Ludzie zaczynają się interesować, gdy czują odór
Iwona Węgorowska jest akurat „na zleceniu”, gdy odbiera ode mnie telefon. Słyszę ciepły głos. W swoim życiu zajmowała się wszystkim – od pracy w szkole po prowadzenie pizzerii. Justyna Paliwoda do rozmów z dziennikarzami podchodzi nieufnie. Kiedyś udzieliła wywiadu i rozdzwoniły się telefony. Sami żartownisie. A przecież obydwie wykonują ważny i potrzebny zawód. I o samotności wiedzą wszystko.
Praca nie jak każda inna
Iwona mówi o sobie: „kobieta pracująca”. 10 lat temu jej syn założył firmę, której jedną z usług jest sprzątanie po zgonach. – Najpierw prowadził ją sam, później my z mężem dołączyliśmy i w ten sposób powstała firma rodzinna. Jak to się mówi, wszystkie ręce na pokład. Na początek pracowaliśmy w trójkę, później w miarę rozwoju firmy zaczęliśmy zatrudniać pracowników – opowiada współwłaścicielka firmy Bio-Clean. Kiedy było trzeba, jeździła z ekipą, bo „czemu nie”. Kiedy weszła do pierwszego mieszkania, czuła ciekawość, a zarazem strach. – Przez trzy noce nie mogłam zasnąć, bo co zamknęłam oczy, to miałam przed nimi ten widok. I jeszcze przez kilka dni w nozdrzach czułam odór, mimo że na miejscu miałam maskę. Pewnie to w głowie mi siedziało. Ciągnęło się to za mną – wspomina swój „chrzest bojowy”. To bardzo żmudna praca. Kiedy Węgorowska sprząta po zgonie, musi wszystko dokładnie wyczyścić, miejsce po miejscu. Nie wynosi mebli, od tego w ekipie są mężczyźni. – Ja jako kobieta nadaję się raczej do takich bardziej precyzyjnych prac – tłumaczy. Robi wszystko zgodnie z przyjętą w firmie procedurą. Całe sprzątanie trwa od jednego do trzech a nawet czterech dni. Zaczyna się od dezynfekcji, potem biorą się do niebezpiecznych odpadów.
Moja rozmówczyni nie udaje jednak, że to zajęcie jak każde inne. – Zdarzały się wielkie krwotoki, i ten taki zapach specyficzny, metaliczny. Pamiętam takie jedno zlecenie, kiedy opróżnialiśmy mieszkanie po zbieraczce. Ona zrobiła na stole kolekcję kału w woreczkach, a na pianinie poustawiała pojemniki z moczem – wspomina.
Sąsiad mnie zalał!
Rodziny na śmierć bliskiej osoby reagują różnie. Niektóre podchodzą do sytuacji na chłodno, chcą jak najszybciej odzyskać mieszkanie. Inne rozpaczają. Bardziej przykre są jednak te chwile, gdy zmarły nie miał nikogo. Węgorowska raz weszła do mieszkania dwa lata po zgonie właściciela. Jako pierwsi zajrzeli tam pracownicy firmy windykacyjnej. – Wchodzą do środka i odkrywają zwłoki. Po dwóch latach! I wie pani, że jak to zobaczyli, to uciekli – słyszę.
Po latach pamięta się też reakcje sąsiadów. – Wiadomo, że my musimy opróżnić całe mieszkanie – gdy zabiorą ciało – ze wszystkiego. Często łącznie z zerwaniem podłogi. Ekipa musi to jakoś wynieść. Schodami, windą. A sąsiedzi potrafią wzywać na nas straż miejską, że śmierdzi, że robimy bałagan – żali się. – Gdzie oni byli, gdy ten ktoś umierał? Bywało, że straż przyjeżdżała i im wlepiała mandaty, nie nam – śmieje się.
Węgorowska zauważyła pewną tendencję. Jej zdaniem teraz jest więcej zgonów „długoterminowych”, jak nazywają to w swoim żargonie. – Długo ludzie leżą. Wiadomo, jakie są czasy. Młodzi wyjeżdżają, starsi zostają sami. Jest ogólnie znieczulica, nikt się nikim nie interesuje. Ludzie zaczynają interesować się, gdy smród jest nie do zniesienia – mówi.
Uważają nas za hieny
Justyna Paliwoda i jej mąż Dariusz również prowadzą firmę sprzątającą po zmarłych. Kobieta przyznaje, że nigdy nie chciała tego robić. – Po pierwsze dlatego, że zdawałam sobie sprawę, z czym to się wiąże. Bardziej jednak odpychało mnie coś innego. Bałam się opinii ludzi, tego, co oni powiedzą – tłumaczy. Obawy były słuszne. – Uważają nas za hieny, a ktoś przecież musi to robić – dopowiada Paliwoda. Moja rozmówczyni dokładnie pamięta pierwsze zlecenie. – To była kobieta. Był straszny skwar. Nalała sobie zimnej wody do miski, chciała wymoczyć nogi. Wtedy jej organizm doznał szoku termicznego, umarła na siedząco – przypomina sobie ten dzień, jakby to było wczoraj. – Sąsiedzi dali nam znać. Kiedy tam weszliśmy, fetor był niesamowity. Łóżko, drewniana podłoga przesiąknięte zapachem i płynami ustrojowymi, robactwo – wylicza. Na miejscu spotkała córki zmarłej. W czasie rozmowy z nimi puściły jej nerwy. – Popłakałam się, choć w naszej profesji nie powinno tak być – mówi. Po jakimś czasie nauczyła się wyłączać emocje.
Nie tylko starsi
Sąsiedzi reagują zwykle, gdy czują fetor albo kiedy „robactwo spada im z sufitu”. – Niekiedy wcześniej idą do spółdzielni, ale tam ich hamują, mówiąc, że problem wynika z wilgoci. Ale jak ci spada biały robak, to coś się przecież dzieje u góry – opowiada. Spółdzielnie wolą jednak zignorować sprawę. Kiedy pytam ją, czy prawdą jest, że najczęściej zlecenia dotyczą starszych ludzi, Paliwoda zaprzecza. Ona ma do czynienia z samobójstwami wśród młodych. – Dużo jest teraz singli, singielek. Jest moda na samotne życie, nie tworzymy rodzin, małżeństw, ludzie mieszkają w pojedynkę – zaczyna. – Młodzi są samodzielni, w tych czasach człowiek może się sam utrzymywać, żyć tylko dla siebie. Dobrze płatne prace, dobre stanowiska. Niby oni są zadowoleni z życia, bo mają pieniądze, pasję, ale myślę, że nie mają do kogo ust otworzyć, jak wrócą do domu... – dodaje. – Nie mamy takiego kontaktu z sąsiadami jak kiedyś – przekonuje Justyna Paliwoda. – Bywa, że niektóre osoby nie chcą ingerowania w swoją prywatność. Bywa też, że kogoś nie ma w domu 3 – 4 dni i sąsiedzi myślą, że zabalował, bo przyzwyczaił ich do tego, że kilka dni go nie widać. Nie powiedziałabym więc, że działa jakaś znieczulica. Kto ma tak naprawdę czas, by sprawdzać, co u sąsiada? – pyta retorycznie.
Do wielkiej tragedii doszło w poniedziałkowe popołudnie (28 października) przy ulicy Orłowskiej w Inowrocławiu. W wyniku pożaru kamienicy zginęła 31-letnia kobieta i jej trzy małe córeczki. Prezydent Ryszard Brejza ogłosił w mieście żałobę. Policja zatrzymała mężczyznę, który może mieć związek z tragedią.
– Obcy mężczyzna do nas zadzwonił i mówi, że się palimy. Mąż od razu na 112 zadzwonił – opowiada nam jedna z mieszkanek, której udało się uciec z płonącej kamienicy. Inna z naszych rozmówczyń była wówczas poza domem. – Sąsiadka dzwoni do mnie i krzyczy: „Przyjeżdżaj, bo nam się chałupa pali!” – opowiada. Stojący obok mężczyzna dodaje: – Szczęście, że to w dzień się stało, bo ofiar byłoby dużo więcej.
Policja zgłoszenie o pożarze otrzymała o godzinie 12.35. – Po przyjeździe na miejsce strażacy wynieśli z poddasza nieprzytomne osoby. Było to troje dzieci (5 lat, 4 lata i 3 miesiące) oraz ich mama. Trwała reanimacja. Niestety, bezskuteczna – relacjonuje asp. Izabela Lewicka-Woszczak z inowrocławskiej policji.
– Strażacy podjęli równocześnie akcję gaśniczą oraz akcję przeszukania tego budynku – dodaje st. kpt. Arkadiusz Piętak, rzecznik prasowy Komendy Wojewódzkiej Państwowej Straży Pożarnej w Toruniu. – Zadymienie było bardzo duże. Proszę sobie wyobrazić taką sytuację: bierzemy rękę przed twarz i jej nie widzimy. Z takim zadymieniem musieli mierzyć się strażacy. Do tego doszła bardzo wysoka temperatura, jaka panowała w budynku – podkreśla st. kpt. Arkadiusz Piętak. – Mimo szybkiej i sprawnej akcji strażaków czterech osób nie udało się uratować – wyznaje ze smutkiem.
Jak poinformował nas Paweł Czobot, Powiatowy Inspektor Nadzoru Budowlanego w Inowrocławiu, budynek na razie nie nadaje się do zamieszkania. – Budynek jest wyłączony z użytkowania, ponieważ zagraża bezpieczeństwu mieszkających tu ludzi. Na zarządcę nałożymy obowiązek wykonania ekspertyzy. Będziemy czekać, aż przywróci go do stanu bezpiecznego użytkowania – tłumaczy Paweł Czobot.
Adriana Herrmann, rzecznik prasowy prezydenta Inowrocławia, tłumaczy, że kamienica jest własnością prywatną, a budynek znajduje się pod zarządem IGKiM. – Rodzinom poszkodowanym zapewniono szybką pomoc. Prezydent Ryszard Brejza był na miejscu tragedii, rozmawiał z ewakuowanymi mieszkańcami kamienicy. Podstawiony został dla nich ogrzewany autobus, częstowano ciepłą herbatą i zapewniono tymczasowe miejsca pobytu w hotelu. Mieszkańcom miasto pomoże również w wywiezieniu i składowaniu ich osobistego dobytku – zapewnia Adriana Herrmann.
Mieszkańcy Inowrocławia są w szoku. – To był spokojna dziewczyna. Zawsze grzeczna, kulturalna, uśmiechnięta. Wielka tragedia – wyznaje jej znajomy. Sąsiedzi podkreślają, że samotnie wychowywała trójkę dzieci. – Jak wynosili to najmłodsze maleństwo, to się poryczałam. Miały jeszcze całe życie przed sobą – dodaje jedna z kobiet.
W związku z tragiczną śmiercią czterech mieszkanek kamienicy prezydent Inowrocławia ogłosił żałobę. Odwołał dziś i jutro wszystkie imprezy miejskie o charakterze rozrywkowym.
– Flaga miejska na ratuszu została opuszczona do połowy masztu. Ponadto na budynkach Urzędu Miasta Inowrocławia i miejskich jednostek organizacyjnych flagi miejskie zostały przepasane kirem. Prosimy o uszanowanie żałoby – apeluje Adriana Herrmann.
Przyczyny pożaru ustala biegły z dziedziny pożarnictwa. W sprawie trwa śledztwo.
– Po zebraniu przez policję informacji zatrzymany został 60-letni mieszkaniec kamienicy. Mężczyzna trafił do policyjnego aresztu. Trwają czynności w celu ustalenia, czy mógł on mieć jakikolwiek związek z pożarem – mówi asp. szt. Izabella Drobniecka z inowrocławskiej policji.
Udało nam się nieoficjalnie ustalić, że ogień wybuchł najprawdopodobniej w pomieszczeniu, w którym przebywał 60-latek. Był nietrzeźwy. Miał około 3 promili alkoholu w organizmie. Zdołał jednak uciec przed pożarem.
We wtorek mężczyzna został przesłuchany. – Usłyszał zarzut nieumyślnego spowodowania pożaru, którego wynikiem była śmierć kobiety i trójki jej dzieci. Po przesłuchaniu wniosek policji o areszt tymczasowy dla podejrzanego, został poparty przez prokuratora i złożony w inowrocławskim sądzie – relacjonuje policjantka.
Sąd zdecydował, że mężczyzna na najbliższe 2 miesiące trafi do aresztu. Za przestępstwo, które mu się zarzuca, grozi kara do 8 lat pozbawienia wolności.