakrycia głowy w Wiedniu, mikrokapelusiki i kolorowe zapinki w swoich pięknie siwiejących włosach. Lilly wyróżnia się spośród dobrze, ale grzecznie i niezaskakująco ubranych mieszkanek Wiednia z 2. Dzielnicy. – Masz inny typ humoru – wyjaśnia mnie, Polce, wiedenka. Dodam, że młodsza ode mnie.
Chodzi o ten wiedeński, odrębny humor, który nie jest podobny do tego występującego w innych częściach Austrii. To właśnie siedząc w Heurige, winiarni, popijając wino, jedząc, czasem, choć to już dość unikatowe dzisiaj, słuchając melancholijno-wesołych Heurigenlieder, piosenek o kumpelce śmierci, traktowanej z przymrużeniem oka jako części życia, wiedeńczycy klepią kostuchę po ramieniu, dają jej kuksańca, stroją się na nią najpiękniej. Dlatego „śmierć musi być wiedenką, jak miłość Francuzką”, pisał szansonista Georg Kreilser. To jeden z elementów dystansu do życia, wiedeńskiego humoru, który bardzo lubię. Propozycję ślicznej Lilly, by element polskiej duszy przemówił na jej pogrzebie (a ma się świetnie!) odebrałam jako przywilej.
Humor wiedeński jest pełen melancholii, ironii i sarkazmu. Wiedeńczyk nie wykrzyczy dowcipów czy anegdot, raczej opowie je po cichu, tym bardziej trzeba uważać, bo humor może być specyficznie złośliwy. Trzeba słuchać „muzyki mowy”, ta wiedeńska znaczy wiele w opowieści, a twarz mówiącego może być niewzruszona, poważna. Czasem niewprawiony w kontaktach z tym typem humoru pozostaje w konsternacji, skonfundowaniu, czy się śmiać, czy obrazić, co z tym zrobić (jeśli w ogóle zrozumie), czy mu wierzyć? Tym bardziej że „Wiener Schmaeh”, ten jedyny w swoim rodzaju wiedeński czar, urok jest cudownie zdradliwy; oszukuje, nie pozwala powiedzieć wprost, w czym rzecz, nie „przyłoży”. Ktoś z uśmiechem powie coś niby nieznaczącego, by przemycić prawdziwą myśl dla swoich czytelną. W dowcipie, anegdocie przekazują dużo więcej prawdy, nie wprost właśnie. Czyli nie wierzmy temu, co słyszymy za maską uśmiechu, pozorną przyjaźnią, ale wsłuchajmy się w coś, co jest gierką z nami, cynicznym, ironicznym trzymaniem dystansu. Ze szczyptą czarnego humoru. – „ Wiener Schmaeh” łączy subtelność z makabrą. Często mówi więcej, niż się spodziewamy. Dla obcego trudny do wyczucia – mówi senatorka Zielonych, dr Ewa Ernst-Dziedzic z Wiednia.
„Wiener Schmaeh” nie jest, jak chcą turystyczne przewodniki, pełnym uroku stosunkiem do ludzi. Przeciwnie, to skomplikowany, poważny, wymagający uwagi sposób bycia z innymi. Ale jakże intrygujący, kiedy się przestanie widzieć przybrany uprzejmy uśmiech, a widzi ileś warstw i struktur, w które wiedeńczyk wkłada swojego rozmówcę.
Biedni Burgenlandczycy. Mieszkańcy najmłodszego landu Austrii graniczącego z Węgrami mimo że mają tu „austriackie morze”, Neusiedlersee, ulubione miejsce wakacji wielu Austriaków, są ofiarami najprzaśniejszych dowcipów. Okrągłe domy, by psy nie mogły się po kątach załatwiać; ściągane drzwi do łazienek, żeby nikt nie mógł podglądać przez dziurkę od klucza czy picie ostatniego sznapsa „na gospodzie”, na dachu. Czemu? Bo za pożegnalnego sznapsa płaci właściciel, czyli idzie „na gospodę”. Styryjczykom też się obrywa, budują np. płot wokół wanny, żeby z niej nie wypłynąć, za to są na tyle „łebscy”, że są dla Karyntii pomocą rozwojową. Tyrolczyków zaś Bóg stworzył dlatego, że chciał sprawdzić, czy ludzie są w stanie przeżyć bez mózgu. Czemu w radiu bardzo wolno czyta się liczby Lotto? Żeby się wiedeńczycy nie zestresowali. To nie są sprawiedliwe żarty, ale są proste i powodują u opowiadającego – na moment – poczucie wyższości.
Jest i moja ulubiona postać, antybohater, wiedeński żałosny typek, sięgający czasem po – jego zdaniem – język literacki, który słabo imituje, za to swobodnie mówi „o Bogu i świecie” w wiedeńskim dialekcie: Herr Karl, pan Karl. To kultowa figura godzinnego monologu z 1961, emitowanego w telewizji publicznej ORF 16 lat po wojnie, 6 lat po wyjściu Rosjan z Austrii, współnapisana i mistrzowsko zagrana przez Helmuta Qualtingera. Taki starszy brat naszego Janusza, antybohater, oportunista, mizogin, chciwy, gorliwy katolik, antysemita, idący pod rękę z tym, co ma władzę, co płaci, niesie najgorsze cechy „narodowe”, o których nie chcemy słyszeć i się do nich przyznać. Po 58 latach wciąż budzi gorzki śmiech, nakłania do myślenia, służy jako świetne lustro. Nie sposób go ominąć, bo to przykład autoironii, sarkazmu wiedeńskiego, mrocznych treści o melancholijnym wyrazie twarzy. Autorzy mieli odwagę „skalania własnego gniazda”, a panów Karlów wciąż wielu nie tylko w Wiedniu.
Nie ma kabaretu wiedeńskiego bez żydowskiego żartu, przypowieści, a „Witz” traktowany jest bardzo poważnie przez artystów żydowskiego pochodzenia czy praktykujących dowcip i myślenie rabinów żydowskich. To w rzeczywistości ulubieni twórcy nad Dunajem, gdzie kabaret jest częścią codzienności: z dystansem, powagą, mądrością życiową. Jak mówi były, przez wiele lat naczelny rabin wiedeńskiej gminy żydowskiej Paul Eisenberg, żart powinien nieść przesłanie. Eisenberg woli, by żydowskie żarty opowiadali Żydzi, ale nie odmówi porady małżeńskiej i katolikowi jako mąż i ojciec szóstki potomstwa, skoro ten woli rabina od księdza.
Nie ma Wiednia bez Kabaretu Simple, w którym długo miał swoje miejsce Roman Frankl jako aktor i jako autor. Nie ma humoru wiedeńskiego bez Żydów, ale nie ma go też bez Persa, ulubionego aktora i artysty kabaretowego Michaela Niavaraniego, rodowitego wiedeńczyka, syna Persa i Austriaczki. To on od niedawna jest szefem kultowego Simple w 1. Dzielnicy, parę kroków od katedry św. Szczepana. Program jest wyprzedany, w tym jego rozmowy z Niemcem, kabareciarzem, satyrykiem Haraldem Schmidtem. – Niemiecki żart operuje słowem, bawi się nim, ale lubi być budowany kosztem innych. Wiedeński dialekt może być zwodniczy, żart mówiony cichym głosem może być paskudny. Berliński dialekt zaś jest głośny i prostolinijny, żartobliwy i tego samego oczekuje z drugiej strony, słownictwo wywodzi się z języka dawnego proletariatu. Bawarski jest gardłowy, dudni z czeluści piersi, a reszta Niemców śmieje się z tego jak brzmi, bo i tak nie rozumie ani słowa. Gorszy jest tylko saksoński! – śmieje się berlińczyk, dziennikarz Michael Herde. Nie przeszkadza mu, że jest w Austrii „Piefke”, Niemcem obśmiewanym w setkach kawałów, czym Austriacy radzą sobie z kompleksem postimperialnych tęsknot wobec większego sąsiada o tym samym języku.
Z czego śmieją się w Simple? Z wyliczeń statystyk życiowych, które z przejęciem Niavarani wymienia publiczności siedzącej przy winie i piwie przy okrągłych stołach: na 70 lat życia ponad 30 lat przesypiamy, orgazmy to zaledwie kilka dni naszego życia, przegadujemy przez telefon kilka lat (kobiety ponoć razy 10), ale za to puszczanie bąków, z przeproszeniem, zajmuje mężczyznom w statystykach 10 razy więcej czasu życiowego niż kobietom. Siedem ton odchodów po każdym z nas też robi wielkie wrażenie na publiczności. Niavarani opowiada o lęku przed lataniem, a właściwie przed spadaniem, bo on się latać nie boi; o osobistości zwanej „Trottel”, czyli austriackim chamie, jełopie; albo też o Facebooku i konsekwencjach korzystania z niego. Bywa lekko, zabawnie, jest i rubasznie, ale nie jest chamsko.
Humor jest ważny: kiedy wiedenki szukają partnera, dla 74 proc. najbardziej liczy się poczucie humoru. Dla mieszkanek Dolnej Austrii liczy się zaś umiejętność kulturalnej kłótni. Są jednak tacy, którzy pozostają przy melancholii. Mogą zajrzeć na treningi w Centrum Śmiechu w Wiedniu prowadzone przez pewną aptekarkę i trenerkę śmiech-jogi. Wszyscy i tak na końcu drogi, przy wiedeńskich rogatkach, zaśmieją się do tej, co to wiadomo, że musi być wiedenką...