Jak wygląda świat za Spiżową Bramą
25 – Jak myślisz, od czego to zależy? – Od rodziny. Tego, gdzie która swoją ma. Rzymianki bardzo trzymają z bliskimi, bo mają ich na wyciągnięcie ręki. Ale wystarczy, że są z południa Włoch, to właściwie równie dobrze mogłyby być z Polski, bo brakuje mamy na kolacji czy kuzynów na obiedzie w niedzielę. One też są samotne. – Ty jeszcze pracowałaś. – Tak, zawsze pracowałam. A wcześniej studiowałam na studiach magisterskich i doktoranckich w Rzymie. Miałam potrzebę robienia czegoś. Przez 10 lat byłam tłumaczką sądów watykańskich. Nawet w zaawansowanej ciąży pracowałam. Potem robiłam filmy, a pięć lat temu zostałam korespondentką telewizyjną w Watykanie.
Jedna z koleżanek z gwardii jest przewodniczką turystyczną. Inna – sierżantem wojska włoskiego. Jest też między nami ogromna różnorodność pochodzenia, bo są dziewczyny z Australii, Japonii, Meksyku, Stanów Zjednoczonych. Są też aż trzy Polki. Chyba się podobamy.
– Jest czas, żeby spokojnie pobyć z mężem?
– Nie. Pomijam moją pracę, ale służba to jest dramat dla rodziny. Święta, niedziele, wszystko zajęte. W Wielkanoc i Boże Narodzenie mąż musiał pełnić warty albo był z papieżem w letniej rezydencji. Wiem, że są i inne zawody, gdzie tak jest, ale ma się chociaż odrębność pracy i domu. My siedzimy w tym non stop. – Można się przyzwyczaić? – Więcej, stałam się na tyle autonomiczna, że mąż zaczął mi trochę przeszkadzać. Bo gdy miał czas i pojawiał się w domu, to sobie myślałam: „Ale o co chodzi, jakoś dziwnie”. – A wspólny urlop? – Można wyjechać na dwa tygodnie. Tylko o urlopie w lipcu trzeba decydować do połowy października poprzedniego roku. To denerwujące, bo skąd ja mogłam wiedzieć, co się wydarzy przez ten czas? Szczególnie gdy byłam młoda i nie miałam pojęcia, czy na przykład nie będę w ciąży i czy będę mogła podróżować. To jedna z takich trudności – tam wszystko musi być dopięte na ostatni guzik.
– Pewnie jeszcze jest się cały czas pod obserwacją?
– Wszędzie jest mnóstwo kamer. Odkryłam, jaka to skala, gdy robiłam materiał o żandarmerii watykańskiej. Zostałam wpuszczona do takiej ich „sali operacyjnej”, z której obserwują różne punkty Watykanu. Na ścianach było zamontowanych kilkadziesiąt monitorów. Kamer jest łącznie 360. – Nie wolno nic głupiego zrobić. – Zdarzyło mi się wyskoczyć ze śmieciami w szortach po 23. Zaraz był telefon: „Magdalena, a gdzie ty taka rozebrana chodzisz?”. Albo kiedy przyjeżdżali znajomi z Warszawy, a mąż miał służbę do pierwszej w nocy, to wychodziłam z nimi na miasto. Musiałam być przed północą, bo zamykają bramy. Przemykałam się więc kilka minut przed i mąż dzwonił: „Hej, widzę cię”.
– Jak się wróci po północy, to trzeba spędzić noc na zewnątrz?
– Można dzwonić do furtki na bramie wejściowej i gwardzista otworzy. Ale nie jest to komfortowe. Zostaje się spisanym, informacja trafia do sekretarza stanu, na „czarną listę”, i istnieje ryzyko, że trzeba będzie się tłumaczyć. No a poza tym gwardziści muszą otworzyć te wrota, a to nie taka łatwa sprawa.
Jednak absolutnie nie powiem, że Watykan to więzienie; to miejsce dawało mi ogromne poczucie bezpieczeństwa. To podkreślam w mojej książce. Jest wzajemna serdeczność, nie ma zawiści. Wszyscy się znają. Można się wymieniać potrawami. Czasem spotyka się samego papieża, który pobawi się z dziećmi. Plusem jest, że wielka historia dzieje się dosłownie kilka metrów obok.
– Jak się czujesz po opuszczeniu tego miejsca po 16 latach?
– Wiele się musiałam nauczyć, począwszy od najbardziej prozaicznych rzeczy – gdzie się wyrzuca śmieci w Rzymie, jak robić opłaty, bo tam wiele spraw rozwiązywała sama gwardia. Czasem się jeszcze łapię na tym, że myślę: „O, dziś imieniny papieża, to nie wejdę do sklepu”, a przecież poza Watykanem to nie jest dzień świąteczny. Przede wszystkim jednak na zewnątrz mam poczucie wolności.
Ale świat za Spiżową Bramą na zawsze pozostanie częścią mnie. Ta myśl stale towarzyszyła mi podczas pisania „Kobiety w Watykanie”.