Pustka po mamie
Rozmowa z ANDRZEJEM SZEWIŃSKIM, byłym siatkarzem, politykiem
Tomasz Zimoch rozmawia z Andrzejem Szewińskim.
– Pierwszego listopada po raz drugi zapalisz znicze na grobie mamy – Ireny Szewińskiej.
– W tych dniach szczególnie wspomina się najbliższych. Minęło prawie 1,5 roku od śmierci mamy, a nadal odczuwam ogromną pustkę i pewnie nie tylko ja mam kłopot z jej wypełnieniem. To była najwspanialsza mama, a dla kibiców gwiazda światowego sportu. Kładła duży nacisk na moje właściwe wychowanie, dbała o moją wrażliwość, wykształcenie, zabierała na koncerty do filharmonii, teatru, podkładała książki, które warto było czytać. – Była surowa? – Nie, ale bardzo wymagająca. Obowiązki musiały być przestrzegane, wykonane jak na treningu. Ten dla mamy był świętością. Niezależnie od pogody musiał być przeprowadzony zgodnie z ustalonym wcześniej planem. – Pozostały wspomnienia i pamiątki. – Mama zatrzymywała wszystkie nagrody. Szef światowej federacji lekkoatletycznej Sebastian Coe tworzy muzeum gwiazd. Tata ofiarował kolce mamy, w których startowała w latach sześćdziesiątych poprzedniego wieku, wyglądają, jakby miały ponad sto lat. Drugą ofiarowaną pamiątką po mamie są buty, w których biegła 400 metrów w finale olimpijskim w 1976 roku.
– Niezapomniany bieg w Montrealu z fenomenalnym rekordem świata – 49,29 sekundy.
– Wszyscy kibice chyba najbardziej pamiętają właśnie ten występ mamy. Jak się ogląda film z tego biegu, to ma się wrażenie, że w pewnym momencie rywalki stanęły, a mama dopiero się rozpędza i długimi nogami sunie do mety. W domu rodziców którąkolwiek szufladę czy szafę się otworzy, na którąkolwiek ścianę się spojrzy, wszędzie jest mama. Lubię zwłaszcza zdjęcie, które wisi nad moim biurkiem – ja i mama klęczymy w blokach startowych na tartanowej bieżni.
– Aż nie chce się wierzyć, że Irena Szewińska, jak była małą dziewczynką, to zupełnie nie interesowała się sportem.
– Mamę pochłaniał wtedy świat książek, uwielbiała słuchowiska radiowe, uczęszczała na zajęcia Kółka Żywego Słowa w Pałacu Młodzieży, chciała zostać aktorką. Dość przypadkowo wystąpiła w szkolnych zawodach lekkoatletycznych. Nauczycielka wychowania fizycznego myślała, że zepsuł się stoper, gdy zobaczyła czas mamy. W powtórzonym biegu potwierdziła, że ma sportową, lekkoatletyczną iskrę bożą. – W tobie zaiskrzyła siatkówka. – Nauczyciel w szkole podstawowej był fanem siatkówki, wyróżniałem się wzrostem, dlatego powołał mnie do drużyny. Potem znalazłem się w MDK Warszawa, klubie, który wychował wielu znakomitych siatkarzy.
– Mama i tata nie namawiali cię do uprawiania lekkoatletyki?
– Dawali mi wolną rękę. Nie zmuszali do biegania czy skakania, choć widzieli, że miałem ogromny potencjał. Byłem dziedzicznie obciążony sportem, bo niemal od urodzenia przebywałem z rodzicami na stadionie. Ćwiczyłem z mamą, byłem bardzo aktywny, ale kręcił mnie sport zespołowy, lubię być w grupie, która ma określony cel, dlatego wybrałem siatkówkę.
– Z sukcesami przez wiele lat występowałeś w AZS Częstochowa.
– Nie było właściwie sezonu, w którym byśmy nie zdobyli medalu...
– ... ale obecnie klub jest na skraju upadłości. Dlaczego?
– W ubiegłym sezonie miasto bardzo pomogło klubowi, ale kłopoty finansowe pozostały. W klubie jest komornik, dla wszystkich kibiców siatkówki to niezwykle trudna sytuacja. Wydaje mi się, że warto chyba wrócić do korzeni, do połączenia klubu z jedną z częstochowskich uczelni. Według mnie w ostatnich latach była zła polityka, jeśli chodzi o strategię budowania zespołu. Ważne, by znowu podpisywać umowy z młodymi zawodnikami na kilka lat i w tym czasie szlifować diamenty. Za niewielkie pieniądze można zbudować zupełnie dobry zespół. W Częstochowie są dobrzy szkoleniowcy, potrafiący z utalentowanego siatkarza zrobić reprezentanta kraju. W ostatnich latach była za duża rotacja siatkarzy, zawierano krótkoterminowe umowy, a ponadto siatkarze zagraniczni powinni ciągnąć zespół w górę, nie może to być średniak, który tylko zabiera miejsce w drużynie utalentowanemu chłopakowi.
– Da się uratować ten zasłużony klub?
– Dobro AZS leży mi na sercu, wywalczyłem przecież 10 medali mistrzostw Polski, hala była moim drugim domem. Są różne koncepcje, pojawiają się potencjalni sponsorzy chcący ratować klub, ale nikt nie przeznaczy pieniędzy na spłatę olbrzymich długów.
– Nie żałujesz, że za wcześnie się urodziłeś i nie występujesz w obecnej reprezentacji kraju?
– Rośnie serce, cieszę się, patrząc, jak nasi chłopcy wspaniale grają. Siatkówka stała się sportem narodowym. Fantastycznie, że został stworzony system szkolenia, właściwa piramida, wszystko wydaje się przemyślane. To nie jest tylko jedna drużyna, która przestaje grać i robi się pustka. Mamy obecnie trzy niemal równorzędne zespoły reprezentacyjne i każdy z nich może walczyć o najcenniejsze laury. Fajnie by było występować obecnie, ale ja bardzo miło wspominam swój okres grania w siatkówkę.
– Na czym polega siła polskiej reprezentacji?
– Każdy dostaje szansę grania, nie ma sztywnej szóstki zawodników. Dzięki temu jest duża motywacja dla każdego siatkarza, bo słoneczko może zaświecić wszystkim. Mamy dużo świetnych graczy i szkoleniowiec musi mocno pogłówkować nad zestawieniem odpowiedniego składu. Nazywam to „pozytywnym nadmiarem” i bardzo się cieszę z takich kłopotów selekcjonera.
– A kto jest najbardziej pozytywnym duchem drużyny?
– Trener Vital Heynen. Ma niekonwencjonalny styl prowadzenia zespołu. Początkowo był nawet krytykowany, ale okazuje się, że jego formuła prowadzenia drużyny sprawdza się. Moim zdaniem jednak każdy z poprzednich trenerów dołożył cegiełkę do tego, co obecnie mamy. Lozano, Castellani, Antiga, Anastasi dali wiele zespołowi. Każdy miał inny styl zarządzania, prowadzenia drużyny, panujących w niej zasad. Ci szkoleniowcy mieli „czyste głowy”, własny warsztat pracy, odpowiednie metody. Nie wpływali na nich działacze, czy dziennikarze, którzy często dyktowali, kto powinien grać w reprezentacji. Siatkarze mieli czystą kartę, nowy szkoleniowiec mógł spokojnie analizować możliwości danego gracza, właściwie określał jego potencjał.
– Po zakończeniu kariery trafiłeś do polityki.
– Zostałem prezesem klubu, radnym sejmiku i dość szybko senatorem. Byłem na urlopie w Turcji i otrzymałem telefon – wicemarszałek sejmiku prosił o przerwanie wypoczynku i przyjazd na ważne głosowanie. Zadzwoniłem do mamy, by doradziła, co mam robić. Nie zapomnę jej słów: – „Musisz mieć kręgosłup, jeśli ktoś prosi o pomoc, to nie odmawiaj”. Przerwałem urlop, przyjechałem na głosowanie i po nim usłyszałem, że za dwa lata wystawią moją kandydaturę w wyborach do Senatu. Wróciłem na wczasy do Turcji i okazało się, że zostały ogłoszone przedterminowe wybory i zostałem rzeczywiście senatorem VII kadencji. Była kolejna kadencja w Senacie, a po niej zostałem wiceprezydentem Częstochowy.
– Kilka dni temu zrezygnowałeś z tego stanowiska, bo zdobyłeś mandat posła z listy Koalicji Obywatelskiej.
– Jesteśmy w bardzo trudnej politycznej rzeczywistości. Nie wiem, jak wygląda praca w parlamencie od strony opozycji. Trzeba mieć mocny kręgosłup, twarde zasady i przekonania, ale należy grać zespołowo, bo tylko tak można osiągnąć wyższe cele. Musimy być mocno skonsolidowani, by walczyć o zachowanie w Polsce trójpodziału władzy, przestrzeganie konstytucji, zasad demokracji. W sporcie walka jest chyba łatwiejsza, a przede wszystkim bardziej przejrzysta.