Agonia szpitali (Gazeta Wyborcza)
Rozmowa z Jakubem Sieczką, anestezjologiem.
– Ładnie macie w tej Agorze. Zazdroszczę, bo pracuję w szpitalu, w którym jest okropnie brzydko. Jesteśmy wypaleni, bo nie tylko jesteśmy przeciążeni pracą w otoczeniu, w którym nic nie działa, ale do tego to otoczenie jest skrajnie nieestetyczne, co też wpływa na psychikę. – Co nie działa? – To, co w całej polskiej ochronie zdrowia: nie ma pieniędzy. A brak pieniędzy skutkuje nieprawdopodobnymi w XXI wieku brakami i awariami. – Na przykład? – Permanentnie psujący się tomograf komputerowy, psujące się respiratory.
– Ktoś jest wentylowany respiratorem i nagle wszystko wysiada? – Ostatnio tak się zdarzyło. – I co się wtedy robi? – To, co robiło się w 1950 roku, kiedy respiratorów nie było: wentyluje się człowieka workiem.
Niedawno uczestniczyłem w poważnej operacji, do której przygotowania trwają kilka dni. Wszystko po kolei mi się psuło, respirator też, a na koniec, symbolicznie, pod chirurgiem załamał się podest, na którym stał. Wiesz, jak frustruje praca w takich warunkach?
Do tego polski system ochrony zdrowia napuszcza na siebie ludzi, bo w ludziach przemęczonych i sfrustrowanych jest potrzeba poszukiwania winnego. Bardzo dobrze to widać w pogotowiu, w którym przepracowałem sześć lat. Nieodłącznym elementem tej pracy jest wojna między ratownikami, którzy mają po 15 wyjazdów na dobę, a lekarzami na SOR-ach, dla których to jest już 23. godzina pracy i 35. karetka. Obie strony mają jeden cel: chcą się pozbyć pacjenta. I to jest zrozumiałe.
Pierwsze pytanie, kiedy karetka przyjeżdża na SOR, brzmi: „A dlaczego do nas?”. Nawet kiedyś planowałem wydrukować sobie odpowiedź na karteczce i wręczać lekarzom, zanim otworzą usta.
W efekcie jeden jest wkurzony, drugi jest wkurzony, kłócą się nad głową tego Bogu ducha winnego pacjenta. A potem muszą dalej ze sobą pracować, bo ratownicy zazwyczaj wożą pacjentów do tego samego szpitala.
Winę można by zrzucić na dyrekcję, ale jeśli mój szpital ma 20 mln długu, to trochę rozumiem tego biednego dyrektora, że nie wyczaruje pieniędzy.
– Za to lekarzy jest za mało, więc nie szukacie pracy. To praca szuka was.
– Ale skutek jest taki, że dyrektorzy mają np. 30 dyżurów w miesiącu do obsadzenia, z czego 15 jest nieobsadzonych – w pogotowiu ratunkowym to nagminne. Wtedy pojawia się człowiek znikąd, za to z pieczątką i z prawem wykonywania zawodu. Dyrektor nie ma wyboru, bierze człowieka.
Poznałem i poznaję wielu fantastycznych lekarzy, pielęgniarzy czy ratowniczek, wręcz heroicznie zaangażowanych w ratowanie chorych. Ale fakty są nieubłagane: 50 proc. lekarzy jest wypalonych zawodowo. Radzą sobie na różne sposoby: poprzez alkohol, narkotyki, hazard, inni wpadają w ciężkie depresje, popełniają samobójstwa. Na każdy z tych problemów mam przykłady z otoczenia. – Czujesz się wypalony? – Nie ma już we mnie entuzjazmu młodego lekarza, choć może też nie ma jeszcze skrajnego wypalenia. Ale zaczyna mi być wszystko jedno.
Wyobraź sobie, że wjeżdża na salę operacyjną pacjent, temperatura 17 stopni, gdyż mamy grudzień. Gdyby był lipiec, byłoby pewnie 35, bo klimatyzacja się popsuła i nie ma pieniędzy, żeby ją serwisować. Pacjent trzęsie się z zimna, w końcu mówi: „Coś zimno tu u państwa”. I co ja mam mu powiedzieć? Że jest 40. z rzędu, który mi mówi, że jest zimno? Więc uśmiecham się głupio i zbywam go żartem, chociaż mi go szkoda.
Poza frustracją i zobojętnieniem mam też poczucie wstydu. Moje miejsce pracy nie przystaje do świata, w którym żyję, w którym mamy smartfony, internet 5G i Stadion Narodowy za 2 mld zł. Wchodzę do szpitala i to jest lazaret, XIX wiek, respirator działa, o ile skleję go plastrem, nie ma pieniędzy na baterie do monitora, coś innego działa na bandaż, komputer wydaje dziwne dźwięki, a ja w niego uderzam pięścią, za mną obdrapana ściana... Do czego to jest podobne?
– Jak często pacjent nie zdrowieje, choć mógłby, albo umiera, a ty wiesz, że to z braku pieniędzy?
– Często. Szukałem ostatnio miejsca na kardiologii dla pacjentki z zawałem, znalazłem dopiero na szóstym oddziale, co oznacza, że wcześniej wykonałem pięć telefonów, a każda z tych rozmów trwała kilka minut. Ona akurat przeżyła, ale nietrudno sobie wyobrazić, że mogła umrzeć.
Co roku 30 tys. polskich pacjentów nie dożywa wizyty u specjalisty, bo umierają w kolejkach. Tego nie widać.
Jeżeli ktoś jest w ciężkim stanie i powinien być monitorowany i pod stałym nadzorem personelu pielęgniarskiego, ale nie jest, bo wycieńczona pielęgniarka ma pod sobą 30 łóżek, i ten ktoś umiera, to jest to wina pielęgniarki czy systemu, który nie postawił monitora i osoby przy tym łóżku?
Do tego we wszystkich krajach szanse na przeżycie chorujących na raka piersi kobiet rosną, w Polsce – spadają.
– Po to był wasz protest sprzed dwóch lat: żeby rząd podwyższył proc. PKB przeznaczany na zdrowie do 6,8 proc.
– Rząd oszukał nas, przeliczając proc. PKB na ochronę zdrowia według PKB sprzed dwóch lat, uspokoił za to lekarzy podwyższeniem wynagrodzeń o 1 – 1,5 tys. zł. Nie o to walczyliśmy. Okej, fajnie, że nie muszę już pracować w trzech miejscach, bo wystarczy mi praca w dwóch. Ale głównym problemem polskiej ochrony zdrowia nie są zarobki lekarzy, ale niedofinansowanie, które przejawia się w warunkach sprzętowo- organizacyjno- lokalowych i wynagrodzeniach pielęgniarek, ratowników medycznych, fizjoterapeutów.
– Mieliście wrócić do protestu tuż przed wyborami. Dlaczego nie wydarzyło się nic?
– Coś tam się wydarzyło, np. akcja „Polska to chory kraj”: billboardy na mieście i spoty w telewizji, których emisji TVP odmówiła. Odpisali, że nie zgadzają się z ich linią programową. Przynajmniej w tym nie kłamali.
Powtórka z tamtego protestu nie zdarzy się przez kilka kolejnych lat. Nie da się przez dłuższy czas inwestować tak wiele emocjonalnie w tak ogromny protest, nie da się też być cały czas słyszanym. Wiesz, że teraz trwa protest fizjoterapeutów i diagnostów laboratoryjnych? Kto o nim w ogóle słyszał?
Swoją drogą kompletnie nie rozumiem, dlaczego żaden rząd, kalkulując czysto politycznie – nie moralnie czy państwowo – nie podwyższy nakładów na zdrowie w pierwszym roku np. o 1,5 proc. PKB.
– Bo to bardzo dużo pieniędzy, a efekt zauważalny po latach i niewielki.
– A ja uważam, że taki ruch przyniósłby efekt w trzy-cztery lata, czyli akurat na kolejne wybory. Pani, która czeka na endoprotezę biodra dwa lata, czekałaby trzy miesiące. A pan, który musi zbierać na Facebooku pieniądze na operację za granicą, będzie mógł się wyleczyć w Polsce za darmo i w trzy lata. Przecież to się nadaje do spotów wyborczych, realna, wymierna korzyść polityczna, w sam raz na jedną kadencję.
Zresztą po co wymyślam: u nas w szpitalu ludzie czekali po dwa lata na operację zaćmy. Nagle znalazła się celowa dotacja i dziś te miłe starsze panie mają operowane oczy w trzy miesiące.
– Co stanie się z pacjentami w drugiej kadencji rządu PiS, biorąc pod uwagę, że ochrona zdrowia po czterech latach rządów PiS jest w gorszym stanie, a średni czas oczekiwania w kolejce do specjalisty wydłużył się w tym czasie z 2,4 do 3,8 miesiąca?
– Na pewno nie będzie lepiej. Ten rząd i ta formacja polityczna ma pewną szczególną cechę: specjalizuje się w szczuciu na konkretne grupy zawodowe, które mają pewien prestiż społeczny: sędziów, nauczycieli, lekarzy. Jak bardzo źle oceniam osiem lat stagnacji za Kopacz, Arłukowicza i Zembali, tak wtedy mieliśmy
tylko stagnację, a teraz mamy stagnację i pogardę.
Nasza praca ma bardzo namacalne efekty: reanimowałem noworodka i postawiłem na nogi faceta z urazem wielonarządowym, ktoś inny wyciągnął matkę trójki dzieci z choroby nowotworowej. Zestawienie tego noworodka z tą panią z PiS Józefą Hrynkiewicz, która krzyczy do mnie: „Niech jadą”, jest uderzające. A co myślą sobie lekarze, którzy kilka lat temu dużym wysiłkiem przywrócili do życia ciężko poparzonego Krzysztofa Ziemca, a ten podczas naszego protestu opowiadał w TVP, że młodzi lekarze jeżdżą na luksusowe wakacje?
– Życzyłbyś sobie jakiejś zmiany w ochronie zdrowia, która byłaby niefinansowa?
– Tak, zniesienia feudalizmu w polskich szpitalach. To cecha głównie szpitali klinicznych, prestiżowych ośrodków. I kulturowy problem, bo moja znajoma, która kończy specjalizację z chirurgii, wróciła zszokowana ze stażu w Holandii. Ma 35 lat, setki operacji na koncie i dopiero tam pytano ją o zdanie.
Znam wielu fantastycznych profesorów medycyny – są wśród nich wspaniali, ciepli, mądrzy ludzie, ale nierzadko bywa, że rozmowa z polskim profesorem jest audiencją. Każda uwaga uraża ich godność.
Atmosfera pracy w wielu polskich szpitalach klinicznych jest porównywalna z apelem wojskowym. Żeby się odezwać, trzeba być odważnym; do wyrażenia krytyki trzeba heroizmu.
Kiedyś to zbadano. Porównywano dwa zespoły kardiochirurgów. Pierwszy był zarządzany autorytarnie – jeden lekarz o uznanym autorytecie wydawał polecenia, które inni wypełniali. W drugim wszyscy mówili do siebie po imieniu (w Polsce byłby to przewrót kopernikański), a po zabiegu spotykali się, aby porozmawiać o obserwacjach i wnioskach. I tu brak niespodzianki: wyniki leczenia pacjentów pod opieką pierwszego zespołu były znacząco gorsze. Myślę, że co najmniej kilku pacjentów rocznie przez coś takiego umiera.
– Czasami mówi się, że wpompowanie pieniędzy w tak niewydolny system i tak nie ma sensu; najpierw trzeba go zreformować.
– Jest tak niewydolny, że trzeba rozwiązać polskie szpitale i zrobić je od nowa? Mamy jeden z najniższych w Europie proc. PKB przeznaczanych na ochronę zdrowia, a bez pieniędzy żadna reforma nic nie poprawi. Choć oczywiście całościowa ocena sytuacji jest konieczna i chciałbym, żeby nie robili tego Polacy. Ktoś na to powinien spojrzeć chłodnym okiem i zaproponować rozwiązania. Audyt to nie jest droga impreza.