Czy Wojska OT obronią się same?
Jednym z punktów programu Koalicji Europejskiej jest likwidacja Wojsk Obrony Terytorialnej. Trzeba przyznać, że jest to dość radykalne posunięcie, ja tego nie popieram, ale jestem za ograniczeniem ilościowego rozwoju tych wojsk i za podporządkowaniem ich Dowództwu Generalnemu jako integralnej części pozostałej części Sił Zbrojnych. Wojska Obrony Terytorialnej to świetny pomysł na wmówienie ludziom, że dokonano jakiegoś rewolucyjnego posunięcia zwiększającego możliwości obronne Polski. A jest dokładnie odwrotnie – tworząc je kosztem modernizacji technicznej wojsk operacyjnych, osłabiliśmy naszą obronę.
7 listopada 2004 r. dwie amerykańskie grupy brygadowe z odpowiednim wzmocnieniem wkroczyły do okupowanej przez rebeliantów Faludży w północnym Iraku. W pierwszej grupie był batalion rozpoznawczy Wojsk Lądowych – 2-7 Dywizjon Kawalerii, mający transportery opancerzone oraz dwa bataliony Piechoty Morskiej (Marines). W drugiej grupie były dwa kolejne bataliony Marines, a całość wzmocniono dwoma bateriami artylerii, saperami, pododdziałami łączności i kilkunastoma czołgami. Naprzeciwko tych sił stanęło około 4 tys. rebeliantów uzbrojonych w broń maszynową, granatniki przeciwpancerne, działa bezodrzutowe i improwizowane pojazdy bojowe zwane przez Amerykanów „technicals”.
Rebelianci nie byli nowicjuszami. Po części rekrutowali się z Irakijczyków, którzy walczyli z Amerykanami już od 2003 r., a po części z ochotników, którzy przybyli do Faludży z Palestyny, Syrii, Egiptu, a nawet z muzułmańskiego Uzbekistanu czy Tadżykistanu. Także Palestyńczycy i Syryjczycy mieli doświadczenie bojowe – od lat walczyli z wojskami i siłami porządkowymi Izraela. Jednak mimo tego doświadczenia bojowego wszyscy byli amatorami z jedynie podstawowym przygotowaniem wojskowym. Większość z nich odbyła bowiem zasadniczą służbę wojskową, obowiązkową w Saddamowskim Iraku czy w Syrii. Niektórzy Uzbecy czy Tadżykowie mieli za sobą służbę w Armii Radzieckiej. Braki w profesjonalnym przygotowaniu nadrabiali fanatyczną odwagą, nadludzką ofiarnością, gotowością na śmierć za sprawę.
Walki w mieście są najtrudniejsze. Na otwartym polu zderzają się ze sobą czołgi, transportery, artyleria. Ale w mieście, które trzeba pacyfikować dom po domu, liczy się tylko żołnierz, który wślizguje się na podwórka i do domów, torując sobie drogę seriami z karabinu i granatami ręcznymi. Niekiedy przydaje się policyjny „shot-gun”, który może wyrwać zamek z drzwi, czy granat dymny. Sprytny i przebiegły przeciwnik wszędzie zastawia pułapki, stosuje improwizowane ładunki wybuchowe i zasłania się cywilami. Przeciwnikiem może być każdy, np. któryś z przechodniów chowający kałacha pod disz-daszem, nawet jeśli jest to 14-letni chłopiec. Może być też kobieta obwieszona granatami, ruszająca do zdradzieckiego, samobójczego ataku. W dowolnym oknie albo na dachu może być snajper, a rozpoznanie rebeliantów działa bez zarzutu – wokół pełno jest obserwatorów z telefonami komórkowymi przy uchu. Zastrzelić nieuzbrojonego cywila za to, że rozmawia przez komórkę? A przecież niemal na pewno jest to rebeliancki zwiadowca...
16 listopada było po wszystkim. Po dziesięciu dniach ciężkich zmagań Faludża była w rękach Amerykanów i irackich sił rządowych. Amerykanie, jak na nich, ponieśli ciężkie straty: 54 zabitych i 425 rannych. A ilu zginęło rebeliantów? Amerykanie naliczyli w mieście ponad 1200 ciał, kolejnych 1500 schwytano do niewoli. Większość z nich wyjechała następnie na długi pobyt w Guantanamo na Kubie – do amerykańskiego więzienia wyjętego spod wszelkiej jurysdykcji. Ocenia się jednak, że zginęło ponad 2 tys. rebeliantów, bowiem bardzo wiele ciał zabrali iraccy cywile. Zasada była taka – brali swoich, a przyjezdnych zostawiali. Swoich chowali po cichu. Tak samo z cywilami: Amerykanie naliczyli 581 ciał przypadkowych, nieuzbrojonych ofiar, ale Czerwony Krzyż twierdzi, że ma dowody na śmierć ponad 800 cywili.
Faludża pod Oleckiem
Dlaczego wspominam tę krwawą bitwę? Powód jest prosty. U nas, w Polsce, skończyłoby się to dokładnie tak samo, a może nawet gorzej dla nas. Bo my nie jesteśmy religijnymi fanatykami gotowymi na śmierć za Allaha. Poza tym żołnierze Wojsk OT niewiele się różnią od irackich rebeliantów. Są bardzo podobnie uzbrojeni, też mają głównie karabiny i granatniki przeciwpancerne, jeżdżą nieopancerzonymi ciężarówkami, samochodami terenowymi i quadami. Niedawno kupiono dla nich małe bezpilotowe aparaty latające FlyEye. Pomijam już fakt, czy ktoś będzie potrafił sprawnie się nimi posługiwać. Ale przeciwlotnicze Tunguski będą je zestrzeliwały jak kaczki. Może to też jest sposób – jak stracimy gdzieś taki aparat, to znaczy, że tam są wojska agresora. Rebelianci bezpilotowców nie mieli, ale wszędzie kręcili się cywile z komórkami. Na jedno wychodzi.
Czy my też będziemy tracili po 2 tys. żołnierzy Obrony Terytorialnej na każde 50 zabitych żołnierzy wroga? Byłyby to prawie dwie brygady OT całkowicie wyeliminowane, a nieprzyjaciel straciłby półtora plutonu. Rozpoczęto formowanie 13 brygad OT, liczących nieco ponad 1000 żołnierzy każda. Są też samodzielne bataliony – żołnierzy OT ma być trochę ponad 17 tys. Czy to znaczy, że mamy szansę na wyeliminowanie nimi 425 żołnierzy wroga? Kiedy Rosjanie spacyfikowali Czeczenię w tzw. drugiej wojnie czeczeńskiej, stracili ok. 6 tys. żołnierzy w latach 1999 – 2000. Czternaście razy tyle, a mimo to ich to nie powstrzymało.
Zawsze tak samo... Jak amator po podstawowym przeszkoleniu wojskowym (większość bojowników czeczeńskich też miała za sobą zasadniczą służbę wojskową w Armii Radzieckiej bądź już w rosyjskiej) stanie do walki z dobrze wyszkolonym i wyposażonym żołnierzem, kończy się to rzezią amatorów. Ginie ich nieproporcjonalnie dużo w stosunku do zadanych nieprzyjacielowi strat. A przy okazji giną cywile, czyli kobiety, dzieci, starcy. Bo w czasie wojny każdy mężczyzna w młodym czy średnim wieku jest żołnierzem. Pod hasłem „cywile” kryją się właśnie dzieci, kobiety i starowinki.
Co robić?
Dziś nie wygrywa się wojen liczebnością piechoty, tak jak drugiej wojny światowej nie dało się wygrać masą kawalerii. Przekonaliśmy się o tym we wrześniu 1939 r. Kawaleria walczyła jak zwykła piechota, wydzielając żołnierzy do pilnowania koni. Okryta chwałą w wojnie polsko-bolszewickiej, niecałe dwie dekady później okazała się zupełnie bezużyteczna. Żadnych wniosków z tego nie wyciągnęliśmy. Dalej popełniamy te same błędy. Znów tworzymy partyzantkę wzorem legend AK czy żołnierzy wyklętych. I z pieśnią na ustach ruszamy na rzeź...
Mimo to nie likwidowałbym Wojsk OT. Mogą się okazać niezwykle przydatne przy pilnowaniu składów paliw i amunicji, ważnych mostów, mogą patrolować miasta i większe wsie na tyłach, pilnować porządku i ochraniać zaplecze walczących wojsk. Mogą kierować ruchem, wspierać ludność cywilną, zabezpieczać jej ewentualną ewakuację. Współczesne zadania, takie jak prowadzenie rozpoznania na przykład, są dla nich zupełnie nierealne. Nie mają do tego ani odpowiednich środków, ani umiejętności. Na pytanie o środki obserwacji i rozpoznania jeden z żołnierzy OT odpisał mi na Twitterze, że mają lornetki. Rozumieją państwo? W dobie sieciocentrycznego pola walki, tworzenia jednolitego obrazu sytuacji poprzez „ data fusion” w specjalnych sieciach komputerowych systemów dystrybucji danych taktycznych łączami satelitarnymi i utajnionej łączności radiowej, w dobie kamer termowizyjnych sprzężonych z dalmierzem laserowym i laserowym podświetlaczem celów dla lotnictwa, kamer światła szczątkowego CCV, odpornych na zakłócenia odbiorników GPS, radarów obserwacji pola walki, rozpoznania radioelektronicznego – oni mają lornetki! No chapeau bas! Jestem pod wrażeniem!
Likwidacja Wojsk OT to zbyt radykalne posunięcie. Taka formacja na tyłach się przyda. Ale trzeba ją podporządkować Dowództwu Generalnemu, choćby po to, by dowództwo to miało pełny nadzór nad szkoleniem wojsk. I nie ma co pakować jakichś dużych pieniędzy w WOT w sytuacji, kiedy wojska operacyjne, te, które naprawdę miałyby nas bronić, dramatycznie potrzebują nowego sprzętu i wyposażenia.
Jak bardzo potrzebują, widać było choćby przy okazji niedawnej budowy mostu pontonowego na Wiśle. Niecałe 250 m mostu budowano trzy dni. Używano przy tym parku pontonowego PP-64 Wstęga z lat 60. Sprzęt ten ma już około pięćdziesiątki na karku. Najwyższy czas na wymianę. Ale za co? A na WOT pieniądze są...