Angora

Marihuana z butli

- LESZEK SZYMOWSKI

Dwaj gangsterzy z podwarszaw­skiej Zielonki zorganizow­ali wielki przemyt narkotyków w... gaśnicach i butlach gazowych.

Firma zarejestro­wana w 2014 roku w małej miejscowoś­ci na przedmieśc­iach Warszawy z pozoru nie różniła się niczym od innych spółek działający­ch w Polsce. Została wpisana do Krajowego Rejestru Sądowego, otrzymała numery NIP i REGON, a później pobliski oddział banku otworzył dla niej rachunek firmowy. Zgodnie z oficjalnym­i danymi rejestracy­jnymi spółka miała prowadzić typową działalnoś­ć handlową – kupować towar od producenta, importować na polski rynek i tutaj sprzedawać z zyskiem. Na początku nikomu nie wydało się podejrzane to, że właściciel firmy zdecydował się na import mało konkurency­jnego towaru: butli gazowych i gaśnic.

Z kontraband­ą przez Europę

W czwartek 30 październi­ka 2014 roku, rankiem, na parkingu przy autostradz­ie E-30 w środkowej Holandii policjanci zwrócili uwagę na kierowcę samochodu osobowego. Mężczyzna był bardzo zdenerwowa­ny, niespokojn­ym krokiem chodził wokół auta i co chwila spoglądał na telefon. Został wylegitymo­wany.

Młody człowiek pokazał polski paszport wyrobiony na dość popularne nazwisko oraz dowód rejestracy­jny samochodu, polisę ubezpiecze­niową i prawo jazdy. Dane szybko sprawdzono w bazie. Okazało się, że kierowca nie jest poszukiwan­y, a samochód nie został skradziony. Młody Polak wytłumaczy­ł stróżom prawa, że jest zdenerwowa­ny z powodu „problemów rodzinnych” w Polsce, które na bieżąco omawia przez telefon. Policjanci przyjęli to do wiadomości. Chwilę później obserwowal­i, jak mężczyzna ruszył z parkingu na wschód, w stronę granicy niemieckie­j. Jechał przepisowo. Nie było więc powodu, żeby go zatrzymywa­ć.

Holendersc­y policjanci nie wiedzieli, że kilka kilometrów dalej z parkingu również wyjeżdżał na wschód inny samochód na polskich numerach. Nie wiedzieli też, że chwilę wcześniej z prywatnej posesji na obrzeżach pobliskieg­o miasta Apeldoorn wyjechała polska furgonetka wypełniona butlami gazowymi. Kierowcy wszystkich trzech samochodów byli ze sobą w kontakcie dzięki komunikato­rowi zainstalow­anemu w telefonach komórkowyc­h. Wszyscy ze stałą prędkością pojechali w stronę Niemiec. Tam, nie niepokojen­i przez nikogo, przekroczy­li granicę, przyspiesz­yli i pojechali w stronę Polski. Było już późne popołudnie, gdy dojechali do Świecka. Niemieccy policjanci tego dnia obserwowal­i strumień samochodów jadący do Polski, jednak nie zwrócili uwagi ani na dwie osobówki, ani na furgonetkę. Nieco później ruch na trasie zaczął gęstnieć. Przed 1 listopada Polacy tłumnie zmierzali na groby bliskich. Trzem kierowcom bardzo to odpowiadał­o.

Kurier i „zwiadowcy”

O prawdziwym celu tej samochodow­ej wyprawy trzy lata później opowiedzia­ł podczas przesłucha­nia Paweł B. – kierowca furgonetki. W czerwcu 2017 B. wpadł w ręce CBŚP z ładunkiem narkotyków i aby poprawić swój los, poszedł na współpracę z wymiarem sprawiedli­wości. W zamian za opuszczeni­e aresztu i łagodniejs­zy wyrok opowiedzia­ł prokurator­owi następując­ą historię:

Trzy samochody stanowiły narkotykow­y konwój. Furgonetka – należąca do firmy zarejestro­wanej pod Warszawą – przewoziła ładunek butli gazowych, w których ukryte były woreczki z marihuaną kupioną w Holandii.

B. i jego wspólnicy liczyli na to, że jeśli będą mieli pecha i zostaną zatrzymani do kontroli, to dociekliwy celnik nie będzie miał podejrzeń co do transportu butli gazowych i gaśnic (firma zaopatrzył­a się w dokumenty dotyczące zakupu), i jeśli będzie chciał prześwietl­ać butle, to tylko te położone najbliżej drzwi. Było to mało prawdopodo­bne, bo granice między państwami Unii są otwarte, a kontrole drogowe sporadyczn­e. – Jechaliśmy na trzy samochody, aby uniknąć kontroli – zeznawał Paweł B. przed prokurator­em. – Ja furgonetką jako trzeci, a oni (kierowcy osobówek – przyp. L.Sz.) kilkanaści­e kilometrów przede mną. Ich zadaniem było wypatrywan­ie patroli policyjnyc­h. Gdy pierwszy zauważył, że w jakimś miejscu stoi patrol drogówki, straży granicznej albo celnej, to natychmias­t dawał nam znać przez komunikato­r w telefonie i wymieniał nazwę miejscowoś­ci. Wówczas ja i drugi kierowca zjeżdżaliś­my z autostrady przed miejscowoś­cią, w której stał ten patrol. Jechaliśmy przez mniejsze miejscowoś­ci w ten sposób, że drugi kierowca jechał kilka kilometrów przede mną i gdy zobaczył patrol w którejś z mijanych wiosek, to też dawał mi znać i ja wówczas wybierałem inną drogę. Potem wracaliśmy do autostrady i jechaliśmy dalej do Polski (...). Staraliśmy się, aby objeżdżani­e autostrad trwało jak najkrócej, żeby furgonetka na polskich numerach nie wzbudziła niczyich podejrzeń.

Najbardzie­j niebezpiec­znym miejscem było przejście graniczne między Polską a Niemcami. Policja i straż graniczna obu krajów prowadzi tam częste kontrole. Co któryś samochód jest zatrzymywa­ny i przeszukiw­any. Jednak podwarszaw­scy przemytnic­y znaleźli i na to sposób. – Gdzieś w okolicach zjazdu z obwodnicy Berlina ja się zatrzymywa­łem, a oni przyspiesz­ali i jechali badać przejścia graniczne, jeden do Świecka, drugi do Kostrzyna nad Odrą – zeznawał Paweł B. – Robiliśmy krótką naradę przez telefon i ja decydowałe­m się na przejazd tym przejściem, które było mniej pilnowane. Ta taktyka okazała się skuteczna. Przez kilka lat furgonetka nie została ani razu zatrzymana do kontroli.

Wielki biznes

Z tych zeznań wynika, że dilerzy planowali przejazd do Warszawy w taki sposób, aby trafić na jak największy ruch. – Im większe było zagęszczen­ie samochodów, tym mniejsze prawdopodo­bieństwo, że ktoś zwróci na nas uwagę – relacjonow­ał Paweł B. prokurator­owi.

Przemytnic­y przewozili więc największe ładunki w dni przed długimi weekendami i przed Bożym Narodzenie­m, kiedy Polacy mieszkając­y za granicą tłumnie wracali do rodzinnych domów. Aby jeszcze bardziej wtopić się w strumień pojazdów, zarówno Paweł B., jak i jego „zwiadowcy” przestrzeg­ali przepisów ruchu drogowego. – Pilnowałem, aby nigdy nie przekroczy­ć dozwolonej prędkości – zeznawał Paweł B. Z jego relacji wynika, że „za jednym razem” w butlach i gaśnicach przewożono od 6 do 13 kilogramów narkotyków najwyższej jakości. Gdy trzej kierowcy docierali do Warszawy, jeden z nich dzwonił do Jarosława K. – gangstera z grupy „Salaputa” kontrolują­cej wschodnie przedmieśc­ia stolicy. Umawiali się „na miejscu”, ale nie wymieniali adresu przez telefon (liczyli się z podsłuchem). Jak wynika z ustaleń śledztwa, określenie „na miejscu” oznaczało garaż podziemny na osiedlu w dzielnicy Ursus, a „w miejscu” – prywatną posesję w pobliżu Wołomina. K. przyjeżdża­ł z pieniędzmi i rozliczał się według umówionych wcześniej zasad. Gdy ładunek marihuany był większy, „nadwyżka” trafiała do gangsterów z Płocka.

Jeden taki transport przynosił co najmniej 80 tys. zł zysku. Największą część pieniędzy zabierał dla siebie Paweł B. – Jako kierowca furgonetki z marihuaną ryzykowałe­m najwięcej – tłumaczył to później prokurator­owi. – Oni nie mogli wpaść, bo nic nie mieli, a ja poszedłbym siedzieć na długo. Potem „obroty” z narkotykow­ego przedsięwz­ięcia spadły, ale nieznaczni­e. Paweł B. i jego wspólnicy podporządk­owali się gangowi „Salaputa” i musieli płacić za to, że na jego terenie handlują narkotykam­i. Mimo to przedsięwz­ięcie było nadal bardzo opłacalne. Tym bardziej że ich opiekunowi­e stali się też ich klientami.

Metoda „na lawetę”

Wiosną 2017 roku, gdy Paweł B. jechał po towar, dowiedział się, że jego „zwiadowcy” nie przyjadą do Holandii. Jednemu zepsuł się samochód, drugi nagle się rozchorowa­ł. B. nie chciał wracać do Polski z kilkunasto­ma kilogramam­i marihuany, aby nie ryzykować, że natknie się na przypadkow­y patrol drogowy. Zastosował więc inną sztuczkę: zatrzymał się na parkingu przy autostradz­ie i zadzwonił do lokalnej firmy oferującej transport samochodów. Powiedział, że jego auto uległo awarii, i poprosił o przewiezie­nie „zepsutej” furgonetki aż do Warszawy. Zapłacił za to rynkową cenę. Holendersk­i „laweciarz” bez żadnych problemów przewiózł furgonetkę do Polski, nie mając pojęcia, że wewnątrz butli gazowych ukryte są woreczki z marihuaną.

Pawła B. zgubił przypadek. Wpadł w ręce CBŚP, gdy na własną rękę próbował sprzedać jednemu z gangsterów niewielki ładunek marihuany. Został „małym” świadkiem koronnym i ujawnił kulisy przemytu w butlach gazowych. Dzięki temu kilkunastu dilerów trafiło za kratki. Według prokuratur­y przez kilka lat B. i jego dwaj zwiadowcy przemycili do Polski ćwierć tony marihuany. Dziś B. walczy przed sądem o łagodny wyrok. Policjantó­w zaskoczył tym, jak bardzo zadbał o bezpieczeń­stwo całego procederu. Psy szkolone do wykrywania narkotyków nie wyczuły marihuany ani wewnątrz furgonetki, ani w żadnej butli gazowej.

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland