Trudne wybory
„Angora” na salonach warszawki.
Wybór przy urnie między dobrą a złą zmianą to była pestka w porównaniu z codziennymi dylematami naszych celebrytów. Imprezami w Warszawie sypnęło jak jesiennymi liśćmi i potrzeba umiejętności akrobaty, żeby zdążyć we wszystkie ważne miejsca. Czytaj: takie, gdzie należy się pokazać.
Podobno za ustawkę, z której zdjęcia pojawią się potem w portalu plotkarskim, trzeba zapłacić nawet kilkadziesiąt tysięcy złotych. Pół biedy, gdy te pieniądze przelewają producenci seriali, by podnieść oglądalność telewizyjnego tasiemca albo menedżerowie zapomnianych gwiazdek, żeby znów nakręcić wokół nich zainteresowanie publiki i mediów. Dlatego lepiej docenić tych, którzy nas zapraszają i nie chcą za to pieniędzy, a wręcz odwrotnie, gotowi są jeszcze sami zapłacić – oczywiście tylko za najgorętsze nazwiska. Magiczne słowo showroom szumi jak bankomat wydający banknoty z najwyższym nominałem i warczy jak silnik bardzo drogiego samochodu. Showroom – czyli po polsku po prostu pokój do pokazywania, bez niego nie jesteś teraz gwiazdą i nie liczysz się w branży. Kiedyś służył na przykład firmom odzieżowym, projektantom mody do zapraszania klientek, by w przyjemnej, niemal domowej atmosferze pokazywać najnowsze kolekcje, a nawet robić przymiarki i projektować na zamówienie. Bogate panie lubią wtedy jeszcze popijać szampana, choć właściciele showroomów dobrze wiedzą, że te snobki z reguły zadowolą się też znacznie tańszym i mniej wyszukanym w smaku prosecco. Potem showroomy zaczęły otwierać wszystkie inne firmy, na przykład z meblami. Można tam pójść i zobaczyć, jak nasza wymarzona kanapa będzie wyglądać w zaaranżowanych po domowemu wnętrzach. Teraz przyszedł czas na gwiazdy. Swój showroom ma więc od niedawna Izabela Janachowska (33 l.). Była tancerka, a od paru lat prezenterka programów o ślubach, najwyraźniej od męża biznesmena uczy się, jak zamieniać przyjemności w kolejne tłuste kwoty na koncie. Celebrytka uruchomiła własną firmę, która chce masowo doradzać Polkom, jak z fasonem wyjść za mąż. Na początek potrzebny jest wydatek niemal dwustu złotych na okolicznościowy album. Nie, nie ze zdjęciami sprzed ołtarza i z wesela, a na wszystkie informacje i ustalenia dotyczące organizacji obu tych uroczystości. Iza zaprojektowała przewodnik, a każda panna, która ma w planach zmianę stanu cywilnego, powinna teraz go nabyć. Bez tego przewodnika nie da się zaprosić gości, umówić księdza i zespołu do grania na weselu. Bez wedding plannera, jak autorka nazwała swoje dzieło – nic się nie uda, tort weselny oklapnie, a kwiatowe dekoracje zwiędną, jeszcze zanim pojawią się pierwsi weselnicy. Kiedyś życie było proste – człowiek brał ślub, potem kredyt, wychowywał dzieci i wreszcie dożywał zasłużonej emerytury. Dziś o organizacji ślubów mogłyby powstać pięcioletnie studia, a najbardziej zdeterminowani zaczynają przygotowania do tego wydarzenia nawet dwa lata wcześniej. Ile par zdąży się do tego czasu rozstać (także dlatego, że żaden normalny facet nie wytrzyma trwającego 24 miesiące napięcia), to już zupełnie inna historia. A jak już państwo młodzi staną przed ołtarzem, to należy im tylko życzyć, żeby przypadkiem nie trafili na fałszywego księdza. A może wręcz przeciwnie, gdyby miał być taki jak główny bohater najnowszego filmu Jana Komasy (37 l.). Reżyser, który ma na koncie „Salę samobójców” i „Miasto 44”, pokazał właśnie widzom „Boże Ciało”. Premiera obrazu, który został już przez Polski Instytut Sztuki Filmowej zgłoszony jako nasz kandydat do Oscara, zgromadziła pełną obsadę. Grający główną rolę Bartosz Bielenia (27 l.), to aktor, którego nie da się nie zauważyć zarówno na ekranie, jak i poza nim. Magnetyzujące oczy i twarz modela, mnicha, a może szaleńca czy nawet psychopaty. Wszystko naraz albo osobno, po kolei. Z takim potencjałem i talentem aktorskim będziemy go na pewno podziwiać jeszcze nieraz. „Boże Ciało” to nie jest łatwy film, więc lepiej nie iść na niego do kina, jeśli człowiek ma jedynie ochotę na nieangażującą myślenia rozrywkę. Ten film jest zapewne trudny w odbiorze dla ludzi starszych, bo pełno w nim przekleństw i brutalności. Zupełnie niepotrzebnie krytycy wtłoczyli go w ramy filmu o polskim Kościele. Ta kameralna i poruszająca w każdej minucie opowieść jest o czymś znacznie szerszym. O naszym byciu ludźmi bez względu na wyznanie. O naszych moralnych wyborach, nie tylko o Bogu, w którego wierzymy lub nie. Także nie o zepsutych księżach hipokrytach, choć i taką chcieli mu niektórzy przykleić łatkę. To film o tym, jak bardzo każdy z nas może być dobry i jak bardzo może być zły w zależności od tego, gdzie rzuci go życie i niezbadane wyroki boskie, ale także od tego, jakich dokona niekiedy trudnych wyborów.