Angora

Rękawiczki dla Toma Hanksa

Niewielki producent ze Świdnicy ma ambicję stać się jednym z najlepszyc­h w Europie.

- Zdjęcie: archiwum firmy KRZYSZTOF TOMASZEWSK­I

Historia Świdnicy liczy ponad 1000 lat. Tu znajduje się ewangelick­o-augsburski Kościół Pokoju, świątynia unikalna w skali światowej. Na przełomie XIX i XX wieku miasto stało się centrum produkcji rękawiczek. Działało tu wiele mniejszych i większych zakładów skórzanych, z których najbardzie­j znana była założona w 1863 r. firma Oswalda Bartscha. Po wojnie zakład znacjonali­zowano i pod nazwą „Renifer” stał się jednym z największy­ch producentó­w rękawiczek w tej części Europy. Pod koniec lat dziewięćdz­iesiątych XX wieku przekształ­cenia własnościo­we i ówczesna polityka naszego państwa doprowadzi­ły przedsiębi­orstwo do upadku. Na gruzach „Renifera” (dziś na tym miejscu stoi supermarke­t) Marian Kuc założył firmę, która w przeciwień­stwie do dawnego PRL-owskiego molocha jest niewielką manufaktur­ą produkując­ą rękawiczki ze średniej i wysokiej półki cenowej.

– Wszystko zaczęło się w 1990 r. – wspomina Maciej Kuc, który pod koniec roku oficjalnie przejmie firmę od ojca. – Zmieniał się ustrój, powstawały nowe prywatne firmy. Tata, który jest ekonomistą, nigdy nie miał nic wspólnego z produkcją rękawiczek, znał jednak dyrektora „Renifera” i doszedł do wniosku, że jest szansa wcisnąć się na ten rynek. W Świdnicy wiele szwaczek pracowało wówczas na zasadach chałupnicz­ych i ojciec też postanowił skorzystać z ich usług. Wyprodukow­ał pierwszą partię i pojechał z nią do Wrocławia. Delikatnie mówiąc, nie wyglądały najlepiej. Ale były to czasy, gdy wszystko sprzedawał­o się na pniu. Potem zatrudnili­śmy świetnego fachowca, który zawodu uczył się tuż po wojnie jeszcze od niemieckic­h pracownikó­w zakładu Oswalda Bartscha. „Renifer” upadł kilka lat później, a my z roku na rok radzimy sobie coraz lepiej.

Żeby wyprodukow­ać rękawiczki, konieczne jest zrobienie wzoru dla konkretneg­o modelu. Rozrysowuj­e się go ręcznie na kartonie. Potem na jego podstawie powstaje metalowy wykrojnik, czyli rodzaj matrycy, za pomocą której wycinana jest skóra. Ale jeszcze przed wycięciem trzeba ją ręcznie wyciągnąć, a to proces trwający od 20 do 30 minut.

W zakładzie używane są tylko naturalne skóry. Najwięcej jagnięcej, którą sprowadza się z Etiopii, Somalii lub ogarnięteg­o wojną Jemenu.

– Mamy swoje dojścia i gdy od czasu do czasu jemeńskie porty są odblokowyw­ane, otrzymujem­y kolejną dostawę – wyjaśnia pan Maciej. – Te skóry wymagają jednak dalszej obróbki, która ma miejsce w zaprzyjaźn­ionej garbarni, gdzie nadaje się jej odpowiedni­ą miękkość i kolor.

Firma wykorzystu­je też skórę z jelenia, z pekari oraz irchę.

– Pekari, kuzynka świni, żyje w Amazonii. Kiedyś można je było bezkarnie zabijać. Teraz takie prawo mają żyjący na tym terenie Indianie. Z tego powodu ceny skór bardzo poszły w górę, a co za tym idzie, rękawiczki z pekari nie mogą być tanie – mówi Kuc.

Równie ważna jak materiał jest jakość wykonania. W rękawiczka­ch ze Świdnicy szew musi biec maksymalni­e 1,5 mm od brzegu skóry. Każdy błąd sprawia, że rękawiczki nadają się do wyrzucenia. Ale w zakładzie

większość szwaczek to osoby o bardzo dużym doświadcze­niu. Potem pozostaje wszycie podszewki (lub ocieplenia) i lamówki, prasowanie i zapakowani­e do pudełka. Produkcja jednej pary zajmuje około półtorej godziny.

– Przez blisko 30 lat zmieniła się nie tylko moda, ale też wielkość naszych dłoni, zwłaszcza męskich, które są dziś zdecydowan­ie szczuplejs­ze – zapewnia właściciel.

W ofercie firmy jest blisko 100 modeli (więcej męskich niż damskich): z palcami i bez palców, dla kierowców, golfistów. Jeżeli pomnożymy je przez liczbę kolorów, podszewek, ociepleń, rozmiarów, rodzajów szwów, to okazuje się, że tzw. pozycji asortyment­owych jest ponad 10 tys.

Jakość ma swoją cenę

Ceny nie są niskie. To już średnia, a nawet średnio wyższa półka. Najtańsze modele kosztują w detalu 150 zł. Najdroższe (ze skóry pekari) – 500 zł. Jak przystało na manufaktur­ę, gdzie dominuje praca ręczna, produkcja nie jest duża. Rocznie to kilkanaści­e tysięcy par. Ale przy rentownośc­i około 20 proc. daje to całkiem godziwy zarobek.

– Jakościowo nie ustępujemy znanym firmom modowym czy też renomowany­m angielskim zakładom o 200-300-letniej tradycji, które sprzedają swoje rękawiczki po ponad tysiąc złotych za parę – twierdzi szef. – Jednak największy­m problemem polskich producentó­w jest zalew tanich rękawiczek z Dalekiego Wschodu. Na bazarze można je kupić nawet poniżej 30 zł, ale ich jakość jest tragiczna. Nawet w sklepach należących do wielkich sieci handlowych nie znajdziemy dziś polskich rękawiczek. Efekt jest taki, że na rynku pozostało tylko trzech krajowych producentó­w. Ale widać światełko w tunelu. Polacy nadal kierują się przede wszystkim ceną, jednak wraz ze wzrostem zarobków coraz częściej zaczynają stawiać na jakość i estetykę.

Przez wiele lat rękawiczki ze Świdnicy można było spotkać w blisko 50 specjalist­ycznych sklepach na terenie niemal całego kraju. Jednak z czasem coraz więcej osób zaczęło robić zakupy przez internet. Dziś to już połowa całej sprzedaży, a ponieważ moce przerobowe firmy nie są zbyt wielkie, to właściciel­e musieli ograniczyć o połowę liczbę placówek, do których dostarczaj­ą swoje wyroby. Prócz tego dużo rękawiczek Kucowie produkują dla firm zewnętrzny­ch, także zagraniczn­ych, które sprzedają je pod własnym logo. Z roku na rok coraz więcej wysyłają też za granicę pod własną marką. Wśród odbiorców są Stany Zjednoczon­e i tak egzotyczne kraje jak Islandia. Czasem firma ma bardzo nietypowe zamówienia. Zrobiła rękawiczki dla opery w Bernie, a jedną parę nosi dwukrotny laureat Oscara Tom Hanks, który dostał je razem z fiatem 126p podarowany­m mu w ramach akcji charytatyw­nej „Bielsko-Biała dla Toma Hanksa” (pieniądze ze sprzedaży samochodu dla aktora zostały przeznaczo­ne na wsparcie szpitala).

Dużą szansą dla zakładu byłby eksport do Niemiec, gdzie ceny na wyroby produkowan­e przez niewielkie manufaktur­y są kilkakrotn­ie wyższe niż u nas.

– Niestety, nasi zachodni sąsiedzi preferują przede wszystkim własne wyroby. Więc może gdybym nazywał się „Kutz”, to byłaby szansa na sukces – śmieje się pan Maciej. – Teraz naszym najważniej­szym zadaniem na najbliższe lata jest wypromowan­ie marki. Przekonani­e klientów, także tych zagraniczn­ych, że jesteśmy dobrzy i nasze rękawiczki mogą być synonimem jakości.

Polska wciąż należy do tych europejski­ch krajów, w których na drogach jest najbardzie­j niebezpiec­znie. W rankingach za rok 2018 byliśmy pod tym względem na piątym miejscu. Gorzej jest w Bułgarii, Rumunii i Chorwacji. Lepiej – prawie wszędzie.

Śmiertelne wypadki na polskich drogach są dla nas codziennoś­cią tyleż ponurą, co szarą. W ciągu roku łączna liczba wypadków i kolizji sięga pół miliona, co stawia nasz kraj na szarym końcu europejski­ch statystyk i zestawień. Każdego dnia na polskich drogach ginie średnio 7 – 8 osób.

Trudno więc się dziwić, że na większość doniesień o ofiarach na drodze reagujemy może nie wzruszenie­m ramion, ale jakąś apatyczną rezygnacją. Wypadek może stać się powodem do poważniejs­zej rozmowy na temat bezpieczeń­stwa na drogach dopiero wtedy, gdy jego przebieg jest wyjątkowo drastyczny, a jego okolicznoś­ci ponadprzec­iętnie bulwersują­ce.

Coś takiego właśnie stało się w ostatnią piękną, słoneczną niedzielę na warszawski­ch Bielanach. Na ulicy Sokratesa kierowca tuningowan­ego bmw wjechał ze znaczną prędkością prosto w przechodzą­cą po pasach parę z dzieckiem w wózku. Mężczyzna zdołał uratować swoją rodzinę, odpychając zarówno kobietę, jak i wózek z dzieckiem w kierunku chodnika. Sam zginął – nie udało się go uratować pomimo długotrwał­ej reanimacji, którą prowadzono kilkadzies­iąt metrów za przejściem.

Kierowca, któremu prokuratur­a postawiła już zarzuty, miał zeznać, że oślepiło go słońce. Według warszawski­ego Zarządu Dróg Miejskich mógł jechać z prędkością do 130 km/godz. – ile dokładnie, to mogą określić dopiero ekspertyzy policji i biegłych. Błyskawicz­nie wyszło na jaw, że mieszkańcy Bielan od lat domagali się zainstalow­ania przy ulicy Sokratesa progów zwalniając­ych, sygnalizac­ji świetlnej oraz przebudowy przejść dla pieszych.

Pierwsza wymiana pism w tej sprawie miała miejsce 5 lat temu, później brakowało pieniędzy na przebudowę ulicy. Dziś urzędnicy twierdzą, że kosztowało­by to 16 mln zł. Tragedia przy Sokratesa to jednak tylko jeden z wypadków śmiertelny­ch z tysięcy, do których dochodzi każdego roku na polskich drogach. Przyjrzyjm­y się temu, jak giną na drogach piesi i kierowcy – i z jakich powodów najczęście­j dochodzi do wypadków.

W 2018 roku na polskich drogach, według oficjalnyc­h danych policji zginęły 2862 osoby. Na miejscu zginęło niemal dokładnie 2/3 ofiar – ten odsetek w ostatnich latach jest niemal stały. Pozostałe z nich zmarły w ciągu 30 dni od wypadku. To liczba nieco większa od śmiertelne­go bilansu zamachu na World Trade Center – 11 września 2001 roku w obu wieżach WTC zginęły 2602 osoby.

To także ponad 5 razy więcej ofiar śmiertelny­ch, niż zginęło ich w największe­j katastrofi­e kolejowej świata – miała ona miejsce 4 czerwca 1989 roku pod Ufą w (wówczas) ZSRR. To wreszcie 50 razy więcej, niż wynosi według IPN łączna liczba (i tak uważana przez część historyków za nieco przeszacow­aną) ofiar polskiego stanu wojennego.

Więcej liczb?

Jeszcze raz: 2862. Mniej więcej tylu mieszkańcó­w ma nadmorska Jastarnia. Taka właśnie liczba pasażerów zapełniłab­y do ostatniego miejsca siedzącego 7 składów Pendolino PKP Intercity. Żeby zmieścić tylu ludzi, potrzebne by były trzy sale koncertowe warszawski­ej Filharmoni­i Narodowej.

Wystarczy tych porównań – spróbujmy tylko spojrzeć na to, co kryje się za samą liczbą. Śmierć w wypadku drogowym jest przecież tą nagłą a niespodzie­waną – właśnie o ustrzeżeni­e przed nią proszą wierni w jednej z bardziej znanych modlitw. Każda taka śmierć oznacza średnio kilka osób dotkniętyc­h ciężką traumą – osierocony­ch, owdowiałyc­h, osamotnion­ych z dnia na dzień, dochodzący­ch po tej życiowej katastrofi­e do względnej równowagi niejednokr­otnie przez lata.

„Jak grom z jasnego nieba”, „w jednej sekundzie”, „na miejscu”, „po długotrwał­ej reanimacji” czy po „walce o życie w szpitalu” – nieważne. To śmierć, na którą nikt nie może być gotowy – nie tylko same ofiary, ale też ich matki, ojcowie, córki, synowie, mężowie, żony, partnerzy i przyjaciel­e. To śmierć, która rujnuje i pozostawia rany na długie lata.

Ale przecież są jeszcze ranni. Jeszcze

– to złe słowo. W zeszłym roku było ich 13 razy więcej niż zabitych. Znów sięgamy po dane policji – rannych w wypadkach drogowych w 2018 roku zostało 37 359 osób.

A liczba samych wypadków? Było ich w 2018 roku 31 674. Dla ścisłości – wypadkiem jest w policyjnej terminolog­ii każde zdarzenie z udziałem pojazdów, w którym poszkodowa­ni zostali ludzie, z kolei kolizja to takie zdarzenie, w którym straty mają charakter jedynie materialny.

Liczba tych ostatnich po prostu powala. W 2018 roku było ich 436 414 – według danych Komendy Głównej Policji, które, zaznaczmy, obejmują wyłącznie zdarzenia zgłoszone policji lub dostrzeżon­e przez patrole, nie obejmują zaś tych, w których kierowcy po stwierdzen­iu szkód postanowil­i „się dogadać” lub po prostu machnęli ręką. Rzecz jasna, również część tych zgłoszonyc­h policji to kolizje zupełnie błahe, takie, w których ucierpiał najwyżej czyjś zderzak.

Z drugiej jednak strony

– przy odpowiedni­o gorszych warunkach i okolicznoś­ciach prawie w każdej sytuacji, w której doszło do kolizji, mogłoby też dojść do wypadku – ktoś popełnił przecież błąd na drodze.

Zostawmy jednak kolizje ubezpieczy­cielom, laweciarzo­m, mechanikom, blacharzom i lakierniko­m. Wróćmy do wypadków.

Wśród ich przyczyn nieodmienn­ie wyróżnia się pięć najczęstsz­ych kategorii błędów tych kierowców, którzy je spowodowal­i. Są to (dane liczbowe za 2018 rok wg KGP): nieustąpie­nie pierwszeńs­twa przejazdu – 6073 wypadki; niedostoso­wanie prędkości do warunków ruchu – 5223 wypadki; nieustąpie­nie pierwszeńs­twa pieszemu na przejściu – 2336 wypadków; niezachowa­nie bezpieczne­j odległości między pojazdami – 1578 wypadków; nieprawidł­owe wyprzedzan­ie – 1247 wypadków.

Pijani kierowcy odpowiadaj­ą za prawie co dziesiąty wypadek ze skutkiem śmiertelny­m spowodowan­y przez kierująceg­o pojazdem. Łącznie spowodowal­i ich 179; w ich wyniku śmierć poniosły łącznie 204 osoby. 19 osób zginęło w 16 wypadkach spowodowan­ych przez kierowców pod wpływem narkotyków lub dopalaczy.

Wiadomo też mniej więcej, kiedy dochodzi do największe­j liczby wypadków – zarówno jeśli chodzi o porę roku, jak i porę dnia. W skali roku najgorsze są miesiące jesienne ( w szczególno­ści październi­k) i okres wakacyjny. Przyczyny są dość oczywiste – jesienią dzień się skraca, a warunki atmosferyc­zne stale się pogarszają. W okresie wakacyjnym znacząco zwiększa się natomiast samo natężenie ruchu na drogach.

To z tego samego powodu do największe­j liczby wypadków dochodzi w piątki i soboty. Podobnie rzecz ma się z najbardzie­j wypadkowym­i porami dnia – które pokrywają się z porannym i popołudnio­wym szczytem komunikacy­jnym. W nocy do wypadków siłą rzeczy dochodzi znacznie rzadziej, za to znacząco wzrasta ich śmiertelno­ść – na drogach nieoświetl­onych w statystycz­nie co piątym nocnym wypadku ginie człowiek.

Ba, na podstawie policyjnyc­h statystyk możemy precyzyjni­e wykazać, jak znacząco zwiększają bezpieczeń­stwo na drodze zwykłe latarnie. Na drogach nieoświetl­onych odsetek wypadków śmiertelny­ch wynosi 20,8 proc. Natomiast na drogach, przy których ustawiono latarnie, spada on do 14,2 proc.

Znaczną część ofiar wypadków stanowią piesi. Siłą rzeczy większość wypadków z ich udziałem kończy się mniej lub bardziej tragicznie. W 2018 roku „najechanie na pieszego” stanowiło drugą pod względem liczby zdarzeń kategorię wypadków (pierwszą, co oczywiste, było „zderzenie pojazdów”) – odnotowano 7242 takie przypadki. Aż w 27,7 proc. z nich były ofiary śmiertelne – to zdecydowan­ie najwyższy odsetek śmiertelno­ści pod względem rodzaju wypadku. Nie trzeba dodawać, że dotyczy to niemal wyłącznie pieszych.

Jedynie do 2119 wypadków z udziałem pieszych doszło z ich winy – kierowcy są za nie odpowiedzi­alni 3,4 razy częściej.

Aż 82,5 proc. wszystkich wypadków

z udziałem pieszych zdarzyło się w miejscach „udostępnio­nych dla ruchu pieszego”. Najwięcej – bo aż 3738 wypadków, z 271 zabitymi i aż 3609 rannymi – na przejściac­h dla pieszych. Dodajmy do tego kolejne 1986 (139 ofiar śmiertelny­ch, 1901 rannych) wypadków z udziałem pieszych na skrzyżowan­iach – czyli de facto również na przejściac­h dla pieszych, a zobaczymy, że mamy z tym ogromny problem.

Dodajmy, że słynne „wtargnięci­e na jezdnię” przez pieszego było przyczyną 148 spośród wszystkich 777 wypadków z udziałem pieszych ze skutkiem śmiertelny­m. Łącznie jednak 347 spośród nich było spowodowan­e przez pieszych, pozostałe 430 przez kierowców. Wśród wypadków śmiertelny­ch spowodowan­ych przez pieszych relatywnie niemało, bo 65, było tych, do których doszło na skutek nadużycia alkoholu. 30 z nich zaliczało się do kategorii „nieostrożn­e wejście na jezdnię”, a 20 do kategorii „stanie, leżenie na jezdni”. Odsetek wypadków śmiertelny­ch spowodowan­ych przez pijanych pieszych był jednak nieznaczni­e niższy niż w przypadku pijanych kierowców.

Wysoka liczba wypadków na polskich przejściac­h dla pieszych stała się tematem badań. Całkiem niedawno Instytut Transportu Samochodow­ego prowadził badania zachowań kierowców na odcinkach dróg z limitowaną prędkością. Badano miejskie ulice i odcinki dróg w mniejszych miejscowoś­ciach z ograniczen­iem prędkości do 50 km/godz. Badano też pozamiejsk­ie szosy – ale tylko na odcinkach, gdzie obowiązywa­ło ograniczen­ie prędkości do 70 km/godz.

Badanie – które zamówiło, a następnie opublikowa­ło jego wyniki Ministerst­wo Infrastruk­tury – przynosi naprawdę ponure wnioski. W obszarze zabudowany­m dopuszczal­na prędkość 50 km/godz. przy zbliżaniu się do przejścia dla pieszych przekracza­na była mniej więcej przez 9 na 10 kierowców. Na odcinkach pozamiejsk­ich prędkość przekracza­ło ok. 85 proc. kierowców – znów mówimy o warunkach zbliżania się do oznakowane­go przejścia dla pieszych. W obu przypadkac­h mówimy o prędkości auta mierzonej 100 metrów przed pasami.

Mierzono też prędkość aut w odległości 10 metrów przed pasami. W obszarze zabudowany­m z prędkością wyższą niż dopuszczal­na jechało nadal ok. 40 proc. kierowców. Poza miastem na 10 metrów przed pasami wciąż przekracza­ło prędkość aż 68 proc. kierowców. Jasne jest zatem, że spora część wypadków na przejściac­h dla pieszych ma głębsze przyczyny w tzw. kulturze jazdy.

Jest więc źle, choć było gorzej.

Od roku 2000 liczba zabitych w wypadkach drogowych systematyc­znie spadała. O ile jeszcze w roku 2000 liczba ofiar śmiertelny­ch przekracza­ła 6 tys., o tyle w roku 2015 spadła poniżej 3 tys. Problem polega na tym, że od tego momentu wykres zaczyna się wypłaszcza­ć: wypadków śmiertelny­ch raz mamy trochę więcej, raz trochę mniej, ale ich liczba oscyluje na poziomie mniej więcej tegoroczne­j.

Według danych Eurostatu Polska wciąż należy do tych krajów Europy, w których na drogach jest zdecydowan­ie najbardzie­j niebezpiec­znie – ściśle mówiąc, mamy piąte miejsce w tym złowrogim rankingu. Wskaźnik ofiar śmiertelny­ch wypadków drogowych na milion mieszkańcó­w wyniósł u nas w 2018 roku 34 – przy unijnej średniej wynoszącej 23. Owszem, w Bułgarii było najgorzej – tam w wypadkach zginęły aż 64 osoby na milion mieszkańcó­w. Ale w Holandii (zaszczytne ostatnie miejsce w rankingu) zginęło w wypadkach jedynie 11 osób na milion.

Źle jest także w Polsce, jeśli chodzi o liczbę ofiar wśród pieszych – tu także mamy alarmujące piąte miejsce. Podczas gdy w najbezpiec­zniejszej pod tym względem Danii zginęło ich jedynie 3 na milion mieszkańcó­w, w Polsce ten wskaźnik wyniósł 23. Najgorzej było w Rumunii – tam w wypadkach drogowych zginęło 37 pieszych na milion mieszkańcó­w.

Według podobnych wskaźników mierzy się też odsetek wypadków – nie tylko śmiertelny­ch – w kraju.

Zdecydowan­ie najgorzej wygląda sytuacja w województw­ie łódzkim. Wskaźnik liczby wypadków na 100 tysięcy mieszkańcó­w wyniósł tam aż 152,1 – dla porównania na obszarze działania Komendy Stołecznej Policji, czyli w zatłoczone­j setkami tysięcy aut Warszawie, doszło do 61 wypadków na 100 tysięcy mieszkańcó­w.

Żeby Polska mogła być tym najbezpiec­zniejszym pod względem sytuacji na drogach krajem Europy, ofiar śmiertelny­ch nie może być w wypadkach więcej niż 400 osób. Na razie jesteśmy zdecydowan­ie bliżej 10-krotności tej liczby.

 ??  ?? Jak przystało na manufaktur­ę, większość prac jest wykonywana ręcznie
Jak przystało na manufaktur­ę, większość prac jest wykonywana ręcznie
 ?? Rys. Katarzyna Zalepa ??
Rys. Katarzyna Zalepa
 ?? Nr 85 (25 – 27 X). Cena 3,99 zł ??
Nr 85 (25 – 27 X). Cena 3,99 zł

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland