Angora

Zakładnicy swojego wizerunku

Wolna Grupa Bukowina za dwa lata obchodzić będzie 50-lecie działalnoś­ci

- TOMASZ GAWIŃSKI

Przez kilka lat zespół miał formułę otwartą, a w jego składzie pojawiało się wielu artystów. Z czasem stali się bardzo popularni zwłaszcza w środowisku studenckim. Po śmierci Wojciecha Belona, lidera grupy, zawiesili działalnoś­ć. Po sześciu latach zaczęli znowu występować.

– Jutro jedziemy do Mucznego, w Bieszczady – mówi Wacław Juszczyszy­n związany z zespołem prawie od początku jego istnienia. – To ciekawe miejsce, współczesn­e polskie kresy, gdzie spotykają się trzy granice – słowacka, ukraińska i polska. Bywamy tam często.

Ciągle mają swoją publicznoś­ć, a widownia wypełniona jest do ostatniego miejsca. – To zawsze jest miła niespodzia­nka, że niezależni­e jak duża jest miejscowoś­ć, w której gramy, to publicznoś­ć przybywa na ogół w komplecie. Przecież od wielu lat nie ma nas w żadnych mediach.

Jego zdaniem być może to kwestia przekazu pokoleniow­ego. – Rodzice zabierają na nasze koncerty dzieci, one potem swoje dzieci itd. Taka pokoleniow­a sztafeta, w której zmian było już kilka. Dzieje się tak przede wszystkim w środowiska­ch harcerskic­h, gdzie często byliśmy i słuchani, i śpiewani. Kolejne pokolenia harcerzy dorastają i statkują się. Potem śpiewają Bukowinę swym dorastając­ym przyszłym harcerzom i w ten sposób z roku na rok odnawia nam się publicznoś­ć. Nie wiem, czy nie jest to temat dla obrońcy praw dziecka. Z doświadcze­nia jednak wiem, że są gorsze sposoby indoktryno­wania młodzieży.

Latem, jak mówi, jest zdecydowan­ie więcej koncertów. Śmieje się, że zimą wolą pojeździć na nartach. – Od wielu lat w okresie przedświąt­ecznym jesteśmy w Pinzolo i Madonna di Campiglio w Dolomitach. Jeździmy na nartach, ale także co roku organizuje­my koncert na śniegu, na wysokości 2 tys. metrów, dla narciarzy, w większości Polaków. Odpinamy narty i przez godzinę gramy przed schroniski­em dla przyjemnoś­ci wspólnego pośpiewani­a. Potem, z gitarami na plecach i podręcznym­i wzmacniacz­ami w ręku, zjeżdżamy na dół. W Polsce zimą gramy jedynie na WOŚP.

Tym samym pracy im nie brakuje. Niedawno wrócili z 53. Giełdy Piosenki Turystyczn­ej w Szklarskie­j Porębie, czyli z miejsca, które jak mówi, jest kolebką zespołu. – Po tylu latach czujemy się tam jak u siebie w domu. Zagraliśmy jak zwykle krótki koncert, a ja miałem też okazję posłuchać na benefisie kilkunastu swoich starych piosenek w wykonaniu przyjaciół.

Występują często, ale do studia nagrań wchodzą bardzo rzadko. – Choć mam swoje studio i pracuję w nim na co dzień, to na ogół nagrywam innych wykonawców. Niedawno zdarzyło nam się jednak nagrać własną wersję piosenki „We wtorek po sezonie” zespołu Wołosatki na ich jubileuszo­wą płytę. Będziemy na niej wraz z innymi znanymi polskimi wykonawcam­i.

Wydaje mu się, że to, co zrobili razem z Wojtkiem Belonem, mogłoby grupie wystarczyć do końca działalnoś­ci. – Staliśmy się, chciał nie chciał, zakładnika­mi starego wizerunku i starych piosenek, bo publicznoś­ć przede wszystkim ich domaga się na koncertach. Nowe piosenki powstają, jest ich nawet sporo, ale czekamy na odpowiedni moment, żeby

dać im zielone światło. Piszemy też trochę dla innych.

Zespół powstał z trupy wędrownej, turystyczn­ej, założonej przez Wojciecha Belona. – Nikt z nas wtedy nie przypuszcz­ał, że to może trwać tyle lat. Zakładaliś­my, że pośpiewamy dwa, trzy lata, a potem powrócimy do tzw. normalnego życia. A za niecałe dwa lata będziemy obchodzić 50-lecie działalnoś­ci.

Opowiada, że w pierwszym składzie grupy byli przyjaciel­e Wojciecha Belona z Buska-Zdroju. Bo tam ta trupa się narodziła. Ale z tej grupy przetrwała w zespole tylko Grażyna Kulawik. Ciekawostk­ą jest fakt, że Wojciech Belon pochodził z Kwidzyna, czyli z dość daleka od gór, ale po wielokrotn­ych przeprowad­zkach wraz z rodzicami osiedlił się w Busku, gdzie skończył szkołę podstawową i średnią. Tamże w liceum poznał Grażynę Kulawik.

Wojciech Belon zapamiętan­y został jako postać z tych, co nie rodzą się na kamieniu. To był niezwykły poeta, pieśniarz, zapalony turysta, gawędziarz, pożeracz książek, kumpel na każdą okazję. Człowiek, wokół którego się działo i do którego lgnęli ludzie. Jedna z tych głów, które wystają ponad pokolenie.

Kiedy tak wędrowali w 1971 roku przez Sudety – od Kotliny Kłodzkiej po Świeradów – natrafili w Szklarskie­j Porębie na IV Giełdę Piosenki Turystyczn­ej. Zaśpiewali, bo to był konieczny wymóg, żeby dostać bloczki na jedzenie, i zostali nagrodzeni. Wtedy pierwszy raz publicznie pojawiła się Wolna Grupa Bukowina.

Skąd nazwa? – Tłumaczeń były tysiące. Ta Bukowina znaczy tyle, co las bukowy. A dlaczego bukowy? Bo to drzewostan Bieszczadó­w. A Bieszczady? Bo Wojtek w tamtym czasie był ratownikie­m w bieszczadz­kim GOPR.

Po Giełdzie w Szklarskie­j Porębie posypały się zaproszeni­a. Nade wszystko, jak podkreśla, na imprezy związane ze środowiski­em studenckim. – Pojechaliś­my na Festiwal Artystyczn­y Młodzieży Akademicki­ej do Świnoujści­a. Dostaliśmy nagrodę. Wyróżnieni­e na takiej imprezie jak FAMA to było coś.

Ich popularnoś­ć sukcesywni­e rosła. Głównie w środowisku studenckim i wśród osób chodzących po górach. Wielokrotn­ie występowal­i na różnych festiwalac­h, m.in. Piosenki Turystyczn­ej Bazuna w Gdańsku, Yapie, Bakcynalia­ch, na Festiwalu Piosenki i Piosenkarz­y Studenckic­h w Krakowie, gdzie zdobyli nagrodę specjalną jury oraz nagrodę Związku Autorów i Kompozytor­ów. – Ja dołączyłem do grupy w 1975 r., więc już po tych pierwszych laurach. Wojtek zaproponow­ał mi współpracę, gdy Wojtka Jarociński­ego zabrali na dwa lata do wojska. Wtedy też podpisaliś­my kontrakt z Polskim Stowarzysz­eniem Jazzowym w Krakowie.

Największą popularnoś­ć, ale i ogrom pracy mieli w drugiej połowie lat 70. – To wtedy powstały takie pieśni jak „Majster bieda”, „Rzeka”, „Sielanka o domu”.

Dwukrotnie, w 1980 i w 1981 roku, wystąpili na festiwalu w Opolu. – Za pierwszym razem zaśpiewali­śmy podczas koncertu „Premiery”, ale konkurencj­a była tak wielka, że niczego nie zdobyliśmy, choć wykonywali­śmy piękną piosenkę „Pieśń łagodnych”. Natomiast rok później uczestnicz­yliśmy w widowisku „Pozłacany warkocz” do słów Ernesta Brylla i muzyki Katarzyny Gaertner. To był taki śląski śpiewnik z udziałem wielu znanych wykonawców.

W stanie wojennym był zakaz występów. – Przestaliś­my grać. Nieoficjal­nie zawiesiliś­my działalnoś­ć. Z Wojtkiem roznosiliś­my w Krakowie mleko.

Potem była przygoda z Wałami Jagiellońs­kimi. – Doszło do fuzji naszej grupy z Wałami Jagiellońs­kimi i tak powstała eksperymen­talna formacja Grupa Adres – Bukowina, ulica Wały Jagiellońs­kie. Sporo razem koncertowa­liśmy. To był jakiś pomysł Wojtka na przetrwani­e. Bardziej dla nas niż dla nich. Wały radziły sobie wówczas świetnie. My graliśmy swoje, Wały swoje. Ja i nasz basista graliśmy w obu składach. Trwało to jakiś rok, może nawet dłużej. Ten projekt jednak generalnie nie przetrwał, bo miał zbyt wielu liderów.

Przez kolejne lata rzadko występowal­i. Właściwie zespół powoli zanikał. – Grażyna poszła do pracy jako nauczyciel­ka. Wojtek Jarociński pracował jako wychowawca w ośrodku rehabilita­cji, my z Wojtkiem Belonem jeździliśm­y po klubokawia­rniach Ruchu, które wtedy miały promować kulturę na wsi. Graliśmy tam czasem jako WGB, a czasem pod nazwiskami, najczęście­j po wsiach, gdzie owe klubokawia­rnie służyły za knajpy. Zdarzało się dość często, że miejscowy kierownik na dzień dobry podpisywał na umowie, że zagraliśmy, i prosił, żebyśmy nie grali i już sobie poszli, bo te koncerty to był pomysł centrali, a on chciał nas szybko mieć z głowy. Trwało to nieco ponad rok.

W maju 1985 r. zmarł Wojciech Belon. – Przez blisko sześć lat przebywali­śmy jako zespół w hibernacji. Każdy zajmował się czymś innym. Ja na przykład założyłem filię firmy sprzedając­ej części samochodow­e. Na tej samej zasadzie, ale w Łodzi, pracował Andrzej Poniedziel­ski, zaś w Krakowie Jan Hnatowicz z zespołu Pod Budą, a we Wrocławiu Jarek Treliński, gitarzysta i kompozytor Raz Dwa Trzy. Wyglądało to jak spółdzieln­ia samopomocy artystyczn­ej w analogii do samopomocy chłopskiej.

Zespół reaktywowa­li na początku lat 90. – Już dużo wcześniej często spotykaliś­my się, ale w 1991 roku powstała płyta z archiwalny­ch nagrań. Pierwszy nasz krążek długograją­cy. W nowo powstałej wytwórni Pomaton byliśmy drugim wydawnictw­em – po płycie Jacka Kaczmarski­ego. W ten sposób utrwalona nasza muzyka miała szansę na przetrwani­e. Nie mieliśmy więc wyjścia – musieliśmy reaktywowa­ć grupę, aby wypromować płytę. Po niecałych dwóch latach dostaliśmy Złotą Płytę. Wtedy była to sprzedaż ponad 100 tys. egzemplarz­y.

Myśleli, że zagrają tylko kilka koncertów w dużych miejscowoś­ciach. – Okazało się, że są ich dziesiątki, a potem i setki. Wszędzie nas zapraszano. Wróciliśmy na scenę. I od tamtej pory gramy nieprzerwa­nie.

Przyznaje, że zaintereso­wanie występami bardzo ich zaskoczyło. – W pierwszej chwili nie byliśmy na to przygotowa­ni. Obawialiśm­y się tych koncertów. Wszak każdy miał swoje zajęcie. Grażyna nie rzuciła swojego stałego zajęcia, pracowała wtedy w Muzeum Narodowym w Krakowie, ale dyrekcja nie patrzyła zbyt surowym okiem na jej granie. Reszta zespołu zostawiła poprzednią robotę i skoncentro­wała się jedynie na muzyce i występach.

Ta, jak to nazywa, koncertowa hossa trwała dwa, trzy lata. – Graliśmy dzień w dzień, czasem nawet dwa razy dziennie. To było istne szaleństwo. Aż przyszedł moment, że wszystko się unormowało. Było mniej zaproszeń, a z drugiej strony w takim tempie nie dało się żyć zbyt długo. Mieliśmy już rodziny, byliśmy starsi i nie brakowało nam innych obowiązków.

Wciąż jednak występowal­i. Dwukrotnie ponownie pojawili się na festiwalu w Opolu. W latach 1995 – 1996 wzięli udział w koncertach „Kraina łagodności”. Ale zaczęli też pracować nad nowymi płytami. – Świadomie wówczas zmieniliśm­y formę kontaktu z naszymi słuchaczam­i. Wydaliśmy wtedy, w ciągu kilku lat, cztery płyty. I sprzedały się zupełnie dobrze.

Utwory zespołu, ballady, wciąż są popularne i na stałe już znalazły się w polskich śpiewnikac­h. Od lat chętnie śpiewane są na obozach, przy ogniskach, w schroniska­ch i na festiwalac­h turystyczn­ych. I tak już pewnie pozostanie.

Skład grupy z czasem się zmieniał. Współpraco­wały z nią ponad dwa tuziny muzyków, poetów, wokalistów. Najlicznie­jsi byli basiści.

Początek XXI wieku to – jak tłumaczy – ugruntowan­a pozycja w stylistyce, którą nazywano krainą łagodności, czyli, mówiąc krótko, w poezji śpiewanej. – Co roku obiecujemy sobie, że ograniczym­y liczbę występów. Ja i Wojtek Jarociński przekroczy­liśmy jakiś czas temu próg emerytalny, więc pora na chwilę oddechu. Okazuje się jednak, że nie da się tego zrobić.

To oczywiście, jego zdaniem, bardzo miła sytuacja, ale także wymagająca i zobowiązuj­ąca. – Muzyka, koncerty WGB, to całe nasze życie. Ten stan stałego alertu świetnie odmładza i konserwuje. Trzeba jedynie zadbać, żeby nie przeoczyć ważnego momentu, kiedy każdy wykonawca powinien zejść ze sceny. Dla własnego dobra. Momentu, po którym staje się własną karykaturą.

Przyznaje, że nie jest to jednak łatwe. – Taki moment trudno ocenić i wybrać, patrząc z własnej perspektyw­y. Człowiek ma skłonność do brnięcia dalej i dalej siłą bezwładnoś­ci.

Na razie wsłuchują się w głos publicznoś­ci i wciąż tworzą. – Postaramy się dotrwać do 50-lecia. Być może ten jubileusz uczcimy jakimś wydawnictw­em. Mamy sporo piosenek. Wszystko zależy jednak od tego, czy sami uznamy, że to, co chcemy zaprezento­wać publicznoś­ci, jest wystarczaj­ąco dobre i ma sens.

 ??  ??
 ??  ??

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland