Ustawa nie wyręczy Kościoła w sprawach aborcji
W sierpniu tego roku zaliczyliśmy 34. miesiąc trzeźwości. W 1985 roku Episkopat Polski pierwszy raz tak zdecydowanie wezwał wiernych do umiarkowania w spożywaniu napojów zawierających procenty.
Był to jeszcze czas przed konkordatem, w którym dopiero za kilka lat miano zadekretować ściślejszą współpracę Kościoła z władzami Rzeczypospolitej, ale wspominając tamten okres, można stwierdzić, że realia 1985 roku same, niejako spontanicznie, wpisywały się w głos hierarchów nawołujących do trzeźwego życia.
W tamtym czasie, o ile mnie pamięć nie myli, nie prowadziło się sprzedaży np. piwa w sklepach spożywczych, a i w miejscach do tego wyznaczonych (lokalach gastronomicznych i ogródkach piwnych) stosowano sprzedaż reglamentowaną. Jeżeli do tego dołożyć legendarną godzinę 13, przed którą sklepowe stoiska monopolowe (a także restauracje i hotelowe bary) podlegały czasowej prohibicji, to rysuje się nam obraz pełnej współpracy władz świeckich z kościelnymi.
Nikt jednak wtedy nie wpadł na pomysł, aby te wspólne i, cokolwiek by powiedzieć, zacne działania zadekretować. Przecież łatwo byłoby wnieść pod obrady ówczesnego Sejmu np. projekt ustawy, aby w sierpniu (a może i jeszcze w kilku innych miesiącach) wprowadzić całkowity zakaz kupowania i konsumowania alkoholu. Kościół także nie prowadził takiej kampanii, ograniczając się do apelu, który corocznie w kościołach był odczytywany w formie listu pasterskiego. Czy było to wystarczające działanie? Pewnie nie. Może dlatego niektórzy ludzie zatroskani problemem alkoholowym w naszym społeczeństwie nieustannie podejmują akcje promowania wolności od uzależnień. I rodzi się pytanie: Czy to są działania wystarczająco skuteczne? I odpowiedź może być tylko jedna: Nie! I tak dochodzimy do swoistej ściany z napisem, że moralnie dobrego działania, oczekiwanego wyboru nie da się zadekretować ustawą, restrykcyjnym zakazem czy instrukcją należytego postępowania. Tak jest w sprawach o mniejszym kalibrze moralnego kanonu, jak i w tych najcięższych, które co pewien czas (a taki czas właśnie nadchodzi w niedzielę 13 października), wytaczają niczym ciężkie działa różne polityczne byty, by dowalić tym z przeciwnego obozu.
Aborcja i jej liberalizacja w sejmowych postanowieniach, związki partnerskie osób ze środowisk mniejszości seksualnych, najlepiej ubrane w powagę urzędowego dokumentu, a i na koniec „buntownicy” o orientacji hetero, którzy nie zamierzają legalizować swojego związku, uważając, że żaden papierek im nie jest potrzebny dla potwierdzenia miłości. Nie da się zaprzeczyć, że w tych wszystkich przypadkach głównym „zainteresowanym” jest Kościół, bo to on od wieków jest swoistym depozytariuszem moralnego ładu, a tenże zostaje drastycznie naruszony, kiedy np. młoda kobieta (często pozostawiona sama ze „swoim problemem”), decyduje się na zabicie swojego nienarodzonego dziecka i dokonuje tego w aborcyjnej klinice czy gabinecie ginekologicznym. Dla osoby wierzącej życie ludzkie zaczyna się od chwili poczęcia i to winni uszanować wyznawcy „naukowego” procesu tworzenia się ludzkiej istoty z jakiegoś zlepku komórek, które tak nie do końca wiadomo, kiedy z fazy płodu stają się już ludzką istotą.
Moralnego ładu nie można jednak zabezpieczyć nawet najlepszą ustawą i dlatego Kościół powinien odrzucić pokusę, że to ktoś inny, np. posłowie w Sejmie czy jakieś oddolne ruchy świeckich aktywistów za życiem, załatwią sprawę.
„Dom mam” (z „Zakochanej koloratki”) dedykowany przyszłym matkom, którym nie zawsze było po drodze z tym, że pod sercem noszą nowe życie, to przykład aktywnego działania ludzi Kościoła na rzecz obrony życia, także tego, które dopiero za kilka miesięcy miałoby doświadczyć cudu narodzin.