Po tamtej stronie jest biało i czarno
Rozmowa z JACKIEM NAWROCKIM, trenerem reprezentacji Polski siatkarek
– Mija tydzień od zakończenia mistrzostw Europy w siatkówce kobiet. Polska zajęła 4. miejsce. Niedosyt?
– Nie, bo ja mocno stąpam po ziemi. Reprezentacja czyni postępy, medal był blisko, ale nie wiem, czy ta reprezentacja jest już gotowa na wielkie sukcesy. Część dziewczyn pewnie się nawet oburzy, jak to przeczyta, ale moim zdaniem to jest zespół, który musi stawiać małe kroki i ciągle walczyć o utrzymanie określonego poziomu. Do reprezentacji wejdzie kilka nowych bardzo utalentowanych siatkarek, z ogromnym potencjałem i wtedy, jestem przekonany, zobaczymy skok, znaczący postęp. – To może być znowu drużyna Złotek? – Jeszcze poczekajmy, jeszcze się nie spieszmy. Właściwie to dopiero od dwóch lat reprezentacja ma kontakt z siatkarskim światem. W tym sezonie dziewczyny w meczach z Brazylią, Rosją, USA udowodniły, że potrafią już nawiązać walkę z potęgami. Pamiętam, jak niemal w tym samym składzie dwa lata temu rozgrywaliśmy z Brazylijkami sparingi, w których nie potrafiliśmy zdobyć łącznie 20 punktów. To pokazuje, że idziemy dobrą drogą, ale do zespołu Złotek potrzeba jeszcze 2 – 3 rodzynków, bo indywidualności decydują o tym, że drużyna zdobywa medale.
– Siatkarki wyszły z cienia uwielbianej męskiej reprezentacji.
– Bardzo mnie to cieszy. Byłem w szoku podczas łódzkiej fazy mistrzostw. Kibice potraktowali nas wspaniale, podbudowali zespół, stworzyli siatkarski spektakl. To był twórczy kop dla nas wszystkich.
– Wychował się pan w Tomaszowie, zagłębiu siatkarskim.
– Uczyłem się siatkówki w Lechii Tomaszów – w mojej szkole wszyscy byli na nią skazani. Skończyłem studia na Akademii Wychowania Fizycznego w Warszawie, bo zorientowany byłem od początku na pracę trenerską, pedagogiczną. Na dobre zaczęła się z męskim zespołem Skry Bełchatów.
– Odnosił pan sukcesy z tym zespołem, potem pracował pan z zespołami młodzieżowymi, kilka lat temu objął pan funkcję trenera reprezentacji siatkarek.
– Nigdy nie powiem, że to moje dziewczyny albo że to moja drużyna. Pracowałem bowiem z najmłodszymi siatkarzami, z młodzieżowcami, juniorami i doskonale wiem, że na rozwój każdej zawodniczki ogromny wpływ miała praca wielu ludzi. – Co jest najtrudniejsze w pracy z kobietami? – Różnica między męską a żeńską siatkówką polega na zrozumieniu fizjologii. Ważna jest oczywiście psychika, ale to dziewczynom należy zostawić rolę kreatorek na tym polu. Jeśli bowiem ktoś przypisze sobie, że zmusi siatkarkę do takiego, a nie innego traktowania sportu, meczu, akcji, to może bardzo szybko się sparzyć. – Często zgrzytało, iskrzyło? – Przyjmuję różne postawy w prowadzeniu reprezentacji. Niekiedy postrzegany jestem jako choleryk. Słyszałem wtedy, że nerwus ze mnie, który nie potrafi trzymać języka za zębami. Innym razem biorą mnie za flegmatyka, który nie odezwał się wtedy, kiedy komuś wydawało się, że było to wręcz konieczne. Staram się tym odpowiednio sterować, nie zawsze moje intencje są dobrze zrozumiane dla obserwatorów. Nie ulega jednak wątpliwości, że nie można mnie sklasyfikować jako człowieka spokojnego, stojącego przy linii. Jeden z trenerów zadał mi ostatnio pytanie: dlaczego mam długą przerwę przed wypowiedzeniem pierwszego zdania, kiedy biorę czas i chcę przekazać uwagi zawodniczkom? Wtedy, tak trochę za trenerem Andrzejem Niemczykiem, powtarzam – najpierw muszę sprawdzić, czy język ma kontakt z rozumem. Staram się cedzić słowa i oszczędzać emocje. – Mocne słowa padają z pana strony? – Tak. Nawet zostałem zaatakowany przez jedną z parlamentarzystek. W interpelacji poselskiej oburzyła się, że ja i jeszcze kilku innych trenerów używamy wulgaryzmów, a reprezentujemy na arenie międzynarodowej Polskę.
– Ale mocnych słów używają w czasie gry i siatkarki. Powtórki telewizyjne wyraźnie to pokazują.
– W naszej pracy emocje są ogromne, ktoś, kto nie czuje sportu, nie potrafi pewnie tego zrozumieć. To nie tylko wewnętrzne przeżywanie, niekiedy to jest też demonstracja emocji. Sielanka, dobre przykłady wychowawcze kończą się, gdy zaczyna się prawdziwa walka o punkty.
– Dlatego pada z pana strony pytanie do zawodniczek w czasie meczu: jaka, ku..., presja?
– Pamiętam te słowa. Jeśli chodzi o presję, to mam jedno określenie. Sportowiec musi ją mieć w czterech literach. Musi się jej pozbyć na boisku. Mówiąc mocno, niczego nie narzucam, bardziej chcę tylko zdjąć z nich odpowiedzialność. Dlatego często intencje twardych, ciężkich słów trenera są źle odczytywane przez widzów. A wracając do interpelacji, to przecież w polityce dokonuje się – nawet przy użyciu pięknych słów – większego maltretowania ludzi od tego, gdy usłyszą meczowe wulgaryzmy. Nie mam sobie nic do zarzucenia. Gdyby ktoś zapytał moją rodzinę, czy zabluźniłem w domu, to jestem pewien, że i żona, i dzieci odpowiedzą – nie słyszeliśmy. – Siatkarki obraziły się kiedyś na pana? – Pewnie tak, choć nie zawsze to okazywały. Kadra to grupa, w której życie tętni, a nie przebiega leniwie. Nie ma szans, żeby wszystko było landrynkowe, słodkie, piękne. Czasami przebywamy razem po pięć miesięcy. Pojawiają się pretensje, nieraz specjalnie to wywlekamy i wewnątrz grupy omawiamy, ale są sytuacje, na które nie reagujemy, bo zdajemy sobie sprawę, że trzeba to przejść jak chorobę.
– Mężczyznę pracującego z kobietami łatwo dzisiaj oskarżyć o seksizm, molestowanie.
– Wiele o tym słyszę, ale nie mam z tym żadnych problemów. Na początku powiedziałem zawodniczkom, że mam swój sposób pracy, który nie będzie popularny i może im się nie podobać. Niestety, nie należę do tych, co seriami prawią komplementy, nie zawsze wypowiem ciepłe słowo, ale myślę o tych dziewczynach 24 godziny na dobę i to najlepiej świadczy, jak bardzo mi na nich zależy.
– Nie przyniósł pan nigdy dziewczynom kwiatka, nie zaprosił na lampkę wina?
– Zdarzały się takie sytuacje, że po dobrym meczu, turnieju zapraszałem drużynę na lampkę czerwonego wina. – Kilka lat temu poważnie pan zachorował. – Miałem zakrzepicę. To była sekunda, nastąpił zator, nic nie czułem, a po chwili straciłem przytomność. Błyskawicznie zareagowała rodzina, bardzo szybko interweniowali lekarze. Znalazłem się w stanie śmierci klinicznej, przeszedłem wiele, dzisiaj inaczej patrzę na życie. – Był pan po drugiej stronie życia? – Tam wszystko jest białe albo czarne. Czułem szarpanie moim ciałem, trochę sobie potem dopowiedziałem, że to pewnie była reanimacja. Dostałem drugie życie, traktuję to jako kolejną szansę. Nastąpiło u mnie diametralne przewartościowanie wszystkiego. Pokora, której się po takim wydarzeniu nabywa, przez wielu jest pewnie źle postrzegana. Doceniam szczegóły, a niektórym sprawom nadaję większą wartość. Cieszy wszystko. – Łatwo było wrócić do pracy trenerskiej? – To było bardzo silne przeżycie psychiczne. Właściwie nie mówiłem, a jeśli już, to wypowiadałem tylko parę słów cienkim głosem, jak po operacji tarczycy. Bardzo trudno było się ze mną komunikować. Po długim leczeniu na pierwszy trening Skry Bełchatów pojechała ze mną żona. Bałem się, odczuwałem na każdym kroku lęki. Wyszedłem do siatkarzy, pierwsze dwa zdania powiedziałem cienkim głosem, ale kolejne już normalnie, odzyskałem wiarę w siebie. – Korzystał pan z pomocy psychologa? – Tak, w zasadzie wyganiał mnie z gabinetu, twierdził, że ma trudniejsze przypadki z innymi pacjentami. Mówił, bym nie zawracał mu głowy. Po wyjściu z gabinetu lęki jednak powracały, ale szczęśliwie szybko poradziłem sobie ze stanami niepewności. Dziękuję Bogu, mojej wspaniałej rodzinie. Pomógł mi oczywiście sport. Przez lata wpajałem swoim wychowankom walkę, nieustępliwość. Sam musiałem to pokazać i zastosować się do tego. Cieszę się, że dostałem szansę dalszego życia. Siatkówka odciągnęła mnie od złych myśli. Praca na nowo mnie pochłonęła.
– Na pana prawej dłoni złota obrączka, a na lewej srebrny...
– ...różaniec. Założyłem go zaraz po tym, jak dostałem od Boga drugie życie. Kupiliśmy sobie z żoną takie różańcowe pierścionki. Mamy za co dziękować i o co się modlić.