Całe życie z gwiazdami (Angora)
Rozmowa z Bohdanem Gadomskim.
– Nie ma pan już miejsca na ścianach na wieszanie swoich zdjęć z gwiazdami...
– Oj, nie mam... Od dłuższego czasu nic nie wieszam, tylko trzymam w pudłach. To, co wisi na ścianie, to tylko ułamek tego, co mam w domu. W końcu przez całe życie robiłem wywiady. Niektóre zdjęcia wiszą tu od 25 lat.
– Policzył pan, ile przeprowadził rozmów?
– Nie jestem w stanie tego policzyć, chyba tysiące.
– A swój pierwszy wywiad pan pamięta?
– Oczywiście. Zaczynałem przygotowywać dla łódzkiego „Expressu Ilustrowanego” cykl rozmów pt. „Pięć minut z...”. Pierwszą rozmówczynią była Elżbieta Romantowska, spikerka telewizyjna i śpiewaczka operowa. Nie miałem żadnej tremy, bo to była bardzo fajna i bardzo komunikatywna kobieta. Później był chyba Kazimierz Kowalski, solista operowy u progu sławy. Te krótkie rozmowy zacząłem w 1978 roku i robiłem je bez przerwy co tydzień, a od 25 lat pisałem systematycznie również dla „Angory”.
– Które rozmowy najbardziej utkwiły panu w pamięci?
– Niech spojrzę na fotografie na ścianach... Na pewno spotkania z Hanką Bielicką. Byłem u niej wielokrotnie w domu i zawsze przygotowywała dla mnie pyszne pierogi. To znaczy robiła je pomoc domowa, ale według przepisu pani Hanny. Udzieliła mi też ostatniego wywiadu przed śmiercią. Zwierzyła się, że nic już nie widzi i cierpi z tego powodu, bo nie może już czytać książek, co uwielbiała. To było spotkanie z bardzo starą już kobietą, ale nawet przez chwilę nie dawała tego po sobie poznać. Podczas naszej rozmowy była pełna wigoru i życia, chociaż rok później odeszła. Podobnie było z Jerzym Waldorffem. Już na początku zastrzegł: „Pan wie, ile ja mam lat, przecież ja tej rozmowy mogę nie przetrwać do końca”. Ale wytrzymał, choć czuć było w tym domu starość.
– Widzę też pana zdjęcie z Niną Andrycz.
–O Jezu, zapomniałem! Po raz pierwszy rozmawiałem z nią 25 lat temu, a później zrobiła się bardzo apodyktyczna. Jak przyszedłem na jeden z ostatnich wywiadów, powiedziała: „Napijmy się teraz wina, bo wszystkie pytania i odpowiedzi mam już przygotowane”. Oniemiałem, ale jakoś część własnych pytań udało mi się zadać, choć nie byłem zadowolony z tej rozmowy.
–Z Mirą Zimińską-Sygietyńską też pan rozmawiał?
– Była już wiekową kobietą, z początkami demencji. Zadawałem jej pytania, a ona mówiła zupełnie o czymś innym. Zwierzyła mi się jednak, że ma 102 lata, a nie – jak wszędzie podawano – 98, bo ponoć sfałszowała metrykę.
Rozmawiałem też z Ksenią Grey, śpiewaczką operetkową i aktorką – ulubienicą Bogusława Kaczyńskiego. Mówiła mi: „Panie Bohdanie, odejdę cichutko, mam już do trumienki przygotowaną sukieneczkę, torebusię i pończoszki”. Prawdę mówiąc, nie znosiłem spotkań z takimi ludźmi, bo były przygnębiające. Nie lubiłem też rozmawiać z młodymi artystami, choć przeprowadziłem setki rozmów z ludźmi, którzy dopiero rozpoczynali karierę. Często był to ich pierwszy wywiad w życiu. Najwięcej przyjemności sprawiały mi rozmowy z dojrzałymi artystami, którzy mieli już coś do powiedzenia.
– Z Krzysztofem Krawczykiem na przykład?
– Rozmawiałem z nim wielokrotnie, byłem traktowany wręcz jako domownik. Towarzyszyłem mu w najlepszych i najtrudniejszych chwilach. Nawet po jego straszliwym wypadku pojechałem do szpitala w Bydgoszczy. Pan sobie wyobraża? On leży cały w bandażach, a ja robię z nim wywiad...
– A jak się rozmawiało z Jolantą Kwaśniewską?
– Gościłem u niej w złotym salonie w Pałacu Prezydenckim i rozmawialiśmy kilka godzin. Proszę sobie wyobrazić, że zadałem 75 pytań! Na niektóre odpowiadała wręcz potokiem słów, czasami przez 20 minut. Pamiętam, że prezydent do nas przyszedł i był bardzo zdziwiony, że tak długo siedzimy. Gorzej było natomiast z Elżbietą Czyżewską na festiwalu w Międzyzdrojach. Znałem tę aktorkę z zupełnie innej strony i marzyłem o tym spotkaniu. Tymczasem okazała się chaotyczna i rozczarowałem się bardzo. Nie znalazłem do niej żadnego klucza, niestety.
– Nie udało się panu przeprowadzić rozmowy z Ireną Dziedzic.
– Bardzo tego żałuję, bo też marzyłem o tym spotkaniu. Zwłaszcza że podczas rozmowy telefonicznej wstępnie się zgodziła na wywiad i zastrzegła: „Pan wie, że w robocie jestem siekierą”. Niestety, chyba odeszła zaraz z telewizji i nic z tego nie wyszło.
– Bywał pan w domach celebrytów czy umawiał się w bardziej neutralnych miejscach?
– Bardzo często przychodziłem do nich. To były zarówno wille, jak i bardzo skromne mieszkania. Takie jak na przykład Agnieszki Fatygi – mieszkała w małym pokoiku ze ślepą kuchnią, w którym było jeszcze chyba siedem niebieskich kotów angielskich. Moim
ulubionym miejscem na spotkania był hotel Marriott, bo to blisko dworca kolejowego – miałem w kawiarni swój ulubiony stolik. Zwykle umawiałem się jednego dnia z kilkoma gwiazdami. Zdarzało się, że nie skończyłem jeszcze jednego wywiadu, a już przyszedł ktoś następny i czekał na swoją kolej. To było nawet zabawne i na swój sposób sympatyczne.
– A jak to było z Violettą Villas, panie Bohdanie?
– To zupełnie osobny rozdział, bo to kobieta numer jeden w mojej karierze dziennikarskiej. I to ja, proszę pana, jako pierwszy dostąpiłem zaszczytu bycia u niej w tym zakratowanym domu, wręcz twierdzy, w Magdalence. Długo się o to starałem, ale udało się po jej powrocie z Las Vegas. Jak już wszedłem do środka, to jej kamerdyner – jak go nazywała, ale to był chyba dozorca – powiedział, że muszę trochę poczekać, bo pani Violetta się przygotowuje. Trwało to kilka godzin i wreszcie pojawiła się na drewnianych schodach w olśniewającej sukni, oparła się o poręcz, przekrzywiła swoją monstrualną głowę i spytała swoim wspaniałym głosem: „I co?”. – No właśnie, i co? – Zrobiła na mnie wprost niesamowite wrażenie. Później przyjmowała mnie już normalnie ubrana: w białe spodnie, jakąś białą bluzeczkę, ale wtedy byłem w szoku.
– To prawda, że byliście ze sobą bardzo zaprzyjaźnieni?
– Tak, bo wielokrotnie z nią rozmawiałem i bywałem u niej w domu. Aż do momentu, gdy kiedyś zapytałem, kto sprawuje nad nią opiekę artystyczną. Wówczas wpadła w szał i zaczęła krzyczeć, że ona nie potrzebuje żadnej pomocy, bo jest wielką artystką i sama sobie ze wszystkim doskonale radzi. I rzuciła we mnie filiżanką z kawą, ale zdążyłem się uchylić. – Naprawdę? – Mało tego, za chwilę w moim kierunku poleciała ogromna kryształowa popielnica. Gdyby mnie nią trafiła, to pewnie zginąłbym na miejscu. Była chyba 22 i zaproponowała, że zamówi mi taksówkę. Nie chciałem dłużej tam zostać i uciekłem. Szedłem po ciemku przez jakiś las i w końcu dotarłem do przystanku autobusowego. Muszę przyznać, że bardzo rozczarowałem się Violettą i od tego momentu skończyła się nasza przyjaźń. Pokazała swoje drugie, to znacznie gorsze oblicze. Okropne.
– A podobno chciał się pan z nią żenić?
– To ona, jeszcze przed tą awanturą, proponowała mi małżeństwo, bo czuła się bardzo samotna. Dzwoniła nawet do mojej mamy, ale na szczęście odmówiliśmy i to była słuszna decyzja. Wiele lat później spotkałem się z jej mamą, która mówiła na mnie „zięciu” i pokazała mi cały dom Violetty, bo ona nigdy nie wpuściła mnie na górę. A tam była ogromna sypialnia z telewizorem pomalowanym na różowo. Na podłodze zaś wielka różowa plama, jako taki abstrakcyjny dodatek. Tak to wyglądało. – Był pan na jej pogrzebie... – Oczywiście, robiłem relację. Jako że jestem w Polsce największym ekspertem od życia i kariery Violetty Villas, to obecna na cmentarzu ekipa telewizyjna chciała, żebym coś powiedział na jej temat. O Boże, jakie to było nietaktowne tam przy grobie, ale udzieliłem im wywiadu.
– Pamięta pan rozmowy z Krystyną Jandą i Andrzejem Sewerynem?
– O Boże kochany, pan też to pamięta? Najpierw rozmawiałem z panem Andrzejem o jego wielkim aktorstwie, a później zeszło na rozmowę o pani Krystynie. Byli już w konflikcie i pan Seweryn mi o tym opowiedział. Mówił, że dał swojej żonie godzinę na spakowanie się i opuszczenie jego domu. A później spotkałem się z panią Krystyną i przedstawiła mi swoją wersję. Rozmowy ukazały się jedna po drugiej i czytelnicy byli zachwyceni...
– Ich bohaterowie chyba znacznie mniej?
– Minęło już tyle lat i od tej pory nie odzywamy się do siebie. Nawet jak chciałem zrobić rozmowę z ich córką Marią Seweryn, odmówiła, wypominając mi tamte wywiady. Nie żałuję jednak, bo to była tylko naga prawda o nich – o dwóch wielkich osobowościach, które nie mogły być już razem. Od tamtego czasu coraz częściej szedłem tą drogą. Mogę nawet powiedzieć, że byłem prekursorem takich rozmów.
– W jednej z nich poruszył pan nawet temat majtek swojego rozmówcy. – Chodzi panu o... – Darujmy sobie nazwisko. Nie uważa pan, że przekroczył wówczas granice prywatności i dobrego smaku?
– Ten człowiek sam mi się zwierzył, że ma tylko jedną parę majtek i jedną koszulę. Napisałem o tym, bo byłem tym bardzo zdziwiony. Ale rozmówca nie przypuszczał chyba, że zamieszczę to w wywiadzie.
– Czy jeszcze ktoś się na pana obraził?
– Michał Bajor. Były momenty, że byliśmy zaprzyjaźnieni, ale odkąd go skrytykowałem w prywatnej rozmowie za występ na jednym z festiwali w Sopocie, poczuł się śmiertelnie urażony. Proszę sobie wyobrazić, że specjalnie z mojego powodu zmienił numer swojego telefonu. To artysta, który nie uznaje żadnej krytyki na swój temat. – Często bywał pan złośliwy? – Czasami byłem bardzo krytyczny i to pisałem.
– Na przykład o jednym z festiwali, bo przydzielono panu miejsce w amfiteatrze za filarem.
– Mało tego, to była również „przejściówka” i bez przerwy ktoś mi zasłaniał. No jak tak można potraktować dziennikarza, proszę pana? Zrobiłem na miejscu straszną awanturę, a później o tym napisałem. Od tego czasu dostawałem już tylko najlepsze miejsca.
– Niektóre relacje z festiwali muzycznych były, delikatnie mówiąc, bezkompromisowe.
– Przez 36 lat recenzowałem festiwale w Opolu, Sopocie i Międzyzdrojach i różnie bywało. Rzeczywiście, na swój sposób bywałem złośliwy. Bardzo często przyczepiałem się do ubioru wykonawców. Zadziwiało mnie, że przyjechali na ważną imprezę muzyczną, a wyglądali jak antygwiazdy. Przecież publiczność chciała zobaczyć swoich ulubieńców w pięknych strojach, a oni często wyglądali beznadziejnie.
– Pan natomiast zawsze szykował sobie odpowiednią kreację...
– Owszem, dbałem o to. Konsultowałem się nawet z przyjaciółmi i znajomymi. Doradzali mi to i owo.
– Oglądałem pana występy na YouTubie. Pozazdrościł pan piosenkarzom?
– Ja, drogi panie, od 6. roku życia występowałem na estradzie, a głos odziedziczyłem po mamie, której karierę przerwała wojna. Później wygrałem nawet konkurs radiowy. Parę lat temu postanowiłem wrócić do śpiewania. Nagrałem parę piosenek i wystąpiłem w teledysku na YouTubie. Grałem też w kilku filmach, nawet miałem scenę z samą Ewą Wiśniewską. Powstał też o mnie film dyplomowy w łódzkiej Filmówce. Miał tytuł „Diamentowo-złoty redaktor” – to nawiązanie do moich rozlicznych nagród – ale nie za bardzo mi się podobał. – A to dlaczego? – Proszę sobie wyobrazić, że ta reżyserka pokazała scenę, jak oddaję do krawca spodnie do skrócenia, a nic nie było o Violetcie Villas. No, pan wybaczy, jak tak można? A teraz proszę spróbować ciasta ze śliwkami, jest przepyszne. Specjalnie dla pana je kupiłem...
– Czy ten piesek, co mnie liże, to pudelek?
– No wie pan co? To bichon frise – rasa, w której się zakochałem, i już innej nie uznaję. A Oskar jest Championem Polski, właściwie zdobyliśmy wszystkie możliwe nagrody. Powiem panu, że ja się przy Oskarku relaksuję. Tak luksusowy pies wymaga nieustannych nakładów pracy, ale ja to kocham. Dam panu jego wizytówkę, tam są wymienione wszystkie laury...
– Niedawno ogłosił pan, że przechodzi na emeryturę i zawiesza pisanie. Na długo?
– Nie wiem, na jak długo, bo jestem śmiertelnie zmęczony tymi wywiadami i potrzebuję odpoczynku, zwłaszcza że choruję. Kiedyś biegałem od gwiazdy do gwiazdy, a teraz od lekarza do lekarza. Krótko mówiąc, dalej jestem, można by powiedzieć, bardzo zajęty.
– Ale jakąś książkę pewnie pan napisze?
– Są takie plany od wielu lat i mnóstwo materiałów w teczkach. Mam już nawet tytuł: „Pod łóżkami gwiazd”. Mam nadzieję, że się do tego zabiorę, jak trochę wydobrzeję.