Skromnie, ale do celu
Nagroda Grammy to nie lada wyróżnienie, a zespół Wilco jest nie tylko jej laureatem (za album „A Ghost Is Born”), ale może się również pochwalić ćwierćwieczem estradowej aktywności oraz tym, że wydaje jedenasty album, który jego członkowie promowali w warszawskiej „Progresji”. Muzyczne gwiazdy bywają tam regularnie.
W kwietniu pisałem o występie amerykańskich przedstawicieli rocka progresywnego The Neal Morse Band, w ubiegłym roku relacjonowałem koncert brytyjsko-irlandzkiej formacji The Waterboys, a teraz przyszła pora na alternatywną kapelę z Chicago. Było bez dekoracji, telebimów i fajerwerków, ale muzyka rekompensowała skromną oprawę.
Grupa powstała w 1994 roku. Tworzą ją m.in. byli członkowie zespołu Uncle Tupelo oraz instrumentaliści dobrani do składu na miejsce tych, którzy zrezygnowali ze współpracy pod nowym szyldem. O ile bowiem Uncle Tupelo wykonywali głównie muzykę country, o tyle Wilco zaliczają się do przedstawicieli awangardowego folk-rocka. Zdarzają się wprawdzie w repertuarze grupy nawiązania do stylu Nashville – o czym przekonał w „Progresji” klawiszowiec kapeli, kiedy zagrał solówkę na bandżo – jednak ludowe rytmy z amerykańskiego Południa na płytach Wilco nie dominują.
Nowy album zespołu nosi tytuł „Ode to Joy”. Pierwsze dwie piosenki z tego krążka – a są nimi „Bright Leaves” i „Before Us” – otworzyły występ. Zabieg nietypowy. Zwykle wykonawcy witają się z estrady znanymi kawałkami. Może nie od razu najpopularniejszymi – te przeważnie pojawiają się w kulminacyjnym punkcie występu lub trzymane są na bis – ale przynajmniej takimi, które słuchacze zdążyli polubić. Jeśli już musiał być na początek utwór z premierowego longplaya, to bardziej pasowałby „Love Is Everywhere”, który w lipcu ukazał się na singlu. Najwyraźniej zespół chce szybko oswoić fanów z nowym repertuarem, który w programie występu dominował. Usłyszeliśmy aż siedem kompozycji z tegorocznej premiery. Żaden inny longplay grupy nie był tak licznie w „Progresji” reprezentowany. Drugi w kolejności był „Yankee Hotel Foxtrot” z pięcioma utworami, potem „A Ghost Is Born” z czterema i „Being There” z trzema. Z pozostałych płyt grupa zagrała po dwie piosenki lub jedną. W sumie 29 kawałków, z których siedem muzycy zaprezentowali na bis.
„Dziękuję, że pozwoliliście nam tutaj być” – powiedział lider grupy Jeff Tweedy po zaśpiewaniu kilku piosenek. Był to jego pierwszy słowny kontakt z publicznością. Muzyk mało się odzywał. Skupiony był na graniu na rozmaitych gitarach i na śpiewaniu. To on jest artystycznym przywódcą grupy, twórcą niemal całego repertuaru i głównym wykonawcą. Podobnie jak Neal Morse w wymienionej wcześniej kapeli, noszącej jego imię, czy Mike Scott w The Waterboys.
„Zawsze chciałem być muzykiem – twierdzi artysta. – W młodości wyobrażałem sobie, że jestem Bruce’em Springsteenem. W czwartej klasie nagrałem z radia na kasetę całą jego płytę «Born To Run» i puszczałem ją w szkole, wmawiając kolegom, że to moje piosenki”. Fascynuje go muzyka z lat 60. i 70. ubiegłego wieku. Jego ulubionymi wykonawcami z tego okresu – poza Springsteenem – są John Lennon, Neil Young i Brian Wilson. Ceni bardzo zespół Television, a zwłaszcza jego lidera, którym był Richard Lloyd, dopóki nie zastąpił go Jimmy Rip. Nie stroni od jazzu, zarówno mainstreamowego, spod znaku Milesa Davisa, jak iw odmianie „free”, reprezentowanej przez takie sławy, jak Ornette Coleman czy Derek Bailey. Ostatnio podoba mu się Kamasi Washington.
Niezależnie od kierowania Wilco, Tweedy występuje i nagrywa samodzielnie. Ma w dorobku trzy albumy solowe i jeden nagrany razem ze swoim synem Spencerem, grającym na perkusji. Dwa lata temu skomponował wszystkie piosenki na płytę „If All I Was Was Black”, którą wydała piosenkarka R&B i gospel Mavis Staples. Wcześniej Tweedy współpracował z nią na jej płytach „You Are Not Alone” i „One True Vine” zarówno jako współautor, jak i producent. Za pierwszą otrzymał Grammy. Swoją historię z Wilco i poza zespołem opowiedział w wydanej w ubiegłym roku autobiografii zatytułowanej „Let’s Go (So We Can Get Back)”.
Tweedy na scenie zajmuje centralne miejsce. Trudno było go więc w „Progresji” nie poznać, tym bardziej że jako jedyny z sześciu muzyków tworzących zespół miał na głowie kapelusz, z którym ostatnio rzadko się rozstaje. Tak zaprezentował się niedawno w popularnym amerykańskim programie telewizyjnym „Late Show”, prowadzonym przez Stephena Colberta. Jeśli nie ma kapelusza, to na ogół jest w czapce. Bez nakrycia głowy rzadko się pokazuje.
Prawdopodobnie również on wymyślił, żeby koncert rozpocząć nie od hitów, ale od kawałków premierowych. „Chcę, żeby na scenie było fantastycznie. Nie chcę ludzi zawieść. Nie znaczy to, że muszę im dać wszystko to, czego chcą. Sądzę, że zawiódłbym ich, gdybym nie był szczery i gdybym ich nie potraktował jak partnerów w tym, co się na koncercie dzieje”.
Zaraz po nowościach – jakby na usprawiedliwienie – usłyszeliśmy „I Am Trying to Break Your Heart” z najpopularniejszego albumu grupy, którym jest „Yankee Hotel Foxtrot”. Tweedy jednak nie ten longplay najwyżej ceni.
„Dziś złożyłem autograf na najlepszej płycie, jaką wydaliśmy, nie licząc oczywiście «Ode to Joy», która debiutuje 4 października – rzekł artysta, kiedy po raz drugi zebrało mu się na wypowiedź. „Jej tytuł to «Star Wars». Zagramy z niej jednak tylko jedną kompozycję”. Wtedy usłyszeliśmy mocny kawałek „Random Name Generator”, który należy do stałych punktów koncertowego repertuaru grupy.
Zbliżała się wówczas połowa występu i zespół był rozgrzany, jednak na dobre rozkręcił się dopiero pod koniec wieczoru, kiedy publiczność najmocniej muzyków oklaskiwała. Głównie dlatego, że w miarę zbliżania się do finału prezentowali coraz więcej sprawdzonych kompozycji. Bisy rozpoczęła wprawdzie jeszcze jedna nowość z „Ode to Joy”, ale po niej były już wyłącznie hity, w tym „California Stars” z płyty „Mermaid Avenue”, którą Wilco nagrali razem z angielskim piosenkarzem Billym Braggiem.