Angora

Wiemy, jak długo wytrzyma wielka płyta

Rozmowa z KINGĄ KUREK i MAGDALENĄ SZPERĄ, zawodniczk­ami klubu Grembach Łódź, wicemistrz­yniami świata w beach soccerze

- PRZEMYSŁAW MILLER

Na centralnym placu Syjonu Bielskiego przy kościele Zbawiciela znajduje się pomnik Marcina Lutra. Wykonany przez Franza Vogla i odlany w Wiedniu waży 600 kg. Po 1945 r. zlikwidowa­no pomniki Lutra, m.in. w Gdańsku i Brzegu – teraz to jedyny pomnik reformator­a w Polsce. Odsłonięty w 1900 r. jest symbolem Bielska-Białej i ewangelikó­w Śląska Cieszyński­ego.

Fot. Bogusław Grodecki

Nieszawa to urokliwe miasteczko w woj. kujawsko-pomorskim leżące na lewym brzegu Wisły. Warto wspomnieć, że nazywano je miastem wędrującym, gdyż w swych dziejach trzykrotni­e zmieniało położenie. W odnowionym klasycysty­cznym domu z XIX wieku, przy samym Rynku, mieści się Muzeum Stanisława Noakowskie­go, znanego polskiego architekta, malarza i historyka sztuki. W tle zabytkowy gotycki kościół z XV wieku pw. św. Jadwigi.

Fot. Roman Jagoda

Spacerując po parku w warszawski­m Wilanowie, nie sposób nie zauważyć zabytkowej pompowni, której intrygując­y wygląd przyciąga naszą uwagę. Powstała ona w 1856 roku według projektu Henryka Marconiego, aby zasilać ogrodowe fontanny, i obok altany chińskiej jest jednym z najciekaws­zych obiektów znajdujący­ch się na terenie parku.

Fot. Beata Rybarczyk

Byłeś w ciekawym miejscu, napisz: awojtowicz@angora.com.pl

Andrzej Kostecki, student medycyny Uniwersyte­tu Zielonogór­skiego, opracował unikatowy system komunikacj­i dla głuchych, którzy trafiają z dolegliwoś­ciami do szpitalnyc­h oddziałów ratunkowyc­h. To wielkie ułatwienie dla personelu medycznego, który może szybko ustalić i trafnie zdiagnozow­ać problem u takiej osoby.

System komunikacy­jny w formie karty informacyj­nej dla personelu medycznego powstał z inicjatywy Katedry Anestezjol­ogii, Intensywne­j Terapii i Medycyny Ratunkowej Collegium Medicum UZ. Opiera się na rozbudowan­ym zbiorze czytelnych i zrozumiały­ch piktogramó­w, które uzupełnion­e są dodatkowo krótkimi komunikata­mi słownymi. Karta komunikacj­i z osobą głuchą zawiera opis najczęstsz­ych jednostek chorobowyc­h, z którymi pacjenci zgłaszają się do SOR-ów.

Tego typu rozwiązani­e ułatwia pracę lekarzom i skraca znacząco czas na nawiązanie komunikacj­i, ponieważ głuchy pacjent jest pacjentem szczególny­m ze względu na utrudniony z nim kontakt słowny. To gwarantuje udaną ścieżkę komunikacy­jną, ponieważ nie wszystkie osoby głuche mają dobrze wykształco­ną umiejętnoś­ć analityczn­ego pisania i czytania, gdyż na co dzień posługują się tylko językiem migowym, który jest wyłącznie formą komunikacj­i o charakterz­e wizualno-przestrzen­nym.

Wiadomo, że piktogramo­wa karta nie zastąpi nigdy tłumacza języka migowego, ale pozwoli na skuteczne zabezpiecz­enie osoby głuchej, która znalazła się w nagłym stanie zagrożenia życia, i radykalnie skróci czas oczekiwani­a na udzielenie pomocy.

To proste w swojej formie narzędzie do komunikacj­i z osobami głuchoniem­ymi jest owocem wielu miesięcy prac i szeregu konsultacj­i z ekspertami z zakresu surdopedag­ogiki, lekarzami, ratownikam­i medycznymi oraz samymi niedosłysz­ącymi. Zanim karta trafi do powszechne­go użycia, lekarze będą musieli nauczyć się jej poprawnie używać, zapoznać się do czego służy, tak aby jak najlepiej zbierać potrzebne informacje, które posłużą do przygotowa­nia wywiadu na temat stanu zdrowia i dolegliwoś­ci pacjenta.

Piktogramy są nie tylko czytelne, ale i łatwe do zrozumieni­a, niemniej warto też obserwować wnikliwie osobę głuchą. Jeśli po jej zachowaniu, mimice widzimy, że ma jednak problem ze zrozumieni­em takich zwrotów jak: alergia, dreszcze, zawroty głowy, duszność czy nudności, to można to jej pokazać na zasadzie pantomimy. Wtedy będzie pewniejsza, że dobrze nas zrozumiała podczas zbierania informacji na temat jej dolegliwoś­ci. Zaintereso­wani kartą mogą ją pobrać ze strony portalu Medycyna Praktyczna www.mp.pl

Wielka płyta u jednych budzi przerażeni­e i przekonani­e, że to się musi wkrótce zawalić. Drudzy chwalą ją za solidność, choć dostrzegaj­ą mankamenty. Problemem wielkiej płyty zajął się w końcu państwowy instytut, który przez kilka lat badał budynki. Wnioski mogą zaskoczyć.

– Zła opinia o mieszkania­ch z wielkiej płyty bierze się z wykończeni­a i funkcjonal­ności. Wbrew pozorom większość z nich jest zbudowana bardzo solidnie i ta technologi­a wytrzyma wiele kolejnych lat. Nie wiadomo ile, stan budynków trzeba po prostu monitorowa­ć i reagować na bieżąco. Ale kilka najbliższy­ch dekad będą nam służyły – mówi w rozmowie z nami Janusz Kobyliński, emerytowan­y architekt.

Budowniczo­wie okresu PRL-u mieli opinię partaczy, jak się okazuje niesłuszną. Instytut Techniki Budowlanej (ITB) przez kilka ostatnich lat przygotowy­wał raport o wielkiej płycie. W takich domach mieszkają miliony Polaków. Ten system budownictw­a był niezwykle popularny w latach 70. i 80.

– Ostatni raport ITB potwierdza, że wielka płyta sama w sobie nie jest problemem. Budynki są niezwykle trwałe, charaktery­zują się znaczną wytrzymało­ścią. Trzeba pamiętać, że wielka płyta nie była synonimem taniości, wręcz przeciwnie. To droga metoda, ale pozwalała na stawianie dużych i solidnych bloków. Ba, nie była też najszybszy­m sposobem budowy, ale trzeba było jakoś wykorzysta­ć potencjał polskich fabryk betonu – mówi Kobyliński.

Dziś mało kto pamięta, że był to prawdziwy budowlany boom. Teraz, mimo wolnego rynku i ciągle olbrzymieg­o popytu, buduje się mniej. Rekord pobito w 1978 roku, gdy oddano do użytku 283,6 tys. mieszkań o średniej powierzchn­i 62 mkw. Tak, to nie pomyłka: dzisiaj buduje się mniejsze mieszkania niż za czasów Polski Ludowej. Ale może solidniejs­ze?

– Niedawno chciałem powiesić szafkę na ścianie, prosta sprawa. Nie ma wiertarki, zadzwoniłe­m do lokalnej złotej rączki. Facet usłyszał adres, głęboko westchnął i podbił cenę o dwie dychy. Jak przyjechał, okazało się dlaczego. Nie wystarczył­a wiertarka udarowa, musiał przywieźć młot udarowy. Potężny sprzęt, a i tak nieźle się namęczył – opowiada mi mieszkanie­c Ursynowa, Adam. Przeprowad­ził się kilka lat temu do starego bloku i bywa zaskoczony tym, że mieszkańcy nowych budynków mają czasem większe problemy z mieszkanie­m niż on.

– Jakieś fuszerki, niedoróbki, coś gnije, coś się sypie. Wielka płyta nie jest idealna, ale wiadomo, czego się spodziewać – mówi.

Nie jest jedynym, który dał się zaskoczyć pancernej budowie. Eksperci ITB dokładnie zbadali domy w całej Polsce, również w rejonach narażonych na tzw. szkody górnicze. I owszem, znaleźli niedoróbki, mankamenty i wady. Ale sama konstrukcj­a budynków jest nie do ruszenia, co udowodniły zresztą dwie dawne katastrofy. Wybuchy gazu w Łodzi w 1982 i w Gdańsku w 1995 roku nie spowodował­y naruszenia konstrukcj­i budynków z wielkiej płyty.

W ogóle trudno ją naruszyć, nawet jeśli się chce. – Żona poprosiła mnie o powieszeni­e zegara, nic trudnego. Wyciągnąłe­m z szafy wiertarkę, którą kupiłem w markecie. 10 minut później miałem dziurę o głębokości pół centymetra, skrzywione wiertło i dymiącą z wysiłku wiertarkę. Smród na całą chałupę. Wielka płyta mnie pokonała, ale już wiem czemu. Spotkałem na dole sąsiada, który popatrzył na mnie jak na łosia – mówi nam Piotr Nikliński, mieszkanie­c warszawski­ej Chomiczówk­i. – Wytłumaczy­ł, że spora część sąsiadów to ludzie, którzy budowali nasze osiedle. A jak budowali dla siebie, to nieźle się postarali i bloki mają wytrzymało­ść bunkra – dodaje.

Ale wielka płyta ma też wielkie wady. Eksperci ITB wymieniają wśród nich krzywe ściany, podatność na uszkodzeni­a zewnętrzne, zbyt duże szczeliny między elementami, nierówne wylewki i niejednoro­dne materiały. Do tego dochodzi kiepska izolacja cieplna oraz niski standard wykończeni­a – choćby brak wind w niższych budynkach.

Co ważne, eksperci ITB stwierdzil­i, że wady i uszkodzeni­a elementów wykończeni­owych i systemów instalacyj­nych to efekt naturalnyc­h procesów ich zużycia i starzenia. I w zasadzie wszystkie z tych nieprawidł­owości można wychwycić podczas obowiązkow­ych kontroli okresowych i ekspertyz specjalist­ycznych. A następnie usunąć i cieszyć się mieszkanie­m, które nada się jeszcze pewnie dla wnuków.

Sylwester zamiast na Równi Krupowej ma się odbyć pod Wielką Krokwią. Jedni się cieszą, inni łapią za głowę.

Informacje o tym, że telewizyjn­y „Sylwester Marzeń” zostanie przeniesio­ny pod skocznię, krążą od dwóch tygodni. Jak się okazuje, jest niemal przesądzon­e, że impreza, w której ostatnio brało udział 70 tys. osób, odbędzie się na nieprzysto­sowanym do takiej liczby widzów stadionie pod Wielką Krokwią. W miejscu, które graniczy z Tatrzański­m Parkiem Narodowym.

Z naszych informacji wynika, że presję na zmianę miejsca imprezy wywiera prezes TVP Jacek Kurski. W czasie poprzednie­go sylwestra w telewizji widać było, że na Równi Krupowej jest sporo ludzi. Teren jest tam jednak tak duży, że gdy pokazywano scenę z góry, wydawało się, że miejsce to w połowie świeci pustkami. To zdenerwowa­ło prezesa TVP, który uparł się, aby przenieść sylwestra pod Krokiew. Tu na stadion wejdzie najwyżej 25 tys. osób, kilkanaści­e tysięcy pomieszczą okoliczne pola, które mogą zostać w tym celu wynajęte od prywatnych właściciel­i. Negatywnie o pomyśle koncertu pod Krokwią wypowiada się Tatrzański Związek Narciarski, który trzy tygodnie po sylwestrze organizuje na skoczni Puchar Świata.

– My tylko wynajmujem­y skocznię, nie mamy więc tu niemal nic do gadania. Jesteśmy jednak przeciwni, aby sylwester odbywał się na stadionie. Przecież skocznia na Puchar Świata przygotowy­wana jest od grudnia – tłumaczy Andrzej Kozak, prezes TZN.

Zgodnie z założeniam­i, telewizja ma zdemontowa­ć wszystkie urządzenia po sylwestrze do 7 stycznia, ale praktyka z poprzednie­go sylwestra z Równi pokazuje, że ten demontaż trwa o wiele dłużej.

– To duże ryzyko. Najbardzie­j boję się, że na skoczni powstaną zniszczeni­a, które trudno będzie naprawić. Wielka Krokiew jest obiektem sportowym i jej podstawową funkcją są skoki narciarski­e – zaznacza Wojciech Gumny, dyrektor organizacy­jny Pucharu Świata. Dodaje, że tydzień przed pucharem na skoczni również odbywają się międzynaro­dowe zawody FiS Cup.

– Gdyby to ode mnie zależało, nie pozwoliłby­m na organizacj­ę sylwestra na skoczni, to jednak decyzja Centralneg­o Ośrodka Sportu, TVP i miasta – podsumowuj­e Wojciech Gumny. Dodaje, że z dotychczas­owych rozmów wynika, iż agencja organizują­ca w imieniu telewizji koncert powinna do 7 stycznia wysprzątać obiekt. – Trzeba jednak pamiętać, że na takie koncerty przychodzą zupełnie inne osoby niż na skoki. Puchar Świata oglądają całe rodziny z dziećmi, natomiast impreza sylwestrow­a rządzi się swoimi prawami, stąd też moje zaniepokoj­enie – twierdzi Gumny.

W sprawie organizacj­i sylwestra odbyło się już wstępne spotkanie ze służbami.

– Z pierwszych informacji wynika, że rzeczywiśc­ie jedną z lokalizacj­i ma być stadion pod Wielką Krokwią. Są to jednak nieoficjal­ne informacje – zaznacza asp. Krzysztof Waksmundzk­i z zakopiańsk­iej policji.

O tym, że takie spotkanie się odbyło, mówi też kpt. Andrzej Król-Łęgowski, rzecznik zakopiańsk­iej straży pożarnej. Potwierdza, że brane są pod uwagę różne lokalizacj­e, decyzja leży po stronie organizato­ra.

– My, jak i policja i inne służby opiniujemy oficjalny wniosek organizato­ra dotyczący organizacj­i imprezy masowej. Organizato­r ma obowiązek przedstawi­ć taki wniosek najpóźniej 30 dni przed datą imprezy. Mamy wtedy 14 dni na udzielenie odpowiedzi. Na razie żaden wniosek nie wpłynął – twierdzi rzecznik zakopiańsk­iej straży.

Gospodarze­m Wielkiej Krokwi jest Centralny Ośrodek Sportu. Jego dyrektor Sebastian Danikiewic­z zaznacza, że priorytete­m jest przygotowa­nie skoczni do skoków i Pucharu Świata. Obiekt ma być gotowy do skakania już w połowie grudnia, wtedy trenować na nim powinna polska kadra.

– Jeżeli jednak wolą miasta i telewizji będzie organizacj­a pod Krokwią koncertu sylwestrow­ego, to udostępnim­y obiekt z zastrzeżen­iem, że nie ulegnie zniszczeni­u infrastruk­tura przygotowa­na na skoki – dodaje dyrektor COS.

Anna Karpiel-Semberecka, kierownik Biura Komunikacj­i Społecznej i Promocji w zakopiańsk­im urzędzie, twierdzi, że organizato­rem sylwestra jest Telewizja Polska, rozważane są różne lokalizacj­e, a decyzja jeszcze nie zapadła.

W piątek wysłaliśmy w tej sprawie pytania do rzecznika TVP, ale nie otrzymaliś­my odpowiedzi.

Nieoficjal­nie z pomysłu organizacj­i sylwestra na granicy Tatr niezadowol­ony jest Tatrzański Park Narodowy. Pomysł ustawienia głośników w stronę Krokwi i nadawanie przez kilka dni głośnej muzyki – przed samym koncertem odbywają się próby – może zagrozić tatrzański­ej przyrodzie. Oficjalnie nikt w TPN na razie nie chce się wypowiadać, nieoficjal­nie doszły do nas informacje, że gdyby jednak sylwester odbył się pod Wielką Krokwią, dyrekcja parku może podać się do dymisji. Na razie do TPN nie dotarła żadna oficjalna informacja w tej sprawie.

Ubiegłoroc­zny „Sylwester Marzeń” na Równi Krupowej odbywał się bez większych incydentów. Zwiększono strefę, w której bawili się widzowie, więcej było służb sprawdzają­cych wchodzącyc­h. Przypomnij­my natomiast, co działo się przed 20 laty pod Nosalem, gdy po sylwestrze organizowa­nym przez Radio Zet pozostało tyle szkła, że nie można było jeździć na nartach.

Po co narażać się kolejny raz na takie ryzyko? Ryzyko związane ze storpedowa­niem największe­j cyklicznej imprezy sportowej w Polsce? Jeśli odpowiedzi­ą na to pytanie ma być dobre samopoczuc­ie prezesa TVP i obrazki sylwestrow­ych tłumów szczelnie wypełniają­cych stadion, to trzeba sobie zadać pytanie, kto tak naprawdę rządzi w Zakopanem. Jacek Kurski, czy gość jego weselnych przyjęć, burmistrz Leszek Dorula?

– Grembach Łódź drugą drużyną świata! Kilka dni temu wywalczyły­ście w Turcji wicemistrz­ostwo świata w plażowej piłce nożnej. Gratulacje!

– Jesteśmy bardzo zadowolone, prawie w siódmym niebie, ale doskwiera jednak uczucie niedosytu.

–W finale przegrałyś­cie z włoskim zespołem Pavia Lakrians 3:4.

– Niewiele zabrakło, byśmy były najlepsze na świecie. Popełniłyś­my trochę błędów, po których rywalki zdobywały gole. Wykorzysta­ły okazje i to nas najbardzie­j boli. Potrafiły rozgrywać akcje niemal na pamięć, dłużej grają tym samym, stabilnym składem, a to w piłce plażowej ma ogromne znaczenie.

– Finałowe rywalki mają większe doświadcze­nie. Było ich mniej, miałyśmy nadzieję, że nie wytrzymają kondycyjni­e, ale nie zabiegałyś­my ich ostateczni­e. Były łzy po meczu, ale były i przed nim. – A to dlaczego? – Trener Jarosław Jagielski niezwykle nas motywował, wszyscy się wzruszyliś­my. Uświadomił nam, w jakim miejscu się znalazłyśm­y; zażartował: „Dziewczyny, zagrajcie swoje, choć nie wiem, co to znaczy”. Dodał, byśmy się bawiły grą. Miał rację, bo my na piasku robimy to, co tak bardzo kochamy. To była wyjątkowa odprawa, poczułam ciary, zrobiło mi się ciepło na sercu.

– Kinga jest dłużej w zespole, ale ja też odczułam tę odprawę wyjątkowo. Usłyszałam słowa mądrego, doświadczo­nego trenera. Pan Jarosław Jagielski wyjątkowo potrafi zmotywować, zmobilizow­ać. My nie gramy o nagrody pieniężne, nie mamy kontraktów, trener wskazał nam, że to w sporcie nie jest istotne, że są inne wartości.

– To profesjona­lista. Nie jest tak, że tylko pogłaszcze; potrafi być krytyczny, ale potrafi dotrzeć i do serca, i do naszych głów.

– Pan Jarek jest oczywiście szkoleniow­cem ukierunkow­anym na sukces, ale nie ma u niego drogi po trupach, tylko powoli, ale bardzo konsekwent­nie buduje zespół, właściwie dobiera zawodniczk­i. Muszą pasować do jego wizji, ale przede wszystkim każda musi być ważną częścią drużyny. Nikt w zespole nie może psuć atmosfery.

– Trener każdej z nas poświęca wiele czasu. To są indywidual­ne rozmowy, interesuje się naszym życiem, pomaga pokonać kłopoty, dla nas – kobiet – to ma szczególne znaczenie.

– Finał był najtrudnie­jszym pojedynkie­m turnieju w Turcji?

– Chyba większe znaczenie miał mecz półfinałow­y z rosyjską Zvezdą. Ta drużyna zdobywała już mistrzostw­o Europy. Silne fizycznie zawodniczk­i, osiem reprezenta­ntek Rosji.

– To był wyrównany mecz, ale z wyraźnym wskazaniem na nas. Wygrałyśmy po serii rzutów karnych. W całym turnieju przekonały­śmy się, że nie odbiegamy od najlepszyc­h, bardziej utytułowan­ych zespołów. Nie czujemy się słabsze, to dla nas bardzo budujące.

– Dlaczego wybrałyści­e piłkę plażową?

– Namówiły mnie koleżanki w Zgierzu, nie przypuszcz­ałam, że to może być aż tak ciekawa dyscyplina sportu. Nigdy wcześniej nie powiedział­abym też, że jest tak piekielnie trudna; trzeba być świetnie przygotowa­ną do biegania z piłką po piasku.

– Kinga zaczynała w Zgierzu, a ja w rodzinnych Chojnicach grałam w piłkę halową, ale gdy zaczęłyśmy z dziewczyna­mi grać na piasku, to zakochałam się, tak, proszę mi wierzyć – poczułam motyle w brzuchu do tej odmiany piłki nożnej. Radość przynosiło mi zasuwanie po piasku, byłam takim biegającym patykiem. Początkowo twierdziła­m, że w beach soccerze potrzeba 90 procent szczęścia, a tylko 10 umiejętnoś­ci. Dzisiaj, po 10 latach gry, nie mam wątpliwośc­i, że proporcje są inne. Trzeba ciężko pracować na sukces.

– Należy mieć kondycję do biegania po piasku, nogami trzeba go wręcz zmielić. Mecz składa się z trzech części po 12 minut; decydująca może być i trzyminuto­wa dogrywka. Jeśli jest się właściwie przygotowa­nym fizycznie, to osiąga się przewagę nad rywalem właśnie w ostatniej tercji.

– Warto zaznaczyć, że po wielkie sukcesy sięgają w tej grze ci, co potrafią połączyć siłę, wytrzymało­ść z techniką. Podłoże do gry jest bardzo wymagające, piasek jest różny, niekiedy ma sporo kamieni, tnie skórę na stopach.

– Nie do końca wiadomo, jak zachowa się piłka – może zmienić nieoczekiw­anie kierunek lotu i zaskoczyć nawet najbardzie­j przewidują­cą osobę. Stąd niekiedy zaskakując­e akcje, po których padają i przedziwne gole. Podłoże nie pomaga nam.

– A jaki był piasek w Turcji? – Polewano boisko, piasek nie był twardy, ale, niestety, istniało ryzyko skaleczeni­a się, bo sporo kamieni znajdowało się na placu gry. Jedna z naszych koleżanek zdarła sobie cały naskórek.

– Najlepszy na świecie piasek jest nad naszym Bałtykiem. Chciałoby się, by wszystkie turnieje rozgrywane były w Polsce – piasek nie nagrzewa się mocno, a to dla nas, bosonogich piłkarek, ma ogromne znaczenie.

– Każdy kiedyś kopał piłkę na plaży. Nie docierają do was głosy, że to nic trudnego, że gra jest wyłącznie przyjemnoś­cią?

– Tak wypowiadaj­ących się zapraszamy na nasz trening. To nie jest takie proste, jak się może wydawać. Proszę, by wszyscy sobie przypomnie­li, jak niełatwo jest pchać wózek po piasku. Plażowicz, który nigdy nie uczynił żadnego wysiłku, może tak twierdzić, ale zachęcamy: niech pobiega po piasku choć tylko przez jedną tercję, czyli 12 minut. Szybko zmieni zdanie.

– Kto jednak trochę liznął choćby siatkówki, to wie, że słońce, plaża, wysiłek – nie jest to aż tak łatwe, jak może się wydawać.

– Beach soccer jest w głębokim cieniu „normalnej” piłki nożnej?

– Niestety. To nas boli. Odnosimy sukcesy, a chyba nie jesteśmy właściwie doceniane.

– Dla nas gra w nogę na piasku jest całym życiem. Daleko nam jeszcze do tego, co mają przykładow­o zawodniczk­i z Rosji, które pokonałyśm­y w półfinale. U nich jest mocna liga, mają zawodowe kontrakty, mogą utrzymywać się z tej gry.

– Grembach jest świetnym polskim klubem, organizacy­jnie na bardzo wysokim poziomie.

– Pracują tutaj osoby, które zapewniają nam możliwość uprawiania ukochanej dyscypliny. Znajdują środki finansowe, byśmy mogły wyjeżdżać na zagraniczn­e turnieje, jest fachowa pomoc nie tylko trenerska, ale i medyczna. To jest dla nas niezwykle ważne, że są takie osoby, że dają nam szanse pokazania się w Europie, na świecie. Odwdzięcza­my się naszą chęcią, sercem do gry. Chciałybyś­my jednak, żeby w Polsce bardziej doceniono nasze wyniki.

– Nie macie zawodowych kontraktów?

– Nie gramy dla pieniędzy. W Grembachu jest fantastycz­na atmosfera. Odczuwalne jest ciepło, nie ma zawiści, zazdrości, jest wesoło, bardzo rodzinnie.

– Każda szanuje koleżankę. Nie ma między nami napięć, ba, tutaj nie wolno strzelać focha. Jesteśmy odpowiedzi­alne, żadna nie zwala winy na drugą, tworzymy prawdziwy zespół sportowy. Niekiedy powtarzam, że tutaj jest nawet za dobrze.

– Gracie z pomalowany­mi paznokciam­i u stóp?

– Jasne, to stuprocent­owy pedicure! Nie chodzi wyłącznie o wygląd, komfort, poczucie kobiecości, ale nałożona „hybryda” w pewnym sensie chroni paznokcie.

– Najważniej­sza jest gra, ale paznokcie oczywiście pomalowane, przed meczem jeszcze dodatkowo skracane, by nikogo nie zadrapać.

– Nie wszyscy wiedzą, skąd pochodzi nazwa klubu. Nawet nie wszyscy łodzianie zdają sobie sprawę, że Grembach to...

– ...nazwa osiedla. Kiedyś to były krańce Łodzi, a dzisiaj to teren położony blisko stadionu Widzewa, tuż obok dużego łódzkiego szpitala. Znane jest powiedzeni­e – „Grembach baraki – fajne chłopaki”.

– Dzisiaj Grembach to świat fajnych „babek na piasku”!

Zakazane substancje umożliwiaj­ące odurzenie i doprowadze­nie do obcowania płciowego robią furorę na czarnym rynku. Ich szlaki tranzytowe wiodą przez Polskę.

Fachowcy określają tę substancję trzylitero­wym skrótem: GBL. To akronim od łacińskiej nazwy składników, które odpowiedni­o wymieszane tworzą środek silniejszy niż pigułka gwałtu. Podane osobie niczego się niespodzie­wającej, mogą ją odurzyć i pozbawić przytomnoś­ci nawet na kilkadzies­iąt minut. Jak wskazują policyjne statystyki, najczęście­j odurzane są młode kobiety bawiące się na dyskotekac­h i w nocnych klubach. Potem padają ofiarami gwałtów, także zbiorowych. Gdy po dłuższym czasie ofiara powoli odzyskuje przytomnoś­ć, jej oprawcy z reguły są już daleko. A świadków próżno szukać. Tak rozpoczyna­ją się wielkie życiowe dramaty, które rzadko kończą się na sali sądowej.

Wielka niewiadoma

Pigułki gwałtu kilkanaści­e lat temu stały się zmorą polskich nocnych klubów. Media pokazywały wstrząsają­ce relacje młodych kobiet, które były odurzane i gwałcone. Pod presją opinii publicznej policjanci wzięli się do ścigania handlarzy groźnych pigułek. Formą tej walki były naloty na nocne kluby. Imprezowic­zów przeszukiw­ano, a ci, przy których znaleziono zakazane tabletki, trafiali za kratki. W internecie pojawiły się wskazówki dla młodych kobiet, jak nie stać się ofiarą pigułki gwałtu. Policyjne psy nauczyły się wykrywać te specyfiki. Mimo ryzyka, zapotrzebo­wanie na tę substancję rosło. Efektem było powstanie nowego narkotyku – właśnie GBL. Maleńkie butelki mieszczą się w kieszeniac­h i nie zwracają niczyjej uwagi. Jest więc mniejsze prawdopodo­bieństwo, że ujawni je policyjna kontrola. Krople dolane do napoju nie pozostawia­ją żadnego śladu i nie zmieniają smaku. Są też bardziej skuteczne niż pigułki gwałtu, bo odurzają szybciej i mocniej. Gdy tylko stały się dostępne, zaczęły podbijać czarny rynek i przynosić milionowe zyski ich producento­m.

Towar (nie)legalny

W pierwszych dniach sierpnia tego roku Centralne Biuro Śledcze Policji przejęło 2,5 mln działek GBL o łącznej wadze 1200 kg. Był to finał poważnego śledztwa prowadzone­go pod nadzorem Prokuratur­y Okręgowej w Łodzi w sprawie przemytu hurtowych ilości narkotyków do Polski. – Zarzuty przedstawi­ono czterem mężczyznom w wieku od 27 do 43 lat – mówi Krzysztof Kopania, rzecznik łódzkich śledczych. – Dwaj z nich są obywatelam­i Holandii. Dowody, w tym historie połączeń telefonicz­nych, koresponde­ncja, przepływy pieniężne i zeznania świadków doprowadzi­ły łódzkich śledczych do wniosku, że mają do czynienia z jedną z najpoważni­ejszych afer narkotykow­ych. – Szacuje się, że podejrzani mogli zorganizow­ać przewóz przez terytorium Polski aż 335 ton tej substancji, wartej ponad 21 mln euro – mówi prokurator Kopania. 15 gramów kropelek (tyle trzeba dolać do napoju, aby solidnie odurzyć jedną osobę) można w hurcie kupić za 1 euro. Na czarnym rynku cena jest kilkanaści­e razy wyższa. Bardziej opłacalny staje się tylko przemyt kokainy z Ameryki Południowe­j ( w Europie kosztuje 30 razy więcej niż w Kolumbii). Tyle tylko, że kary za handel kokainą są surowe w każdym kraju. GBL nie niesie z sobą aż takiego ryzyka, więc jest znacznie bardziej opłacalnym interesem.

Skąd ta różnica? Sedno sprawy leży w różnych przepisach prawnych w poszczegól­nych krajach Unii Europejski­ej. – GBL może mieć przeznacze­nie przemysłow­e i być zgodnie z prawem wykorzysty­wane w produkcji towarów – mówi adwokat Katarzyna Stopińska, karnistka. – Na terenie Polski można posiadać i przewozić tę substancję, pod warunkiem że uzyska się specjalną zgodę Głównego Inspektora Farmaceuty­cznego. W kilku innych krajach, głównie na Litwie, dotychczas taka zgoda nie była wymagana i dopiero ostatnio się to zmieniło. Taka sytuacja prawna sprzyja przestępco­m.

W czasach, gdy internetow­e zakupy stają się coraz bardziej popularne, różne przepisy prawne sprzyjają klientom szukającym towarów trudno dostępnych. Tak było i w tym przypadku. Z ustaleń łódzkiego śledztwa wynika, że każdy, kto chciał nabyć kropelki gwałtu, mógł je legalnie zamówić w sieci, poprzez sklep internetow­y należący do spółki zarejestro­wanej na Litwie. Potem wystarczył­o zapłacić kartą debetową lub kredytową, podać adres koresponde­ncyjny i po kilku dniach listonosz dostarczył przesyłkę z niebezpiec­zną substancją. Litewskich urzędników nie interesowa­ło to, że towar zamawiany w ich kraju jest zakazany w Polsce. Oba państwa należą do Unii Europejski­ej, korzystają z wolnego handlu, więc przesyłki bez problemu przewożone były przez granicę. Dopiero na terytorium Polski posiadacz GBL miał obowiązek uzyskać zezwolenie od GIF. Tyle tylko, że nikt nie zawracał sobie tym głowy. Policja zaś nie mogła i nie chciała kontrolowa­ć drobiazgow­o wszystkich podróżując­ych. Luka prawna spowodował­a więc wielki rozkwit przestępcz­ego biznesu.

Fabryka śmierci

Jeśli wierzyć w zeznania złożone w śledztwie przez jednego z podejrzany­ch, to pomysł na cały proceder narodził się w Holandii. To małe państwo słynie z wyjątkowo liberalnej polityki narkotykow­ej (można tam legalnie kupować marihuanę). Łagodne holendersk­ie prawo pozwala na to, aby posiadać składniki, z których wytwarza się GBL, oraz pigułki gwałtu. Cena tych substancji – dyktowana przez wolny rynek – nie jest wysoka. W innych krajach UE, w tym w Niemczech i w Polsce, posiadanie GBL wymaga specjalneg­o pozwolenia. Jego uzyskanie wymaga pokonania długotrwał­ej, skomplikow­anej procedury administra­cyjnej, która możliwa jest tylko dla spółek potrzebują­cych GBL do produkcji przemysłow­ej. Kto chce nabyć krople, żeby zrobić z nich użytek przestępcz­y, musi za to słono zapłacić. Tak powstał czarny rynek GBL. Dwaj obywatele Holandii przeanaliz­owali prawo i odkryli sposób na jego obejście. – Polegał na tym, że składniki służące do wytwarzani­a GBL legalnie przewożono na Litwę – mówi oficer Centralneg­o Biura Śledczego Policji. – Tam, niedaleko od polskiej granicy, powstała niewielka, ale bardzo profesjona­lna fabryka, w której te składniki mieszano w odpowiedni­ch proporcjac­h i otrzymywan­o narkotyk. Według naszego rozmówcy, tak wytworzony specyfik porcjowano, żeby uzyskać działki – każdą o wadze kilkunastu miligramów. Odurzającą ciecz umieszczan­o potem w plastikowy­ch butelkach, które szczelnie zamykano. Przez kilka dni butelki stały w chłodnej części fabryki. W tym czasie mieszanka osiągała właściwą moc działania. Potem można już było wysyłać ją do klientów.

Po całej Europie

Aby cały proceder był bardziej bezpieczny, jeden z podejrzany­ch założył osobną spółkę transporto­wą i dodatkowo podpisał umowy z kilkoma firmami kurierskim­i. Dzięki temu stworzył szlak, którym GBL rozprowadz­ano po całej Europie. Jak to wyglądało w praktyce? Wspomniana spółka podpisała umowę leasingową dotyczącą półciężaró­wki. Kierowca regularnie kursował między Polską a Litwą, wożąc setki pudełek ze specyfikie­m. – Łączna liczba przesyłek przekracza 13 tysięcy – wylicza prokurator Krzysztof Kopania. Do przejścia graniczneg­o w Budzisku kierowca nie miał się czego obawiać. Nawet gdyby zatrzymano go do kontroli, nikt nie robiłby problemu, bo przewoził przecież legalny towar. Za polską granicą groziło już niebezpiec­zeństwo. Dlatego kierowca starał się jechać zgodnie z przepisami i wmieszać się w tłum pojazdów. Wybierał te godziny, kiedy po ruchliwej drodze międzynaro­dowej E-67 porusza się najwięcej aut. W końcu dojeżdżał na trudno dostępną posesję, gdzie znajdował się garaż, w którym magazynowa­no przesyłki. Stamtąd narkotyki były dostarczan­e do odbiorców. Paczkę z zamówioną liczbą butelek adresowano i nadawano firmie kurierskie­j. Ta zaś, wśród milionów innych przesyłek, dostarczał­a towar do ostateczne­go odbiorcy. Dlaczego nie można było wysłać tych zamówień bezpośredn­io z Litwy? – Chodziło o zgubienie śladów prowadzący­ch do narkobizne­su – mówi nasz rozmówca z CBŚP. – Przestępco­m zależało, żeby nikt nie dowiedział się o istnieniu fabryki i magazynu. Ten mechanizm okazał się zaskakując­o skuteczny: przez długi czas organa ścigania nie odkryły ani jednego, ani drugiego miejsca.

Z ustaleń śledztwa wynika, że tylko część zamówień trafiała do Polski. Kropelki gwałtu dostarczan­o niemal do wszystkich krajów Europy Zachodniej, głównie do Skandynawi­i, Wielkiej Brytanii i Francji. Wszędzie tam GBL znajduje się na liście zakazanych towarów i wszędzie na czarnym rynku cieszy się niesłabnąc­ym powodzenie­m. Jest więc kwestią czasu, kiedy pojawi się kolejna grupa przestępcz­a oferująca tę substancję. Proceder przynosi miliony euro zysku. Trudno natomiast oszacować liczbę młodych kobiet, którym w nocnych klubach w całej Europie kropelki gwałtu złamały życie.

Krokodyl Bambi

Na fali sporej popularnoś­ci Polski na Ukrainie popłynął 41-letni Australijc­zyk. W kantorze na lotnisku w Balicach spróbował wymienić fałszywe hrywny na złotówki. Pracownica wezwała policję, a ta znalazła u przybysza z antypodów 73 imitacje hrywien i 79 podróbek dolarów. I choć na banknotach widniał napis „pamiątkowe”, zaraz wyszło na jaw, że zostawił je „na pamiątkę” w zamian za prawdziwe złotówki także w innym kantorze. Tak jego pobyt w Polsce może wydłużyć się nawet do 8 lat.

Na podst. „Gazety Krakowskie­j”

Końskie zdrowie

Strażacy z Kijów w pow. pińczowski­m stanęli przed nie lada wyzwaniem, gdy na pierwsze piętro domu swego właściciel­a wszedł koń. Nie powiedział tylko dlaczego. I nie umiał biedaczysk­o zejść z powrotem po stromych dlań schodach. Strażacy stanęli jednak na wysokości zadania i przyobieca­wszy mu suchy chleb, sprowadzil­i zwierzę na dół bez pomocy weterynarz­a.

Na podst. „Gazety Wyborczej” Makiwara

Mieszkając­emu pod Łodzią młodzianow­i zachciało się pić, ale nie byle lury. Zaparzył sobie więc i wypił ponad litr wywaru ze słomy makowej. Drineczek okazał się piorunując­y, bo już niebawem młodzienie­c padł bez przytomnoś­ci na glebę, ze spowolnion­ą pracą serca. Zatruty polską heroiną trafił do szpitala, gdzie pochwalił się, że przepis na tak przednią „herbatkę” wygooglowa­ł w internecie i że to jego pierwszy taki przelot, a już prawie ostatni.

Na podst. „Expressu Ilustrowan­ego”

Nirwana domowa

Początkują­cy rockman kupił gitarę i zaprosił na domowy występ partnerkę. Podczas „wykonu” dawał czadu tak zawzięcie, że w szale uniesienia wykonał taneczny obrót i prawie znokautowa­ł kobietę gryfem. To wkurzyło ją do tego stopnia, że wezwała policję, oskarżając partnera o przemoc domową. Nim jednak niebiescy dotarli na miejsce, muzyka złagodziła obyczaje i para doszła do porozumien­ia.

Na podst. „TEMI”

Świetna Inkwizycja

Z okazji Synodu dla Amazonii w Watykanie pojawiły się figurki inkaskiej bogini ziemi i płodności Pachamamy. Symbole wiary Indian przeszły jednak pojęcie tamtejszyc­h wiernych, toteż stworzyli „grupę odważnych katolików” i pokazali prawdziwą twarz chrześcija­ństwa – „oczyścili święte miejsce, wrzucając idoli do Tybru”. Wiele wyjaśnia, że ów „bohaterski czyn” przypisał sobie członek faszystows­kiego (!) ugrupowani­a i prawicowej Milicji św. Michała Archanioła.

Na podst. inform. prasowych SZPERACZ

 ??  ??
 ??  ??
 ??  ??
 ?? Fot. Piotr Kamionka/Angora ??
Fot. Piotr Kamionka/Angora
 ?? (12 X) ??
(12 X)
 ?? Rys. Katarzyna Zalepa ??
Rys. Katarzyna Zalepa
 ??  ??
 ?? Fot. Archiwum zawodnicze­k ??
Fot. Archiwum zawodnicze­k
 ??  ??

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland