Kościół ma problem
Może niektórym czytelnikom wyda się to już nieco nudne i pewnie zapracuję sobie na uwagi w stylu, że ktoś jest zawiedziony moim powrotem do tematów, które do cna przewałkowały już różnego rodzaju media – od brukowców karmiących się każdą sensacją, po opiniotwórcze czasopisma rezerwujące dla siebie miano poważnych, publikujących tylko wyważone treści.
Wracam do „tęczowej zarazy”, czyli problemu Kościoła, do którego odniósł się tak niedawno czołowy hierarcha, by kolejny raz wyrazić swoje poparcie dla jego słów. Metropolita krakowski, co sam wielokrotnie tłumaczył, nie kierował określenia „tęczowa zaraza” do kogokolwiek, a nazwał tym mianem jedynie sposób manifestowania poglądów środowiska tęczowej flagi, czyli osób ( w założeniu) domagających się równego traktowania każdego człowieka bez względu na orientację seksualną. Trzeba też jednak jasno powiedzieć, że żądania manifestujących są słuszne, ale nieszczęśliwie, zważywszy na sposób przedstawiania, manifestowane. Każdemu człowiekowi należy się szacunek i nikogo nie powinno się stygmatyzować. To dotyczy także orientacji seksualnej i, co za tym idzie, także potrzeb w tej sprawie, jeżeli nie są one, obiektywnie rzecz ujmując, dewiacjami, nie mówiąc już o zachowaniach ściganych prawem, i tego nie negował także Metropolita.
Kościół ma jednak inny problem z ruchem gromadzącym ludzi spod tęczowej flagi i to nie dlatego, że ci pukają do drzwi tej instytucji, bo oni w niej już są: jako szeregowi wierni i dostojnicy w liturgicznych szatach także.
Kiedyś, gdy rodzice przynieśli swoją nowo narodzoną pociechę do parafialnej świątyni, poprosili kapłana o chrzest dla ich owocu miłości, nikt wtedy nie żądał deklaracji, że będzie to bezproblemowy członek wspólnoty wiary, bo Kościół ze swej natury od zawsze gromadzi ludzi z ich słabościami, które próbuje co prawda okiełznać w konfesjonałach przebaczenia, ale i tak czyni to z połowicznym skutkiem, bo apel: „Idź i nie grzesz więcej”, rozmywa się w ludzkiej niedoskonałości.
Problem dzisiejszego Kościoła polega na tym, że on sam w sobie wymaga zmian, niektórych bardzo radykalnych, dotykających nawet niezmiennych, jak się dotąd wydawało, ustaleń określanych mianem dogmatów, a niekiedy i takich, które tylko przez wieki obrosły przeświadczeniem o niemożności wprowadzenia zmian (na przykład kwestia celibatu wśród duchownych).
Problemem Kościoła nie jest też „tęczowa zaraza”, ale swoista rewolucja wśród pewnych środowisk z jednoczesnym brakiem woli dialogu z obu stron. Tęczowa barwa niezadowolonej grupy domagającej się swoich praw w Kościele to niejedyny odgłos domagających się spełnienia ich oczekiwań. W kolejce oczekujących na swoje miejsce w katolickiej wspólnocie wiary stoją także i inni „wykluczani”, jak chociażby małżonkowie skażeni piętnem nieudanej miłości zaklepanej kiedyś sakramentalnym „tak”. W ich przypadku Kościół zdaje się zauważać problem, dlatego też widać działania Franciszka idące w stronę poluźnienia więzów zakazów w stosunku do tej grupy wiernych.
Pewnie podobne stanowisko przyjmie Watykan w kwestii tęczowych buntowników, ale wszystko w miarę rozsądku, którego z pewnością zaprzeczeniem jest forsowanie przez środowiska LGBT żądania, by Kościół stał się „tęczowy”, bo w tym kierunku, niestety, zmierzają prowokacje: kolorowa korona ikony częstochowskiej czy parodia liturgii sprawowana przez faceta z durszlakiem na głowie.
Kościół nigdy nie powinien być zawłaszczany przez jakąkolwiek opcję czy orientację, bo zaprzeczyłby misji, dla której prawie dwa tysiące lat temu powołał go Jezus Chrystus.