Aferzyści z PiS-u
Cztery lata „dobrej zmiany” to ponad 250 przekrętów
Po trzech latach rządów Prawa i Sprawiedliwości stowarzyszonego z Solidarną Polską i Polską Razem portal Wieści24.pl opublikował listę 112 afer z udziałem przedstawicieli tych partii. Po czterech latach liczba afer wzrosła prawie dwukrotnie do 210. Z kolei internauta przedstawiający się jako szary pracujący milenials na swojej stronie Fandom.com tworzy encyklopedię „dobrej zmiany”, pokazującą zakłamanie, różnice pomiędzy słowami a czynami oraz łamanie prawa. Jest na niej już 250 afer. Niestety, z powodu braku miejsca w gazecie jesteśmy w stanie przypomnieć tylko kilka z nich.
Nie wszystko srebro, co się świeci
Plany były imponujące – dwa bliźniacze 190-metrowe wieżowce w centrum Warszawy ochrzczone roboczo „K-Tower” od pierwszej litery nazwiska braci Kaczyńskich lub „Srebrna Tower”, jako że budynki miały stanąć na działce przy ulicy Srebrnej 16 należącej do powiązanej z Prawem i Sprawiedliwością spółki „Srebrna”. Austriacki biznesmen, Gerald Birgfellner, zięć kuzyna prezesa PiS, miał opracować projekt inwestycji. Zajmował się tym przez 14 miesięcy i – jak donosiła „Gazeta Wyborcza” – spotykał się z prezesem 16 razy w siedzibie partii na Nowogrodzkiej. W stenogramie nagrań jednego z tych spotkań czytamy, że Kaczyński, zbulwersowany faktem, iż władze stolicy są przeciwne stawianiu wież, powtarzał: – Jeśli nie wygramy wyborów, to nie zbudujemy wieżowca. Wybory w Warszawie przegrali, więc nie zbudowali, ale Birgfellner część swojej roboty wykonał, toteż zażądał pieniędzy. I tu trafił na mur – spółka „Srebrna” odmówiła wypłaty, zaś prezes oznajmił, że nie ma na to wpływu. Odesłał go z kwitkiem, radząc wystąpić z roszczeniem do sądu. Austriak poszedł do prokuratury. Na początku tego roku złożył zawiadomienie o popełnieniu przestępstwa w postaci braku zapłaty za prace przygotowawcze do budowy wieżowców. Prokuratura ponoć wciąż prowadzi postępowanie wyjaśniające, choć jest ono nieco osobliwe, bo mija już ósmy miesiąc, a Jarosława Kaczyńskiego nie wezwano nawet do złożenia zeznań. – Prokuratura nie działa, nie podejmuje obowiązków – mówi pełnomocnik Birgfellnera, mecenas Jacek Dubois. Przedstawiciele prawni Austriaka zajmują się jeszcze innym aspektem jego niefortunnych kontaktów z Prawem i Sprawiedliwością. Wystąpili do sądu w sprawie zwrotu 50 tys. zł, które na polecenie ludzi Kaczyńskiego Birgfellner miał przekazać duchownemu z rady fundacji, będącej właścicielem spółki „Srebrna”. – Ktoś z Nowogrodzkiej do mnie zadzwonił, nie wiem kto, że powinienem podjąć te 50 tys. z banku z mojego prywatnego konta (...). Zaniosłem kopertę z pieniędzmi na Nowogrodzką, nie pamiętam dokładnie, komu przekazałem (...), ale przypominam sobie, że Jarosław Kaczyński tę kopertę miał w ręku – cytowała „Wyborcza” zeznanie Birgfellnera, sugerując, że była to zapłata dla księdza za podpis pod uchwałą aprobującą budowę. 10 września tego roku odbyła się rozprawa w sądzie rejonowym w Warszawie. Birgfellner oferował ugodę – prezes PiS zwraca 50 tys., a on rezygnuje z odsetek. Niestety, zarówno Jarosław Kaczyński, jak i jego pełnomocnik, nie stawili się w sądzie. Mecenas Roman Giertych, drugi przedstawiciel Austriaka, zapowiedział kontynuację sprawy za granicą: – Za trzy tygodnie złożymy (wobec braku śledztwa w Warszawie) zawiadomienie o możliwości popełnienia przestępstwa oszustwa wraz z wnioskiem o wszczęcie śledztwa w Wiedniu. Mam nadzieję, że wezwani do Wiednia będą się stawiać tak rzetelnie, jak Birgfellner stawiał się w Warszawie.
Nam się należy
Posłowie PO odkryli, że rząd Beaty Szydło przez dwa lata, w 2016 i 2017, przyznawał sobie dodatkowe pieniądze. Na rozlegające się w Sejmie okrzyki: Oddaj kasę! odpowiedziała z mównicy Beata Szydło: – Tak, rzeczywiście, ministrowie, wiceministrowie w rządzie Prawa i Sprawiedliwości otrzymywali nagrody za ciężką, uczciwą pracę. I te pieniądze się im po prostu należały. Koniec, kropka? – Raczej nie. Opozycja uczepiła się nagród jak, nie przymierzając, rzep psiego ogona. Przez cztery miesiące cisnęli, interpelowali, więc trzeba było odsłonić karty. Wiceszef Kancelarii Premiera przedstawił listę pazerności PiS, jak nazwał ją Mariusz Witczak z PO, czyli wykaz nazwisk wraz z kwotami. W 2016 roku najwyższe stawki, 33 tys. zł, otrzymało sześciu ministrów: Mariusz Błaszczak, Antoni Macierewicz, Krzysztof Tchórzewski, Elżbieta Rafalska, Witold Waszczykowski, Beata Kempa, Mariusz Kamiński i Anna Zalewska. Najmniej docenieni – Dawid Jackiewicz, ówczesny minister skarbu państwa, i Paweł Szałamacha, ówczesny minister finansów – musieli się zadowolić 8 tysiącami, a Krzysztof Czabański, ówczesny sekretarz stanu w Ministerstwie Kultury – zaledwie 6 tysiącami. Pani premier trzeba oddać sprawiedliwość, bo sama znalazła się w gronie niżej uposażonych. Zainkasowała tylko 15 tys. Łącznie „drugie pensje” władzy kosztowały nas ponad 1 mln 46 tys. zł. Natomiast w 2017 wartość nagród przyjemnie wzrosła. Znów najhojniej wynagrodzony został Mariusz Błaszczak – dostał 82 100 zł, a najmniej zasłużony okazał się Rafał Bochenek, rzecznik prasowy rządu – 36 900 zł. Beata Szydło nazwała pieniądze nagrodami, ale Platforma Obywatelska miała inne zdanie. – Nie były nagrodami kodeksowymi – twierdził Krzysztof Brejza, pokazując opinię Głównego Inspektora Pracy mówiącą, że w myśl art.105 Kodeksu pracy, nagroda musi być udokumentowana, uzasadniona na piśmie i dołączona do osobowych akt pracownika, a te nie były, zatem to nie nagrody, lecz „drugie pensje”. Społeczeństwo się oburzyło, zrobił się kryzys sondażowy i Jarosław Kaczyński zarządził obniżki wynagrodzeń... parlamentarzystów i samorządowców. Kowal zawinił, Cygana powiesili. Nakazał też zwrot „drugich pensji”, jednak nie do budżetu, tylko na rzecz Caritasu. W czerwcu 2018 roku poseł PiS, Waldemar Duda, ogłosił: Wszystkie nagrody wypłacane w rządzie, zarówno w 2016, jak i 2017 roku, zostały zwrócone. Tymczasem na początku sierpnia tego roku Caritas Polska poinformował, iż darowizny przekazało zaledwie 12 ministrów, którzy łącznie wpłacili 656 946,82 zł.
Spektakl korupcyjny
Główne role: Marek Chrzanowski, przewodniczący Komisji Nadzoru Finansowego odpowiedzialnej między innymi za stabilność sektora bankowego, oraz Leszek Czarnecki – właściciel Getin Noble Banku, która to instytucja była akurat w złej sytuacji finansowej. Akcja: 28 marca 2018 roku przychodzi Chrzanowski do Czarneckiego i mówi mu w cztery oczy, że jeśli bankier zatrudni niejakiego Grzegorza Kowalczyka, to ten nowy pracownik wyciągnie jego bank na prostą. Czarnecki twierdzi, że w tym momencie otrzymał karteczkę z kwotą wynagrodzenia dla Kowalczyka – 40 mln zł. Przy okazji Chrzanowski ujawnia, że przedstawiciel prezydenta w Komisji Nadzoru Finansowego – Zdzisław Sokal – chciałby, aby państwo przejęło Getin Noble. Bankier nagrywa rozmowę, prasa ją publikuje. Ale zanim do tego dojdzie, Czarnecki i Chrzanowski idą z wizytą do szefa Narodowego Banku Polskiego, Adama Glapińskiego, który, jak piszą dziennikarze „Wyborczej”, sprawiał wrażenie, jakby o wszystkim wiedział, a spotkanie pieczętowało korupcyjną propozycję. 13 listopada, po publikacji nagrań przez „Wyborczą”, wybucha afera. Chrzanowski, przebywający w Singapurze, składa dymisję i na wezwanie premiera leci do Polski. 14 rano jest już
na miejscu. Pędzi do swojego biura. Co tam robi? Nie wiadomo. W każdym razie CBA wkracza do siedziby KNF, gdy on już ją opuścił. Został zatrzymany 27 listopada, a dwa dni później aresztowany na dwa miesiące. Przedstawiono mu zarzut przekroczenia uprawnień w celu osiągnięcia korzyści osobistej i majątkowej, za co grozi 10 lat więzienia. W styczniu tego roku Chrzanowski opuścił areszt za poręczeniem majątkowym. Dostał też dozór policji i zakaz kontaktowania się ze świadkami. Śledztwo nadal trwa. Specjalnym nadzorem objęli je Zbigniew Ziobro i Mariusz Kamiński. Tymczasem Leszkowi Czarneckiemu nie przyznano statusu pokrzywdzonego w sprawie. Prokuratura Krajowa oświadczyła, iż propozycja złożona mu przez szefa KNF nie powodowała dla niego żadnej szkody, jak również nie doszło do naruszenia żadnego dobra prawnego Leszka Czarneckiego. Fakt, to niewielka strata, że po ujawnieniu afery klienci Getin Noble Banku wycofali około 10 mld depozytów. W lipcu pełnomocnicy bankiera ogłosili, że pozwą państwowe instytucje – Komisję Nadzoru Finansowego i Bankowy Fundusz Gwarancyjny – do Międzynarodowego Trybunału Arbitrażowego w Sztokholmie o działanie na szkodę swoich banków i próbę ich przejęcia.
Hejt rządowy
Pani Emilia lubiła PiS, nie cierpiała opozycji, co niejednokrotnie i dobitnie dawała do zrozumienia w mediach społecznościowych. Szczególną sympatią darzyła wiceministra sprawiedliwości Łukasza Piebiaka. Wychwalała go pod niebiosa, zamieszczała filmiki z jego wystąpień sejmowych, a jeden z nich opatrzyła nawet komentarzem: Zakochałam się! Wielbienie partii i jej członków nie jest niezgodne z prawem. Niestety, ślepa miłość pchnęła panią Emilię na drogę przestępstwa. W sierpniu tego roku portal Onet opublikował tekst, z którego wynikało, że wraz z wiceministrem prowadziła akcję kompromitowania sędziów przeciwnych „dobrej zmianie”, rozsyłając szkalujące ich listy i maile do mediów oraz oddziałów Stowarzyszenia Sędziów Polskich „Iustitia”. Nękała też samych sędziów, pisząc na przykład na domowy adres szefa „Iustitii” Krystiana Markiewicza. Informacje o życiu osobistym Markiewicza oraz jego dane osobowe dostała od... zaufanego współpracownika wiceministra, sędziego Jakuba Iwańca, który wyznawał jej bez ogródek, że sędziowskiej kaście trzeba „ostro doje..ć”. Emilia wzięła się więc do roboty. Za jej poczynaniami stało nie tylko uczucie, ale też pieniądze. Kto i jak płacił za usługi, zdradza w TOK FM pełnomocnik hejterki, mecenas Konrad Pogoda: – Sposób finansowania był dokonywany przez konkretne osoby na zasadzie zrzutki. Na pewno nie było umowy formalnej (...). Było to robione „pod stołem”, więc nie podejmę się oceny, czy przez ministerstwo, ale na pewno przez ludzi z ministerstwa. W rozmowie z „Super Expressem” Emilia potwierdza: – Ukrywali, że dają mi kasę. W sumie dostałam 3 – 4 tys. zł. Proceder pewnie kwitłby nadal, gdyby Emilia nie poczuła się wykorzystana i nie pobiegła do mediów. Po ujawnieniu afery Łukasz Piebiak podał się do dymisji, a premier oznajmił: – Przyjmę dymisję pana ministra Piebiaka i sądzę, że to kończy tę sprawę. Nadzieje Mateusza Morawieckiego okazały się płonne. Afera zatacza coraz większe kręgi. Trolli mających dostęp do niejawnych dokumentów resortu sprawiedliwości może być znacznie więcej, a w sprawę mogą być zaangażowani sędziowie związani z dobrą zmianą, prawicowi publicyści, a nawet posłowie PiS – twierdzi „Newsweek”. Na razie poleciała jeszcze jedna głowa. Minister sprawiedliwości Zbigniew Ziobro odwołał sędziego Iwańca. Opozycji to nie wystarcza, żąda głowy szefa resortu. Rząd nie ma zamiaru tego żądania uwzględnić. Rzecznik Piotr Müller ogłasza: – Kwestia dymisji pana Ziobry nie wchodzi w grę. Nie ma powodów, by minister Ziobro był zdymisjonowany. Śledztwo prowadzone przez prokuraturę Ziobry w sprawie przestępstw popełnionych w ministerstwie Ziobry trwa.
Latający marszałek
16 miesięcy i 109 lotów, a może i więcej. Marszałek Marek Kuchciński to wielbiciel podniebnych szlaków. Pół biedy, gdyby swoje pasje realizował za własne pieniądze. Ale pokusa darmochy okazała się silna, a może była to tylko pokusa polatania rządowymi maszynami? Wypróbował wszystkie typy – casę, gulfstream, również śmigłowiec. Według dokumentów pozyskanych przez TVN24 w Dowództwie Generalnych Rodzajów Sił Zbrojnych, upodobał sobie szczególnie trasę z Warszawy do Rzeszowa i z powrotem, czyli do domu i do pracy. I znów nie byłoby aż takiej sprawy, gdyby marszałek latał sam. Ale on dla towarzystwa zabierał rodzinę, pozorując misję HEAD, droższą niż normalne loty choćby ze względu na wymogi bezpieczeństwa. Tymczasem rządowy samolot uzyskuje ten status tylko w pięciu przypadkach: gdy w misji oficjalnej leci nim prezydent, premier i marszałek Sejmu bądź Senatu lub gość zagraniczny o podobnym statusie. Nie trzeba wspominać, że rodzina nijak się w ten schemat nie wpasowuje, nie mówiąc już o locie do domowych pieleszy. Instrukcja HEAD dopuszcza wprawdzie udostępnianie samolotów innym osobom, ale tylko tym, które zajmują kierownicze stanowiska państwowe i korzystają z nich w związku z wykonywaniem obowiązków służbowych oraz personelowi towarzyszącemu, czyli na przykład sekretarzom, asystentom. Dziennikarze odkryli jeszcze jeden kompromitujący fakt – loty HEAD zamawiane w imieniu marszałka służyły czasem tylko do przewożenia jego dzieci albo żony. Kuchciński nie był obecny na pokładzie. Kolejną sensację obwieściła Wirtualna Polska. Marszałek latał ze znajomymi w Bieszczady. Kancelaria Sejmu zanotowała 7 takich wypadów, lecz według funkcjonariuszy z Podkarpacia, było ich znacznie więcej. – Lądowisko traktował jak „swoje”. Proszę sprawdzić dziennik dyżurny na lotnisku. Tam muszą być wzmianki o godzinach lądowania śmigłowca Sokół. Z początku wyglądało na to, że, podobnie jak w przypadku innych afer, eskapady marszałka zostaną zamiecione pod dywan. On sam ukazał się w publicznej telewizji, przeprosił, tłumaczył, że wszystko wynikało z modelu pracy. Zadeklarował wpłatę 28 tys. zł na modernizację sił zbrojnych za lot żony. Aż tu nagle, 8 sierpnia, pojawił się na konferencji prasowej w towarzystwie Jarosława Kaczyńskiego i ogłosił, że złoży dymisję. Dzień później przestał być drugą osobą w państwie. – Decyzja marszałka Sejmu o dymisji jest dowodem postawy, która jest związana z naszym hasłem: słuchać Polaków, służyć Polsce – oznajmił dumnie prezes PiS. Z piastowania zaszczytnej funkcji Marek Kuchciński zrezygnował dla naszego dobra i naszej satysfakcji, niestety, te same względy przestały mieć znaczenie w kontekście wyborów. Pasjonat lotnictwa wystartuje z listy Prawa i Sprawiedliwości w Krośnie. – Podda się weryfikacji wyborców i będzie to najbardziej demokratyczna metoda oceny jego osoby – powiedział Jarosław Kaczyński.
Skandale w łonie władzy pobudzają aktywność opozycji, co wynika z sondażu IPSOS przeprowadzonego na zlecenie portalu OKO.press. Aż 57 proc. sympatyków Koalicji Obywatelskiej, 55 proc. stronników Lewicy i 46 proc. zwolenników Koalicji Polskiej 13 października zamierza pójść na wybory właśnie z powodu afer.