Zakładnicy swojego wizerunku
Wolna Grupa Bukowina za dwa lata obchodzić będzie 50-lecie działalności
Przez kilka lat zespół miał formułę otwartą, a w jego składzie pojawiało się wielu artystów. Z czasem stali się bardzo popularni zwłaszcza w środowisku studenckim. Po śmierci Wojciecha Belona, lidera grupy, zawiesili działalność. Po sześciu latach zaczęli znowu występować.
– Jutro jedziemy do Mucznego, w Bieszczady – mówi Wacław Juszczyszyn związany z zespołem prawie od początku jego istnienia. – To ciekawe miejsce, współczesne polskie kresy, gdzie spotykają się trzy granice – słowacka, ukraińska i polska. Bywamy tam często.
Ciągle mają swoją publiczność, a widownia wypełniona jest do ostatniego miejsca. – To zawsze jest miła niespodzianka, że niezależnie jak duża jest miejscowość, w której gramy, to publiczność przybywa na ogół w komplecie. Przecież od wielu lat nie ma nas w żadnych mediach.
Jego zdaniem być może to kwestia przekazu pokoleniowego. – Rodzice zabierają na nasze koncerty dzieci, one potem swoje dzieci itd. Taka pokoleniowa sztafeta, w której zmian było już kilka. Dzieje się tak przede wszystkim w środowiskach harcerskich, gdzie często byliśmy i słuchani, i śpiewani. Kolejne pokolenia harcerzy dorastają i statkują się. Potem śpiewają Bukowinę swym dorastającym przyszłym harcerzom i w ten sposób z roku na rok odnawia nam się publiczność. Nie wiem, czy nie jest to temat dla obrońcy praw dziecka. Z doświadczenia jednak wiem, że są gorsze sposoby indoktrynowania młodzieży.
Latem, jak mówi, jest zdecydowanie więcej koncertów. Śmieje się, że zimą wolą pojeździć na nartach. – Od wielu lat w okresie przedświątecznym jesteśmy w Pinzolo i Madonna di Campiglio w Dolomitach. Jeździmy na nartach, ale także co roku organizujemy koncert na śniegu, na wysokości 2 tys. metrów, dla narciarzy, w większości Polaków. Odpinamy narty i przez godzinę gramy przed schroniskiem dla przyjemności wspólnego pośpiewania. Potem, z gitarami na plecach i podręcznymi wzmacniaczami w ręku, zjeżdżamy na dół. W Polsce zimą gramy jedynie na WOŚP.
Tym samym pracy im nie brakuje. Niedawno wrócili z 53. Giełdy Piosenki Turystycznej w Szklarskiej Porębie, czyli z miejsca, które jak mówi, jest kolebką zespołu. – Po tylu latach czujemy się tam jak u siebie w domu. Zagraliśmy jak zwykle krótki koncert, a ja miałem też okazję posłuchać na benefisie kilkunastu swoich starych piosenek w wykonaniu przyjaciół.
Występują często, ale do studia nagrań wchodzą bardzo rzadko. – Choć mam swoje studio i pracuję w nim na co dzień, to na ogół nagrywam innych wykonawców. Niedawno zdarzyło nam się jednak nagrać własną wersję piosenki „We wtorek po sezonie” zespołu Wołosatki na ich jubileuszową płytę. Będziemy na niej wraz z innymi znanymi polskimi wykonawcami.
Wydaje mu się, że to, co zrobili razem z Wojtkiem Belonem, mogłoby grupie wystarczyć do końca działalności. – Staliśmy się, chciał nie chciał, zakładnikami starego wizerunku i starych piosenek, bo publiczność przede wszystkim ich domaga się na koncertach. Nowe piosenki powstają, jest ich nawet sporo, ale czekamy na odpowiedni moment, żeby
dać im zielone światło. Piszemy też trochę dla innych.
Zespół powstał z trupy wędrownej, turystycznej, założonej przez Wojciecha Belona. – Nikt z nas wtedy nie przypuszczał, że to może trwać tyle lat. Zakładaliśmy, że pośpiewamy dwa, trzy lata, a potem powrócimy do tzw. normalnego życia. A za niecałe dwa lata będziemy obchodzić 50-lecie działalności.
Opowiada, że w pierwszym składzie grupy byli przyjaciele Wojciecha Belona z Buska-Zdroju. Bo tam ta trupa się narodziła. Ale z tej grupy przetrwała w zespole tylko Grażyna Kulawik. Ciekawostką jest fakt, że Wojciech Belon pochodził z Kwidzyna, czyli z dość daleka od gór, ale po wielokrotnych przeprowadzkach wraz z rodzicami osiedlił się w Busku, gdzie skończył szkołę podstawową i średnią. Tamże w liceum poznał Grażynę Kulawik.
Wojciech Belon zapamiętany został jako postać z tych, co nie rodzą się na kamieniu. To był niezwykły poeta, pieśniarz, zapalony turysta, gawędziarz, pożeracz książek, kumpel na każdą okazję. Człowiek, wokół którego się działo i do którego lgnęli ludzie. Jedna z tych głów, które wystają ponad pokolenie.
Kiedy tak wędrowali w 1971 roku przez Sudety – od Kotliny Kłodzkiej po Świeradów – natrafili w Szklarskiej Porębie na IV Giełdę Piosenki Turystycznej. Zaśpiewali, bo to był konieczny wymóg, żeby dostać bloczki na jedzenie, i zostali nagrodzeni. Wtedy pierwszy raz publicznie pojawiła się Wolna Grupa Bukowina.
Skąd nazwa? – Tłumaczeń były tysiące. Ta Bukowina znaczy tyle, co las bukowy. A dlaczego bukowy? Bo to drzewostan Bieszczadów. A Bieszczady? Bo Wojtek w tamtym czasie był ratownikiem w bieszczadzkim GOPR.
Po Giełdzie w Szklarskiej Porębie posypały się zaproszenia. Nade wszystko, jak podkreśla, na imprezy związane ze środowiskiem studenckim. – Pojechaliśmy na Festiwal Artystyczny Młodzieży Akademickiej do Świnoujścia. Dostaliśmy nagrodę. Wyróżnienie na takiej imprezie jak FAMA to było coś.
Ich popularność sukcesywnie rosła. Głównie w środowisku studenckim i wśród osób chodzących po górach. Wielokrotnie występowali na różnych festiwalach, m.in. Piosenki Turystycznej Bazuna w Gdańsku, Yapie, Bakcynaliach, na Festiwalu Piosenki i Piosenkarzy Studenckich w Krakowie, gdzie zdobyli nagrodę specjalną jury oraz nagrodę Związku Autorów i Kompozytorów. – Ja dołączyłem do grupy w 1975 r., więc już po tych pierwszych laurach. Wojtek zaproponował mi współpracę, gdy Wojtka Jarocińskiego zabrali na dwa lata do wojska. Wtedy też podpisaliśmy kontrakt z Polskim Stowarzyszeniem Jazzowym w Krakowie.
Największą popularność, ale i ogrom pracy mieli w drugiej połowie lat 70. – To wtedy powstały takie pieśni jak „Majster bieda”, „Rzeka”, „Sielanka o domu”.
Dwukrotnie, w 1980 i w 1981 roku, wystąpili na festiwalu w Opolu. – Za pierwszym razem zaśpiewaliśmy podczas koncertu „Premiery”, ale konkurencja była tak wielka, że niczego nie zdobyliśmy, choć wykonywaliśmy piękną piosenkę „Pieśń łagodnych”. Natomiast rok później uczestniczyliśmy w widowisku „Pozłacany warkocz” do słów Ernesta Brylla i muzyki Katarzyny Gaertner. To był taki śląski śpiewnik z udziałem wielu znanych wykonawców.
W stanie wojennym był zakaz występów. – Przestaliśmy grać. Nieoficjalnie zawiesiliśmy działalność. Z Wojtkiem roznosiliśmy w Krakowie mleko.
Potem była przygoda z Wałami Jagiellońskimi. – Doszło do fuzji naszej grupy z Wałami Jagiellońskimi i tak powstała eksperymentalna formacja Grupa Adres – Bukowina, ulica Wały Jagiellońskie. Sporo razem koncertowaliśmy. To był jakiś pomysł Wojtka na przetrwanie. Bardziej dla nas niż dla nich. Wały radziły sobie wówczas świetnie. My graliśmy swoje, Wały swoje. Ja i nasz basista graliśmy w obu składach. Trwało to jakiś rok, może nawet dłużej. Ten projekt jednak generalnie nie przetrwał, bo miał zbyt wielu liderów.
Przez kolejne lata rzadko występowali. Właściwie zespół powoli zanikał. – Grażyna poszła do pracy jako nauczycielka. Wojtek Jarociński pracował jako wychowawca w ośrodku rehabilitacji, my z Wojtkiem Belonem jeździliśmy po klubokawiarniach Ruchu, które wtedy miały promować kulturę na wsi. Graliśmy tam czasem jako WGB, a czasem pod nazwiskami, najczęściej po wsiach, gdzie owe klubokawiarnie służyły za knajpy. Zdarzało się dość często, że miejscowy kierownik na dzień dobry podpisywał na umowie, że zagraliśmy, i prosił, żebyśmy nie grali i już sobie poszli, bo te koncerty to był pomysł centrali, a on chciał nas szybko mieć z głowy. Trwało to nieco ponad rok.
W maju 1985 r. zmarł Wojciech Belon. – Przez blisko sześć lat przebywaliśmy jako zespół w hibernacji. Każdy zajmował się czymś innym. Ja na przykład założyłem filię firmy sprzedającej części samochodowe. Na tej samej zasadzie, ale w Łodzi, pracował Andrzej Poniedzielski, zaś w Krakowie Jan Hnatowicz z zespołu Pod Budą, a we Wrocławiu Jarek Treliński, gitarzysta i kompozytor Raz Dwa Trzy. Wyglądało to jak spółdzielnia samopomocy artystycznej w analogii do samopomocy chłopskiej.
Zespół reaktywowali na początku lat 90. – Już dużo wcześniej często spotykaliśmy się, ale w 1991 roku powstała płyta z archiwalnych nagrań. Pierwszy nasz krążek długogrający. W nowo powstałej wytwórni Pomaton byliśmy drugim wydawnictwem – po płycie Jacka Kaczmarskiego. W ten sposób utrwalona nasza muzyka miała szansę na przetrwanie. Nie mieliśmy więc wyjścia – musieliśmy reaktywować grupę, aby wypromować płytę. Po niecałych dwóch latach dostaliśmy Złotą Płytę. Wtedy była to sprzedaż ponad 100 tys. egzemplarzy.
Myśleli, że zagrają tylko kilka koncertów w dużych miejscowościach. – Okazało się, że są ich dziesiątki, a potem i setki. Wszędzie nas zapraszano. Wróciliśmy na scenę. I od tamtej pory gramy nieprzerwanie.
Przyznaje, że zainteresowanie występami bardzo ich zaskoczyło. – W pierwszej chwili nie byliśmy na to przygotowani. Obawialiśmy się tych koncertów. Wszak każdy miał swoje zajęcie. Grażyna nie rzuciła swojego stałego zajęcia, pracowała wtedy w Muzeum Narodowym w Krakowie, ale dyrekcja nie patrzyła zbyt surowym okiem na jej granie. Reszta zespołu zostawiła poprzednią robotę i skoncentrowała się jedynie na muzyce i występach.
Ta, jak to nazywa, koncertowa hossa trwała dwa, trzy lata. – Graliśmy dzień w dzień, czasem nawet dwa razy dziennie. To było istne szaleństwo. Aż przyszedł moment, że wszystko się unormowało. Było mniej zaproszeń, a z drugiej strony w takim tempie nie dało się żyć zbyt długo. Mieliśmy już rodziny, byliśmy starsi i nie brakowało nam innych obowiązków.
Wciąż jednak występowali. Dwukrotnie ponownie pojawili się na festiwalu w Opolu. W latach 1995 – 1996 wzięli udział w koncertach „Kraina łagodności”. Ale zaczęli też pracować nad nowymi płytami. – Świadomie wówczas zmieniliśmy formę kontaktu z naszymi słuchaczami. Wydaliśmy wtedy, w ciągu kilku lat, cztery płyty. I sprzedały się zupełnie dobrze.
Utwory zespołu, ballady, wciąż są popularne i na stałe już znalazły się w polskich śpiewnikach. Od lat chętnie śpiewane są na obozach, przy ogniskach, w schroniskach i na festiwalach turystycznych. I tak już pewnie pozostanie.
Skład grupy z czasem się zmieniał. Współpracowały z nią ponad dwa tuziny muzyków, poetów, wokalistów. Najliczniejsi byli basiści.
Początek XXI wieku to – jak tłumaczy – ugruntowana pozycja w stylistyce, którą nazywano krainą łagodności, czyli, mówiąc krótko, w poezji śpiewanej. – Co roku obiecujemy sobie, że ograniczymy liczbę występów. Ja i Wojtek Jarociński przekroczyliśmy jakiś czas temu próg emerytalny, więc pora na chwilę oddechu. Okazuje się jednak, że nie da się tego zrobić.
To oczywiście, jego zdaniem, bardzo miła sytuacja, ale także wymagająca i zobowiązująca. – Muzyka, koncerty WGB, to całe nasze życie. Ten stan stałego alertu świetnie odmładza i konserwuje. Trzeba jedynie zadbać, żeby nie przeoczyć ważnego momentu, kiedy każdy wykonawca powinien zejść ze sceny. Dla własnego dobra. Momentu, po którym staje się własną karykaturą.
Przyznaje, że nie jest to jednak łatwe. – Taki moment trudno ocenić i wybrać, patrząc z własnej perspektywy. Człowiek ma skłonność do brnięcia dalej i dalej siłą bezwładności.
Na razie wsłuchują się w głos publiczności i wciąż tworzą. – Postaramy się dotrwać do 50-lecia. Być może ten jubileusz uczcimy jakimś wydawnictwem. Mamy sporo piosenek. Wszystko zależy jednak od tego, czy sami uznamy, że to, co chcemy zaprezentować publiczności, jest wystarczająco dobre i ma sens.