Człowiek z wysokiego zamku
Rozmowa z Wojciechem Mecwaldowskim, aktorem.
– Nie znoszę o sobie mówić. Udzieliłem w życiu dosłownie kilku większych wywiadów.
– Ale jak już udzielisz, to okazuje się, że nagrywasz płytę z Bobem Marleyem!
– Tak! Bardzo za nim tęsknię, ale dzwonimy do siebie. A serio, to właśnie jeden z powodów. Opowiedziałem kiedyś w wywiadzie, że na Jamajce produkowałem dokument o powstawaniu płyty reggae moich przyjaciół (Rastasize „Day by day” – red.), którą nagrywali w studiu Boba Marleya. A potem przeczytałem, że nagrywałem płytę z Bobem Marleyem albo że kupiłem dom na Jamajce. Jaki dom?! Przez kolejne lata znajomi mnie pytali, czy mogą skorzystać z tego mojego domu w czasie wakacji. Czasem w kontaktach z mediami pilnuję się też, żeby nie wyszedł ze mnie dres. – Byłeś dresem? – Mniej więcej od 14. do 19. roku życia. Cały mój kręgosłup ukształtował się w tamtej subkulturze. To, jak szanuję swoją rodzinę, przyjaciół świadomość, ile im zawdzięczam i kim jestem. – Słuchałeś disco polo? – Nie, słuchałem głównie tego, czego słuchały koleżanki, na przykład The Fugees, New Kids on the Block czy Backstreet Boys. Dla siebie bardziej Cypress Hill. – A koleżanki też w dresach? – Na podwórku tak, na dyskotece już nie. Ja na dyskotece – elegancko. Biała koszulka, łańcuszek złoty z krzyżykiem. Kolczyk w uchu, a spodnie prasowałem nawet między paskami. Kocham tamte czasy, tamtą subkulturę. Kiedyś dres kojarzył się z przyjaźnią, pewnymi zasadami, a dziś? Nie wiem. Mam prawie 40 lat i nie znam ludzi, którzy są tak związani ze swoją rodziną, jak moi koledzy „dresy”. To są ludzie, dla których rodzina, przyjaźń to najwyższe wartości, dla których słowo coś znaczy, którzy jak mówią, że będą, to są, nie piszą SMS-ów, że „Sorry, stary...”. Pamiętam czasy, kiedy wszyscy byli razem. Dziś każdy jest w swojej komórce.
– Ty w telefonie z zasady nie masz nawet internetu.
– Nie mam. Telefon służy mi do dzwonienia. Jestem bardzo szczęśliwym człowiekiem, który nie korzysta z mediów społecznościowych, maila obsługuje na komputerze, a rachunki i przelewy płaci w oddziale bankowym. Uważam, że dzień powinien zaczynać się od kontaktu z drugim człowiekiem, a nie z ekranem. Chociaż pewnie założę w końcu konto na Instagramie. – Żeby pokazać swoje zdjęcia? – Tak. Ukazały się w albumie, były na różnych wystawach, ale to wszystko dość ulotne. Na Instagramie będę pokazywał, jak widzę świat, a nie siebie w tym świecie. Nie „Ja i rosół”, tylko raczej „Mucha w rosole”.
– Twoja siostra też jest fotograficzką naszą rozmowę ilustruje portret, który ci zrobiła. Ale tradycje związane z fotografią sięgają u was w rodzinie wcześniejszych czasów.
– Mój dziadek, babcia, tata i wujek byli fotografami. A mama księgową. Dziadek miał w Kłodzku zakład fotograficzny. Aparat był na kółkach, drewniany, większy ode mnie, z długim wężykiem i wielką płachtą, pod którą dziadek się chował. Jak pstrykał zdjęcie, to mówił: „Już po operacji”. A ja byłem chłopcem, siedziałem wtedy za ścianą i przyglądałem się ładnym paniom, które przychodziły do zakładu dziadka. Zawsze, kiedy wchodziła jakaś piękna kobieta o rubensowskich kształtach – bo tylko takie się dziadkowi podobały – dziadek mnie wołał i mówił: „Zobacz, Wojtuś, piękna kobieta, prawda? Taka dostojna”. A ja przytakiwałem. Bardzo mu jestem za to wdzięczny, że nauczył mnie zachwycać się kobietami, zresztą tak jak tata. Mógł przecież mówić: „Widziałeś ją?! Co ona miała na głowie?!”. Bo wtedy rzeczywiście każda kobieta na głowie miała coś – trwałą, tapir. Totalne dzieła sztuki z włosów, układane godzinami.
– A czego dziadek nauczył cię o fotografii?
– Przede wszystkim tego, że to sztuka, w której nie mogę się wstydzić. Bo jeśli będę się wstydził lub czuł niekomfortowo, to mój model tym bardziej. Ale w pewnym wieku trzeba sobie odpowiedzieć na pytanie, do czego ma się talent, a co jest tylko pasją. Moja siostra ma talent do fotografii. Ja nie.
– Uważasz, że można mieć talent tylko do jednej rzeczy w życiu?
– Nie, ale wydaje mi się, że jeżeli chcesz coś zrobić w życiu dobrze, to lepiej skoncentrować się na poświęceniu się jednej rzeczy. Tym bardziej że aktorstwo to jest zawód, którego będę się uczył do starości. A fotografię, malarstwo i klocki Lego traktuję jak pasje. – Klocki Lego? – Przedwczoraj ułożyłem statek w butelce. Ale specjalizuję się w zamkach. Kiedy miałem osiem lat, wymyśliłem pewien świat, który zbuduję z klocków Lego. Jako dorosły nakręciłem pierwszą reklamę, zarobiłem za nią sporo pieniędzy, pojechałem do Berlina i kupiłem tam tyle klocków Lego, że sprzedawca myślał, że otwieram sklep w Polsce. Od tego czasu dokupuję klocki na stronach internetowych – tysiąc zielonych na las, takie tam. Czasem buduję i burzę, ale generalnie posuwam się do przodu. – Co to za świat? – Na szczycie wielkiej góry stoi wysoki zamek, otaczają go fosa i las. Dalej jest wieś, znowu las, a na drugim końcu skała, na której stoi zamek tych Złych. Ten projekt ma 3,5 na 1,5 m, a wysokość ok. 1,10 m. Postawię go na stole zbudowanym z Lego w bibliotece, w domu w górach. – Ten dom w górach już masz? – Jeszcze nie. Też trzeba go zbudować. Projekt jest, ale to jest trudniejsze, bo w tym przypadku bardzo ważne jest podłoże, na którym będzie stał.
– A biblioteka dlatego, że dużo czytasz?
– Nie, w zasadzie nie czytam książek. Od dzieciństwa mam z tym problem. Z reguły zatrzymuję się na pierwszym zdaniu, które tak mnie pochłania, że moja wyobraźnia galopuje w kierunku, który niekoniecznie pokrywa się z narracją książki. – To po co ci biblioteka? – Postanowiłem, że zacznę czytać na starość. Zresztą rodzina będzie czytać i polecać. – A co ci daje Lego? – Przepraszam, ale ja nie zadaję sobie takich pytań. Jestem prostym
człowiekiem. Jak ktoś mnie pyta, czy coś lubię, odpowiadam „tak” lub „nie”. A jak ktoś pyta dlaczego, odpowiadam: „bo tak” lub „bo nie”. Po prostu idę przez życie, a sekundy tak szybko lecą, że nie chce mi się wnikać we własne motywacje. – A malowanie? – Bardziej paćkam, niż maluję. – Tworzysz wielkoformatowe abstrakcje. Taki obraz powstaje chyba tygodniami.
– Ostatni powstawał cztery dni po siedem godzin dziennie. Leję albo kapię farbę z dużych wysokości. Mam we Wrocławiu przystosowaną do tego pracownię. Kiedyś wspólnie z Pauliną Chapko, moją partnerką z filmu „11 minut” (w reżyserii Jerzego Skolimowskiego – red.), namalowaliśmy obraz, który podarowaliśmy w prezencie Jerzemu Skolimowskiemu. Po jakimś czasie zaprosił mnie do siebie i pokazał mi ten obraz – przemalował go. Stwierdził, że tak jest lepiej. Uwielbiam Jerzego. Muszę przyznać, że nadał mu dramaturgii z „11 minut”. Nałożył swój świat trochę jak reżyser na aktorów. – Jeszcze jakieś pasje? – Sen. Kocham spać. Dla mnie sen jest ważny na równi z rzeczywistością. W zawodzie jest bardzo potrzebny, tylko średnio mi to wychodzi, jak mam zdjęcia. Aktorstwo mnie pochłania najbardziej. Na studia trafiłem jako totalny dres, który nigdy w życiu nie był w teatrze, ale już jako pięciolatek wiedziałem, że zostanę aktorem. Zdawałem do szkoły dwa razy i w końcu się dostałem. Grając, nigdy nie czuję, że jestem „w pracy”. Przyjmuję tylko te propozycje, które najbardziej mnie ciekawią, i te, które tworzą ludzie, z którymi chcę pracować. Pamiętam, jak dziennikarka zapytała mnie o najważniejsze spotkanie zawodowe. Powiedziałem, że to spotkanie z Grzegorzem Wasowskim. Była rozczarowana, bo myślała, że wymienię pewnie tych największych, których wszyscy przywołują jako mistrzów. – Co było w tym spotkaniu? – Mój świętej pamięci tata kochał „MDM” i „Ciąg dalszy nastąpi”. Brał mnie na kolana i mówił: „Zobacz, jacy oni są śmieszni”. I zawsze pokazywał na tego z wąsem. Lata później zadzwonił do mnie Wojciech Mann i zaproponował współpracę w programie kręconym na wieczór sylwestrowy w TVP Kultura. Marek Kondrat mówił o winie, a ja miałem sceny improwizowane, m.in. z Grzegorzem Wasowskim. Mann, na przykład, powiedział: „Podejdź do mnie i zapytaj, co podać. Ja odpowiem, że frytki, a ty wtedy powiedz, że, niestety, skończyły się ziemniaki”. „I co dalej”, pytam. A on, że zobaczę. I nagrywamy: on mówi, że poprosi frytki, ja że bardzo przepraszam, ale skończyły się ziemniaki, a on: „Nie szkodzi, zjem z chlebem”. To było coś fantastycznego. Następną scenkę miałem z Wasowskim... A potem wracałem z nagrania pociągiem do Wrocławia, rozpierała mnie straszna duma, ale wiedziałem, że nie opowiem już tego tacie, że najwyżej mógł się temu przyglądać z góry, z boku. Poszedłem do ubikacji, zamknąłem drzwi i popłakałem się jak dziecko. Ze szczęścia. Bo Ten Pan z Wąsem powiedział, że fajnie się ze mną pracuje.
– A dziś grasz z Williamem Hurtem i Billem Pullmanem.
– Zachwycił mnie scenariusz, postać, którą grałem, obsada, produkcja na najwyższym poziomie. Najpierw grałem z Williamem Hurtem, bo on początkowo grał postać, którą przejął później Pullman. Kilka dni zdjęciowych z jednym, a potem kilka dni z drugim, od nowa. Dzięki temu zobaczyłem, jak może różnić się film w zależności od tego, kto gra w nim główną rolę. Will był bardziej skupiony, bardziej w roli według metody Stanisławskiego. Bill już mniej, co nie znaczy, że zagrał gorzej. Po prostu inaczej.
– Ty jesteś bardziej William niż Bill – mocno w roli.
– Staram się. Po „Dziewczynie z szafy” (reż. Bodo Kox – red.) miałem długo problem z powrotem do życia. Nauczono mnie w szkole teatralnej, że po zakończonej pracy odwiesza się kostium bohatera, ale nikt mnie nie nauczył, że jak za mocno wejdziesz w rolę, to zostaje świat bohatera. To był szczególny świat, bo grałem tam chorego na autyzm. Przez trzy lata nie mogłem uwolnić się od tej postaci. Poprosiłem o pomoc Marka Kondrata, bo wiedziałem, że miał podobny problem po roli Adasia Miauczyńskiego. Powiedział: „Przynajmniej już wiesz, gdzie masz w sobie tę granicę. Dokąd możesz dojść i czym to grozi”.
– Ten rok masz wyjątkowo gęsty. Na festiwalu w Gdyni zobaczymy dwa twoje filmy: „Ukrytą grę” i „Pana T.”. W TVN „39 i pół tygodnia”, drugi sezon serialu „39 i pół”. W kinach właśnie leci „Fighter”. A w planach masz jeszcze w tym roku horror, główną rolę w filmie o Szmulu Zygielbojmie i serial „Erynie” na podstawie powieści Marka Krajewskiego w reżyserii Borysa Lankosza.
– Rzeczywiście. Sporo tego. Ale pamiętam, jak jechałem z debiutem na festiwal filmowy w Gdyni i występowałem aż w czterech filmach konkursowych: „Alei gówniarzy”, „Kto nigdy nie żył”, „Sztuce masażu”, która zdobyła nagrodę, i „Rzeźni nr 1”, też nagrodzonej. Wszedłem do pałacu festiwalowego i widzę napis „Debiutanci”. Podchodzę, a tam galeria portretów moich kolegów i koleżanek. Mnie nie ma. Nagle słyszę za plecami głos Andrzeja Wajdy, który był właśnie oprowadzany po tej wystawie. Wtedy uświadomiłem sobie, że nie ma mnie tam, bo nie zgodziłem się na sesję zdjęciową do jakiegoś magazynu – wydawało mi się, że to nieważne, że ważne są moje filmy. Poszedłem do ubikacji. Stoję, robię swoje, myślę: OK, moja wina, nie pomyślałem o tym. I nagle wchodzi do toalety jeden z tych aktorów ze zdjęć, który przyjechał z jednym filmem. Zauważył mnie i mówi: „Spokojnie, Wojtuś, na wszystko przyjdzie czas”.
– Unikasz mediów, ale promocja zwiększa szanse aktora na kolejne role.
– Nie wierzę w to. Zależy jeszcze jaka. Szanse na kolejne role zwiększają dobre role. Chociaż z tym też jest różnie. Po „Dziewczynie z szafy” wszyscy klepali mnie po ramieniu, gratulowali, wróżyli nie wiadomo co, czego ja teraz nie zagram i u kogo, a potem przez trzy lata nie dostałem prawie żadnej propozycji. Tak też jest i już. Trzeba to przyjąć na klatę i dalej robić swoje. Czasem jadłem zupki chińskie, ale wolę jeść zupki chińskie i być szczęśliwy, niż jeść krewetki w stanie przedzawałowym, czyli robić rzeczy, których nie chcę. Zresztą, jak mawia mój przyjaciel, najważniejsze, żeby starczyło na chleb i winko. – Brak pracy bolał? – Szczególnie że wynajmowałem wtedy zamek! Tanio nie było. – Jak to? – Na co dzień mieszkam we Wrocławiu. W Warszawie pomieszkuję, kiedy tu pracuję. I znalazłem sobie ogromne mieszkanie, dwupoziomowe, które urządzone było jak średniowieczny zamek. Miałem w nim pochodnie, długi drewniany stół, olbrzymi kominek, łoże, wannę na lwich nogach i toaletę w kształcie tronu. – Po co ci był ten zamek? – Mówiłem ci już, że lubię zamki. I mam trudną do wytłumaczenia słabość do trzech elementów: kamienia, drewna i dymu. One mnie uspokajają, napędzają, dają mi siłę. Ciężko to nazwać. Ale z całą pewnością zamki mają to do siebie, że jest w nich dużo kamienia, drewna i dymu.
– Powiedziałeś, że masz prawie 40 lat. Czy rola w serialu „39 i pół tygodnia” jest ci w związku z tym jakoś szczególnie bliska?
– Kocham tę postać, bo jest kompletnie nieprzewidywalna. Nikt nie wie, co za chwilę zrobi – ani ja, ani reżyser, ani scenarzysta. Oczywiście jest scenariusz, jest zarys postaci, ale już w pierwszym sezonie „39 i pół” zaproponowałem swoją koncepcję i dostałem zgodę na to, żeby zmieniać dialogi, wymyślać swoje i proponować nowe rozwiązania scen. W drugim sezonie wszedłem jeszcze dalej w to wariactwo mojego bohatera, w to, że jest nieobliczalny. Superprzygoda.
– Czujesz – tak jak główny bohater tego serialu – kryzys związany z wiekiem?
– Pamiętam, jak mój przyjaciel Bodo Kox miał 40. urodziny. Był załamany. Pokazał mi w laptopie Karwowskiego z „Czterdziestolatka” i powiedział: „To my”. Facet z wąsem, który ma żonę, dzieci i w zasadzie u schyłku życia siedzi w kuchni?! Nie czuję się Karwowskim.
– Bliżej ci do niedojrzałego chłopca z „39 i pół”?
– Chyba jednak tak. Chociaż rodzina to dla mnie ważne marzenie i gdzieś w środku jestem tradycjonalistą. Nie mogę się już doczekać tych chwil z rodziną, tego domu w górach, z którego będę miał widok na całą Kotlinę Kłodzką albo Sromowce Wyżne i Niżne. Wciąż szukam podłoża, żeby dobrze stał.