Złoty interes (Angora)
Od lat Polacy dają się nabierać handlarzom niewiele wartych monet. Kolejna grupa przestępcza została skazana
Polacy są nabierani przez handlarzy niewiele wartych monet.
Ponad 600 tys. złotych będą musieli zwrócić swoim ofiarom oszuści skazani przez Sąd Okręgowy w Łodzi. Mężczyźni przez kilka lat w całej Polsce nabrali kilkadziesiąt osób, stosując tzw. metodę one penny.
Przed łódzkim sądem stanęło siedmiu mężczyzn – wszyscy oskarżeni o oszustwa. Zostali skazani na kary od 5 do 10 lat pozbawienia wolności. Oprócz naprawienia szkody na rzecz pokrzywdzonych będą także musieli zapłacić kilkadziesiąt tysięcy złotych grzywny. Oczywiście, jeśli wyrok ten zostanie utrzymany w mocy. Na razie wszystkie strony odwołały się do sądu apelacyjnego.
One penny
Metoda jest stara i znana śledczym od lat. Aż dziwne, że do tej pory znajdują się naiwni, którzy się na nią nabierają. Oszustwo polega na sprzedaży monet, oczywiście reklamowanych jako złote i wyjątkowo drogie. Przestępcy najczęściej posługują się brytyjskimi jednopensówkami – monetami jak najbardziej autentycznymi, ale wycofanymi z obiegu. I to dzięki nim powstała nazwa tej metody oszustwa – one penny.
Pensówki można kupić w internecie lub antykwariatach. Ponoć niektórzy przestępcy sprowadzali je nawet z Wielkiej Brytanii. Koszt zakupu to przeważnie kilka złotych za sztukę. Pokrzywdzeni, którzy zeznawali w tym procesie, płacili za nie przeważnie po 1000 złotych za sztukę. Zdarzały się jednak i większe sumy. Pan Waldemar Z. z Częstochowy zapłacił za każdą z monet 2 tys. złotych.
– Wychodziłem z banku i zaczepił mnie jakiś mężczyzna – zeznawał przed łódzkim sądem pokrzywdzony mężczyzna. – Mówił po rosyjsku. Pokazał mi jakieś monety, chyba dolarówki. Twierdził, że są złote i chce je sprzedać. Po chwili pojawił się drugi mężczyzna. Usłyszałem od niego, że kupił już takie monety i dobrze na nich zarobił. Powiedziałem, że nie mam przy sobie pieniędzy.
Ta informacja nie zraziła obu mężczyzn, bo pan Waldemar niemal w tej samej chwili zawiadomił ich, że ma pieniądze w domu. I razem z poznanymi przed chwilą ludźmi pojechał taksówką po pieniądze.
– Na miejscu wyciągnąłem wszystkie pieniądze, jakie miałem – opowiadał ze smutkiem. – Oni wtedy stwierdzili, że razem pojedziemy do kantoru.
– I tak się stało? – dopytywała sędzia Agnieszka Boczek.
– Jak podjechaliśmy niedaleko kantoru, to ten, co mówił po rosyjsku, stwierdził, że wróci za chwilę z kolejną partią złotych monet. – A ten drugi? – Powiedział, że idzie po samochód. Mieli zaraz wrócić, a ja w tym czasie wszedłem do złotnika. – I co pan usłyszał? – Żebym natychmiast jechał na policję – pan Waldemar spuszcza głowę. – Kupiłem 50 sztuk. Wydałem 100 tysięcy złotych.
Adwokat, lekarz i jubiler
Grupa działała za każdym razem podobnie. Zwykle było ich co najmniej trzech. Pierwszy siedział w banku, który wybrali, i obserwował ludzi. Choć lepsze byłoby tu określenie: typował. Oczywiście typował ich przyszłą ofiarę. Niestety, żaden z oskarżonych nie zdradził, kto najczęściej ma szansę wpaść w ich sidła. Jak zeznawali świadkowie, tego dnia przeważnie wpłacali lub wypłacali pieniądze. I może to był właśnie klucz. Przestępcy wiedzieli już, że ta wytypowana osoba ma pieniądze.
Pierwszy z grupy przekazywał tę informację kolejnemu, który czekał przed bankiem. Gdy ofiara wychodziła z budynku, ten natychmiast do niej podchodził. Najczęściej udawał obcokrajowca, zwykle mówiąc po rosyjsku. Oczywiście z elementami polskiego, aby łatwo nawiązać kontakt. Przeważnie zaczynał od pytania, jak dojść do najbliższego kantoru lub lombardu. W tym samym czasie dołączał kolejny sprawca, który udawał przypadkowego przechodnia zainteresowanego rozmową. Wówczas ten, który podawał się za obcokrajowca, stwierdzał, że ma do sprzedania złote monety. Oszust odgrywający rolę przypadkowego przechodnia zawsze przedstawiał się jako lekarz albo adwokat. Żeby być jak najbardziej wiarygodny, pokazywał swoją wizytówkę. Przy okazji informując, że jest bardzo zainteresowany kupnem
owych monet. Po obejrzeniu „lekarz” lub „adwokat” często kupował jedną monetę. I tu zwracał się do potencjalnej ofiary, która jak do tej pory jedynie przyglądała się z boku całemu przedstawieniu. Prosił ją o pozostanie przez chwilę w towarzystwie obcokrajowca, mówiąc, że on w tym czasie pójdzie sprzedać monetę i poznać jej realną wartość. Wracał po kilku minutach z dowodem sprzedaży monety. Oczywiście wynikało z niego, że cena przewyższała tę zapłaconą obcokrajowcowi. Co więcej, padała także informacja, że moneta była złota. Jeżeli w tej chwili ofiara nie rzucała się jeszcze do kupna, to „lekarz” lub „adwokat” dzwonił do rzekomego jubilera, z którym właśnie zawarł transakcję. Natychmiast przekazywał słuchawkę potencjalnej ofierze, aby ta na własne uszy mogła usłyszeć od „jubilera”, że moneta, którą przed chwilą kupił, jest złota, a on sam chętnie kupiłby więcej takich monet. Oczywiście, tu padały sumy, które zwykle uruchamiały wyobraźnię. Pokrzywdzony, skuszony możliwością szybkiego zarobku, natychmiast zgłaszał chęć zakupu. Jeśli miał przy sobie gotówkę, często robił to od razu na ulicy. Czasem wracał do banku wypłacić dopiero co ulokowane tam pieniądze. Potem zwykle biegł do kantoru, lombardu, jubilera i dowiadywał się, że padł ofiarą oszustwa. Moneta nie była złota, a warta niewielkie pieniądze...
Dawniej było prościej
Skazani przez łódzki Sąd Okręgowy oszuści nie są typową grupą przestępczą. Prokuratura sieradzka połączyła kilkadziesiąt spraw z całego kraju. Wszystkie one dotyczyły bowiem oszustw popełnianych metodą one penny.
„Przestępstwa te popełniane były w ramach zorganizowanej grupy przestępczej w różnych konfiguracjach osobowych” – tłumaczy w uzasadnieniu do aktu oskarżenia prokurator Marcin Dymski.
Mężczyźni ci funkcjonowali w środowisku osób zajmujących się taką metodą oszustw na terenie całego kraju. Większość z nich znała się już wcześniej, ale niektórzy po raz pierwszy zobaczyli się w łódzkim sądzie. Po prostu nigdy wcześniej ze sobą nie pracowali. Dokładnie – pracowali. W tej kwestii prokuratura i sąd nie mieli wątpliwości i mówili podobnie:
– Oskarżeni z popełnianych przestępstw uczynili sobie stałe źródło dochodu. Ich przestępcza działalność traktowana była przez nich jak praca, z której osiągali znaczne korzyści majątkowe.
Innej pracy nie znali. Jak wynika z ich danych, większość przed aresztowaniem utrzymywała się z prac dorywczych lub zasiłków. Owszem, zdobyli zawody. I choć brzmi to komicznie, poszkodowani dali się nabrać: malarzowi pokojowemu, kierowcy, trzem stolarzom, budowlańcowi i mechanikowi samochodowemu.
Leszek M. to jedyny z siedmiu oskarżonych, który zdecydował się w trakcie śledztwa złożyć wyjaśnienia. Przyznał się wówczas zaledwie do jednego ze stawianych mu zarzutów, ale mówił wprost:
– Tak, to było moje główne źródło dochodu. Byłem tym, który namierzał i typował osoby. Później z boku obserwowałem, jak wygląda sytuacja, żeby zapewnić bezpieczeństwo. Potrafiłem wyczuć policjantów po cywilnemu. Dostawałem za to 20 proc. od zysku.
Oskarżony nie ukrywał, że ludzie dają się oszukiwać od lat:
– Tylko dawniej było o wiele prościej, bo ludzie częściej do banków chodzili. W tygodniu to i dwa razy się robiło. A ostatnio to tydzień po Polsce jeździliśmy i czasem jeden raz się udawało.
Te wyjazdy w Polskę były precyzyjnie i drobiazgowo szykowane. Zaczynało się od dobrania trójki mężczyzn. Wyjazd zwykle był na kilka, kilkanaście dni. Najważniejsze były monety. Przestępcy polerowali je pastami jubilerskimi bądź środkami czyszczącymi, tak aby nabrały złotego koloru i wyglądały jak prawdziwe, zawijali je w białe serwetki i na ich tle pokazywali pokrzywdzonym. Przygotować trzeba było również podróbki rachunków z kantorów, od jubilerów, wizytówki adwokatów i lekarzy, które zawsze pomagały w uwiarygodnieniu transakcji. Wszyscy mieli na takie wyjazdy także specjalne ubrania. Zwykle nosili czapki, okulary. Potrzebna była również gotówka na tzw. dokład. Czasem po prostu wytypowana osoba zbyt długo się opierała. I wówczas na jej oczach ten, który udawał lekarza czy adwokata, kupował większą liczbę „złotych” monet. To zwykle przekonywało przyszłą ofiarę.
Pana Stanisława B. z Łasku oszukano właśnie w podobny sposób i wystarczył zakup tylko jednej monety:
– Byłem tego dnia w banku. Jak wyszedłem, podszedł najpierw jeden pan, a potem drugi. Ten pierwszy powiedział, że ma monety i szuka kantoru. Ten drugi zapytał, ile tego ma, i od razu jedną kupił. Mówił, że idzie ją sprzedać do kantoru. Jak wrócił, pokazał mi rachunek, że sprzedał za 1500 złotych. I wtedy ja kupiłem 8 monet po tysiąc złotych każdą. Miałem pieniądze, bo akurat składałem na wesele córki. Od razu poszedłem do kantoru sprzedać je z zyskiem.
Pracownik kantoru ponoć nawet długo nie przyglądał się skarbom pana Stanisława, tylko od razu stwierdził: „To co, ci oszuści są już w Łasku?”.
– Pojechałem do Zduńskiej Woli, bo nie wierzyłem w to, co usłyszałem – ciągnie swoją opowieść świadek. – Tam też usłyszałem, że to oszustwo. Byłem zrozpaczony.
Stanisław B., tak jak wielu pokrzywdzonych świadków, rozpoznał wśród oskarżonych handlarzy monetami. Ci jakoś specjalnie się tym nie przejęli. Żaden z nich nie przyznał się do zarzutów. Także Leszek M. przed sądem zmienił zdanie:
– Nie przyznaję się. W dniu aresztowania byłem w cyklu alkoholowym, który został mi brutalnie przerwany.