Wiemy, jak długo wytrzyma wielka płyta
Rozmowa z KINGĄ KUREK i MAGDALENĄ SZPERĄ, zawodniczkami klubu Grembach Łódź, wicemistrzyniami świata w beach soccerze
Na centralnym placu Syjonu Bielskiego przy kościele Zbawiciela znajduje się pomnik Marcina Lutra. Wykonany przez Franza Vogla i odlany w Wiedniu waży 600 kg. Po 1945 r. zlikwidowano pomniki Lutra, m.in. w Gdańsku i Brzegu – teraz to jedyny pomnik reformatora w Polsce. Odsłonięty w 1900 r. jest symbolem Bielska-Białej i ewangelików Śląska Cieszyńskiego.
Fot. Bogusław Grodecki
Nieszawa to urokliwe miasteczko w woj. kujawsko-pomorskim leżące na lewym brzegu Wisły. Warto wspomnieć, że nazywano je miastem wędrującym, gdyż w swych dziejach trzykrotnie zmieniało położenie. W odnowionym klasycystycznym domu z XIX wieku, przy samym Rynku, mieści się Muzeum Stanisława Noakowskiego, znanego polskiego architekta, malarza i historyka sztuki. W tle zabytkowy gotycki kościół z XV wieku pw. św. Jadwigi.
Fot. Roman Jagoda
Spacerując po parku w warszawskim Wilanowie, nie sposób nie zauważyć zabytkowej pompowni, której intrygujący wygląd przyciąga naszą uwagę. Powstała ona w 1856 roku według projektu Henryka Marconiego, aby zasilać ogrodowe fontanny, i obok altany chińskiej jest jednym z najciekawszych obiektów znajdujących się na terenie parku.
Fot. Beata Rybarczyk
Byłeś w ciekawym miejscu, napisz: awojtowicz@angora.com.pl
Andrzej Kostecki, student medycyny Uniwersytetu Zielonogórskiego, opracował unikatowy system komunikacji dla głuchych, którzy trafiają z dolegliwościami do szpitalnych oddziałów ratunkowych. To wielkie ułatwienie dla personelu medycznego, który może szybko ustalić i trafnie zdiagnozować problem u takiej osoby.
System komunikacyjny w formie karty informacyjnej dla personelu medycznego powstał z inicjatywy Katedry Anestezjologii, Intensywnej Terapii i Medycyny Ratunkowej Collegium Medicum UZ. Opiera się na rozbudowanym zbiorze czytelnych i zrozumiałych piktogramów, które uzupełnione są dodatkowo krótkimi komunikatami słownymi. Karta komunikacji z osobą głuchą zawiera opis najczęstszych jednostek chorobowych, z którymi pacjenci zgłaszają się do SOR-ów.
Tego typu rozwiązanie ułatwia pracę lekarzom i skraca znacząco czas na nawiązanie komunikacji, ponieważ głuchy pacjent jest pacjentem szczególnym ze względu na utrudniony z nim kontakt słowny. To gwarantuje udaną ścieżkę komunikacyjną, ponieważ nie wszystkie osoby głuche mają dobrze wykształconą umiejętność analitycznego pisania i czytania, gdyż na co dzień posługują się tylko językiem migowym, który jest wyłącznie formą komunikacji o charakterze wizualno-przestrzennym.
Wiadomo, że piktogramowa karta nie zastąpi nigdy tłumacza języka migowego, ale pozwoli na skuteczne zabezpieczenie osoby głuchej, która znalazła się w nagłym stanie zagrożenia życia, i radykalnie skróci czas oczekiwania na udzielenie pomocy.
To proste w swojej formie narzędzie do komunikacji z osobami głuchoniemymi jest owocem wielu miesięcy prac i szeregu konsultacji z ekspertami z zakresu surdopedagogiki, lekarzami, ratownikami medycznymi oraz samymi niedosłyszącymi. Zanim karta trafi do powszechnego użycia, lekarze będą musieli nauczyć się jej poprawnie używać, zapoznać się do czego służy, tak aby jak najlepiej zbierać potrzebne informacje, które posłużą do przygotowania wywiadu na temat stanu zdrowia i dolegliwości pacjenta.
Piktogramy są nie tylko czytelne, ale i łatwe do zrozumienia, niemniej warto też obserwować wnikliwie osobę głuchą. Jeśli po jej zachowaniu, mimice widzimy, że ma jednak problem ze zrozumieniem takich zwrotów jak: alergia, dreszcze, zawroty głowy, duszność czy nudności, to można to jej pokazać na zasadzie pantomimy. Wtedy będzie pewniejsza, że dobrze nas zrozumiała podczas zbierania informacji na temat jej dolegliwości. Zainteresowani kartą mogą ją pobrać ze strony portalu Medycyna Praktyczna www.mp.pl
Wielka płyta u jednych budzi przerażenie i przekonanie, że to się musi wkrótce zawalić. Drudzy chwalą ją za solidność, choć dostrzegają mankamenty. Problemem wielkiej płyty zajął się w końcu państwowy instytut, który przez kilka lat badał budynki. Wnioski mogą zaskoczyć.
– Zła opinia o mieszkaniach z wielkiej płyty bierze się z wykończenia i funkcjonalności. Wbrew pozorom większość z nich jest zbudowana bardzo solidnie i ta technologia wytrzyma wiele kolejnych lat. Nie wiadomo ile, stan budynków trzeba po prostu monitorować i reagować na bieżąco. Ale kilka najbliższych dekad będą nam służyły – mówi w rozmowie z nami Janusz Kobyliński, emerytowany architekt.
Budowniczowie okresu PRL-u mieli opinię partaczy, jak się okazuje niesłuszną. Instytut Techniki Budowlanej (ITB) przez kilka ostatnich lat przygotowywał raport o wielkiej płycie. W takich domach mieszkają miliony Polaków. Ten system budownictwa był niezwykle popularny w latach 70. i 80.
– Ostatni raport ITB potwierdza, że wielka płyta sama w sobie nie jest problemem. Budynki są niezwykle trwałe, charakteryzują się znaczną wytrzymałością. Trzeba pamiętać, że wielka płyta nie była synonimem taniości, wręcz przeciwnie. To droga metoda, ale pozwalała na stawianie dużych i solidnych bloków. Ba, nie była też najszybszym sposobem budowy, ale trzeba było jakoś wykorzystać potencjał polskich fabryk betonu – mówi Kobyliński.
Dziś mało kto pamięta, że był to prawdziwy budowlany boom. Teraz, mimo wolnego rynku i ciągle olbrzymiego popytu, buduje się mniej. Rekord pobito w 1978 roku, gdy oddano do użytku 283,6 tys. mieszkań o średniej powierzchni 62 mkw. Tak, to nie pomyłka: dzisiaj buduje się mniejsze mieszkania niż za czasów Polski Ludowej. Ale może solidniejsze?
– Niedawno chciałem powiesić szafkę na ścianie, prosta sprawa. Nie ma wiertarki, zadzwoniłem do lokalnej złotej rączki. Facet usłyszał adres, głęboko westchnął i podbił cenę o dwie dychy. Jak przyjechał, okazało się dlaczego. Nie wystarczyła wiertarka udarowa, musiał przywieźć młot udarowy. Potężny sprzęt, a i tak nieźle się namęczył – opowiada mi mieszkaniec Ursynowa, Adam. Przeprowadził się kilka lat temu do starego bloku i bywa zaskoczony tym, że mieszkańcy nowych budynków mają czasem większe problemy z mieszkaniem niż on.
– Jakieś fuszerki, niedoróbki, coś gnije, coś się sypie. Wielka płyta nie jest idealna, ale wiadomo, czego się spodziewać – mówi.
Nie jest jedynym, który dał się zaskoczyć pancernej budowie. Eksperci ITB dokładnie zbadali domy w całej Polsce, również w rejonach narażonych na tzw. szkody górnicze. I owszem, znaleźli niedoróbki, mankamenty i wady. Ale sama konstrukcja budynków jest nie do ruszenia, co udowodniły zresztą dwie dawne katastrofy. Wybuchy gazu w Łodzi w 1982 i w Gdańsku w 1995 roku nie spowodowały naruszenia konstrukcji budynków z wielkiej płyty.
W ogóle trudno ją naruszyć, nawet jeśli się chce. – Żona poprosiła mnie o powieszenie zegara, nic trudnego. Wyciągnąłem z szafy wiertarkę, którą kupiłem w markecie. 10 minut później miałem dziurę o głębokości pół centymetra, skrzywione wiertło i dymiącą z wysiłku wiertarkę. Smród na całą chałupę. Wielka płyta mnie pokonała, ale już wiem czemu. Spotkałem na dole sąsiada, który popatrzył na mnie jak na łosia – mówi nam Piotr Nikliński, mieszkaniec warszawskiej Chomiczówki. – Wytłumaczył, że spora część sąsiadów to ludzie, którzy budowali nasze osiedle. A jak budowali dla siebie, to nieźle się postarali i bloki mają wytrzymałość bunkra – dodaje.
Ale wielka płyta ma też wielkie wady. Eksperci ITB wymieniają wśród nich krzywe ściany, podatność na uszkodzenia zewnętrzne, zbyt duże szczeliny między elementami, nierówne wylewki i niejednorodne materiały. Do tego dochodzi kiepska izolacja cieplna oraz niski standard wykończenia – choćby brak wind w niższych budynkach.
Co ważne, eksperci ITB stwierdzili, że wady i uszkodzenia elementów wykończeniowych i systemów instalacyjnych to efekt naturalnych procesów ich zużycia i starzenia. I w zasadzie wszystkie z tych nieprawidłowości można wychwycić podczas obowiązkowych kontroli okresowych i ekspertyz specjalistycznych. A następnie usunąć i cieszyć się mieszkaniem, które nada się jeszcze pewnie dla wnuków.
Sylwester zamiast na Równi Krupowej ma się odbyć pod Wielką Krokwią. Jedni się cieszą, inni łapią za głowę.
Informacje o tym, że telewizyjny „Sylwester Marzeń” zostanie przeniesiony pod skocznię, krążą od dwóch tygodni. Jak się okazuje, jest niemal przesądzone, że impreza, w której ostatnio brało udział 70 tys. osób, odbędzie się na nieprzystosowanym do takiej liczby widzów stadionie pod Wielką Krokwią. W miejscu, które graniczy z Tatrzańskim Parkiem Narodowym.
Z naszych informacji wynika, że presję na zmianę miejsca imprezy wywiera prezes TVP Jacek Kurski. W czasie poprzedniego sylwestra w telewizji widać było, że na Równi Krupowej jest sporo ludzi. Teren jest tam jednak tak duży, że gdy pokazywano scenę z góry, wydawało się, że miejsce to w połowie świeci pustkami. To zdenerwowało prezesa TVP, który uparł się, aby przenieść sylwestra pod Krokiew. Tu na stadion wejdzie najwyżej 25 tys. osób, kilkanaście tysięcy pomieszczą okoliczne pola, które mogą zostać w tym celu wynajęte od prywatnych właścicieli. Negatywnie o pomyśle koncertu pod Krokwią wypowiada się Tatrzański Związek Narciarski, który trzy tygodnie po sylwestrze organizuje na skoczni Puchar Świata.
– My tylko wynajmujemy skocznię, nie mamy więc tu niemal nic do gadania. Jesteśmy jednak przeciwni, aby sylwester odbywał się na stadionie. Przecież skocznia na Puchar Świata przygotowywana jest od grudnia – tłumaczy Andrzej Kozak, prezes TZN.
Zgodnie z założeniami, telewizja ma zdemontować wszystkie urządzenia po sylwestrze do 7 stycznia, ale praktyka z poprzedniego sylwestra z Równi pokazuje, że ten demontaż trwa o wiele dłużej.
– To duże ryzyko. Najbardziej boję się, że na skoczni powstaną zniszczenia, które trudno będzie naprawić. Wielka Krokiew jest obiektem sportowym i jej podstawową funkcją są skoki narciarskie – zaznacza Wojciech Gumny, dyrektor organizacyjny Pucharu Świata. Dodaje, że tydzień przed pucharem na skoczni również odbywają się międzynarodowe zawody FiS Cup.
– Gdyby to ode mnie zależało, nie pozwoliłbym na organizację sylwestra na skoczni, to jednak decyzja Centralnego Ośrodka Sportu, TVP i miasta – podsumowuje Wojciech Gumny. Dodaje, że z dotychczasowych rozmów wynika, iż agencja organizująca w imieniu telewizji koncert powinna do 7 stycznia wysprzątać obiekt. – Trzeba jednak pamiętać, że na takie koncerty przychodzą zupełnie inne osoby niż na skoki. Puchar Świata oglądają całe rodziny z dziećmi, natomiast impreza sylwestrowa rządzi się swoimi prawami, stąd też moje zaniepokojenie – twierdzi Gumny.
W sprawie organizacji sylwestra odbyło się już wstępne spotkanie ze służbami.
– Z pierwszych informacji wynika, że rzeczywiście jedną z lokalizacji ma być stadion pod Wielką Krokwią. Są to jednak nieoficjalne informacje – zaznacza asp. Krzysztof Waksmundzki z zakopiańskiej policji.
O tym, że takie spotkanie się odbyło, mówi też kpt. Andrzej Król-Łęgowski, rzecznik zakopiańskiej straży pożarnej. Potwierdza, że brane są pod uwagę różne lokalizacje, decyzja leży po stronie organizatora.
– My, jak i policja i inne służby opiniujemy oficjalny wniosek organizatora dotyczący organizacji imprezy masowej. Organizator ma obowiązek przedstawić taki wniosek najpóźniej 30 dni przed datą imprezy. Mamy wtedy 14 dni na udzielenie odpowiedzi. Na razie żaden wniosek nie wpłynął – twierdzi rzecznik zakopiańskiej straży.
Gospodarzem Wielkiej Krokwi jest Centralny Ośrodek Sportu. Jego dyrektor Sebastian Danikiewicz zaznacza, że priorytetem jest przygotowanie skoczni do skoków i Pucharu Świata. Obiekt ma być gotowy do skakania już w połowie grudnia, wtedy trenować na nim powinna polska kadra.
– Jeżeli jednak wolą miasta i telewizji będzie organizacja pod Krokwią koncertu sylwestrowego, to udostępnimy obiekt z zastrzeżeniem, że nie ulegnie zniszczeniu infrastruktura przygotowana na skoki – dodaje dyrektor COS.
Anna Karpiel-Semberecka, kierownik Biura Komunikacji Społecznej i Promocji w zakopiańskim urzędzie, twierdzi, że organizatorem sylwestra jest Telewizja Polska, rozważane są różne lokalizacje, a decyzja jeszcze nie zapadła.
W piątek wysłaliśmy w tej sprawie pytania do rzecznika TVP, ale nie otrzymaliśmy odpowiedzi.
Nieoficjalnie z pomysłu organizacji sylwestra na granicy Tatr niezadowolony jest Tatrzański Park Narodowy. Pomysł ustawienia głośników w stronę Krokwi i nadawanie przez kilka dni głośnej muzyki – przed samym koncertem odbywają się próby – może zagrozić tatrzańskiej przyrodzie. Oficjalnie nikt w TPN na razie nie chce się wypowiadać, nieoficjalnie doszły do nas informacje, że gdyby jednak sylwester odbył się pod Wielką Krokwią, dyrekcja parku może podać się do dymisji. Na razie do TPN nie dotarła żadna oficjalna informacja w tej sprawie.
Ubiegłoroczny „Sylwester Marzeń” na Równi Krupowej odbywał się bez większych incydentów. Zwiększono strefę, w której bawili się widzowie, więcej było służb sprawdzających wchodzących. Przypomnijmy natomiast, co działo się przed 20 laty pod Nosalem, gdy po sylwestrze organizowanym przez Radio Zet pozostało tyle szkła, że nie można było jeździć na nartach.
Po co narażać się kolejny raz na takie ryzyko? Ryzyko związane ze storpedowaniem największej cyklicznej imprezy sportowej w Polsce? Jeśli odpowiedzią na to pytanie ma być dobre samopoczucie prezesa TVP i obrazki sylwestrowych tłumów szczelnie wypełniających stadion, to trzeba sobie zadać pytanie, kto tak naprawdę rządzi w Zakopanem. Jacek Kurski, czy gość jego weselnych przyjęć, burmistrz Leszek Dorula?
– Grembach Łódź drugą drużyną świata! Kilka dni temu wywalczyłyście w Turcji wicemistrzostwo świata w plażowej piłce nożnej. Gratulacje!
– Jesteśmy bardzo zadowolone, prawie w siódmym niebie, ale doskwiera jednak uczucie niedosytu.
–W finale przegrałyście z włoskim zespołem Pavia Lakrians 3:4.
– Niewiele zabrakło, byśmy były najlepsze na świecie. Popełniłyśmy trochę błędów, po których rywalki zdobywały gole. Wykorzystały okazje i to nas najbardziej boli. Potrafiły rozgrywać akcje niemal na pamięć, dłużej grają tym samym, stabilnym składem, a to w piłce plażowej ma ogromne znaczenie.
– Finałowe rywalki mają większe doświadczenie. Było ich mniej, miałyśmy nadzieję, że nie wytrzymają kondycyjnie, ale nie zabiegałyśmy ich ostatecznie. Były łzy po meczu, ale były i przed nim. – A to dlaczego? – Trener Jarosław Jagielski niezwykle nas motywował, wszyscy się wzruszyliśmy. Uświadomił nam, w jakim miejscu się znalazłyśmy; zażartował: „Dziewczyny, zagrajcie swoje, choć nie wiem, co to znaczy”. Dodał, byśmy się bawiły grą. Miał rację, bo my na piasku robimy to, co tak bardzo kochamy. To była wyjątkowa odprawa, poczułam ciary, zrobiło mi się ciepło na sercu.
– Kinga jest dłużej w zespole, ale ja też odczułam tę odprawę wyjątkowo. Usłyszałam słowa mądrego, doświadczonego trenera. Pan Jarosław Jagielski wyjątkowo potrafi zmotywować, zmobilizować. My nie gramy o nagrody pieniężne, nie mamy kontraktów, trener wskazał nam, że to w sporcie nie jest istotne, że są inne wartości.
– To profesjonalista. Nie jest tak, że tylko pogłaszcze; potrafi być krytyczny, ale potrafi dotrzeć i do serca, i do naszych głów.
– Pan Jarek jest oczywiście szkoleniowcem ukierunkowanym na sukces, ale nie ma u niego drogi po trupach, tylko powoli, ale bardzo konsekwentnie buduje zespół, właściwie dobiera zawodniczki. Muszą pasować do jego wizji, ale przede wszystkim każda musi być ważną częścią drużyny. Nikt w zespole nie może psuć atmosfery.
– Trener każdej z nas poświęca wiele czasu. To są indywidualne rozmowy, interesuje się naszym życiem, pomaga pokonać kłopoty, dla nas – kobiet – to ma szczególne znaczenie.
– Finał był najtrudniejszym pojedynkiem turnieju w Turcji?
– Chyba większe znaczenie miał mecz półfinałowy z rosyjską Zvezdą. Ta drużyna zdobywała już mistrzostwo Europy. Silne fizycznie zawodniczki, osiem reprezentantek Rosji.
– To był wyrównany mecz, ale z wyraźnym wskazaniem na nas. Wygrałyśmy po serii rzutów karnych. W całym turnieju przekonałyśmy się, że nie odbiegamy od najlepszych, bardziej utytułowanych zespołów. Nie czujemy się słabsze, to dla nas bardzo budujące.
– Dlaczego wybrałyście piłkę plażową?
– Namówiły mnie koleżanki w Zgierzu, nie przypuszczałam, że to może być aż tak ciekawa dyscyplina sportu. Nigdy wcześniej nie powiedziałabym też, że jest tak piekielnie trudna; trzeba być świetnie przygotowaną do biegania z piłką po piasku.
– Kinga zaczynała w Zgierzu, a ja w rodzinnych Chojnicach grałam w piłkę halową, ale gdy zaczęłyśmy z dziewczynami grać na piasku, to zakochałam się, tak, proszę mi wierzyć – poczułam motyle w brzuchu do tej odmiany piłki nożnej. Radość przynosiło mi zasuwanie po piasku, byłam takim biegającym patykiem. Początkowo twierdziłam, że w beach soccerze potrzeba 90 procent szczęścia, a tylko 10 umiejętności. Dzisiaj, po 10 latach gry, nie mam wątpliwości, że proporcje są inne. Trzeba ciężko pracować na sukces.
– Należy mieć kondycję do biegania po piasku, nogami trzeba go wręcz zmielić. Mecz składa się z trzech części po 12 minut; decydująca może być i trzyminutowa dogrywka. Jeśli jest się właściwie przygotowanym fizycznie, to osiąga się przewagę nad rywalem właśnie w ostatniej tercji.
– Warto zaznaczyć, że po wielkie sukcesy sięgają w tej grze ci, co potrafią połączyć siłę, wytrzymałość z techniką. Podłoże do gry jest bardzo wymagające, piasek jest różny, niekiedy ma sporo kamieni, tnie skórę na stopach.
– Nie do końca wiadomo, jak zachowa się piłka – może zmienić nieoczekiwanie kierunek lotu i zaskoczyć nawet najbardziej przewidującą osobę. Stąd niekiedy zaskakujące akcje, po których padają i przedziwne gole. Podłoże nie pomaga nam.
– A jaki był piasek w Turcji? – Polewano boisko, piasek nie był twardy, ale, niestety, istniało ryzyko skaleczenia się, bo sporo kamieni znajdowało się na placu gry. Jedna z naszych koleżanek zdarła sobie cały naskórek.
– Najlepszy na świecie piasek jest nad naszym Bałtykiem. Chciałoby się, by wszystkie turnieje rozgrywane były w Polsce – piasek nie nagrzewa się mocno, a to dla nas, bosonogich piłkarek, ma ogromne znaczenie.
– Każdy kiedyś kopał piłkę na plaży. Nie docierają do was głosy, że to nic trudnego, że gra jest wyłącznie przyjemnością?
– Tak wypowiadających się zapraszamy na nasz trening. To nie jest takie proste, jak się może wydawać. Proszę, by wszyscy sobie przypomnieli, jak niełatwo jest pchać wózek po piasku. Plażowicz, który nigdy nie uczynił żadnego wysiłku, może tak twierdzić, ale zachęcamy: niech pobiega po piasku choć tylko przez jedną tercję, czyli 12 minut. Szybko zmieni zdanie.
– Kto jednak trochę liznął choćby siatkówki, to wie, że słońce, plaża, wysiłek – nie jest to aż tak łatwe, jak może się wydawać.
– Beach soccer jest w głębokim cieniu „normalnej” piłki nożnej?
– Niestety. To nas boli. Odnosimy sukcesy, a chyba nie jesteśmy właściwie doceniane.
– Dla nas gra w nogę na piasku jest całym życiem. Daleko nam jeszcze do tego, co mają przykładowo zawodniczki z Rosji, które pokonałyśmy w półfinale. U nich jest mocna liga, mają zawodowe kontrakty, mogą utrzymywać się z tej gry.
– Grembach jest świetnym polskim klubem, organizacyjnie na bardzo wysokim poziomie.
– Pracują tutaj osoby, które zapewniają nam możliwość uprawiania ukochanej dyscypliny. Znajdują środki finansowe, byśmy mogły wyjeżdżać na zagraniczne turnieje, jest fachowa pomoc nie tylko trenerska, ale i medyczna. To jest dla nas niezwykle ważne, że są takie osoby, że dają nam szanse pokazania się w Europie, na świecie. Odwdzięczamy się naszą chęcią, sercem do gry. Chciałybyśmy jednak, żeby w Polsce bardziej doceniono nasze wyniki.
– Nie macie zawodowych kontraktów?
– Nie gramy dla pieniędzy. W Grembachu jest fantastyczna atmosfera. Odczuwalne jest ciepło, nie ma zawiści, zazdrości, jest wesoło, bardzo rodzinnie.
– Każda szanuje koleżankę. Nie ma między nami napięć, ba, tutaj nie wolno strzelać focha. Jesteśmy odpowiedzialne, żadna nie zwala winy na drugą, tworzymy prawdziwy zespół sportowy. Niekiedy powtarzam, że tutaj jest nawet za dobrze.
– Gracie z pomalowanymi paznokciami u stóp?
– Jasne, to stuprocentowy pedicure! Nie chodzi wyłącznie o wygląd, komfort, poczucie kobiecości, ale nałożona „hybryda” w pewnym sensie chroni paznokcie.
– Najważniejsza jest gra, ale paznokcie oczywiście pomalowane, przed meczem jeszcze dodatkowo skracane, by nikogo nie zadrapać.
– Nie wszyscy wiedzą, skąd pochodzi nazwa klubu. Nawet nie wszyscy łodzianie zdają sobie sprawę, że Grembach to...
– ...nazwa osiedla. Kiedyś to były krańce Łodzi, a dzisiaj to teren położony blisko stadionu Widzewa, tuż obok dużego łódzkiego szpitala. Znane jest powiedzenie – „Grembach baraki – fajne chłopaki”.
– Dzisiaj Grembach to świat fajnych „babek na piasku”!
Zakazane substancje umożliwiające odurzenie i doprowadzenie do obcowania płciowego robią furorę na czarnym rynku. Ich szlaki tranzytowe wiodą przez Polskę.
Fachowcy określają tę substancję trzyliterowym skrótem: GBL. To akronim od łacińskiej nazwy składników, które odpowiednio wymieszane tworzą środek silniejszy niż pigułka gwałtu. Podane osobie niczego się niespodziewającej, mogą ją odurzyć i pozbawić przytomności nawet na kilkadziesiąt minut. Jak wskazują policyjne statystyki, najczęściej odurzane są młode kobiety bawiące się na dyskotekach i w nocnych klubach. Potem padają ofiarami gwałtów, także zbiorowych. Gdy po dłuższym czasie ofiara powoli odzyskuje przytomność, jej oprawcy z reguły są już daleko. A świadków próżno szukać. Tak rozpoczynają się wielkie życiowe dramaty, które rzadko kończą się na sali sądowej.
Wielka niewiadoma
Pigułki gwałtu kilkanaście lat temu stały się zmorą polskich nocnych klubów. Media pokazywały wstrząsające relacje młodych kobiet, które były odurzane i gwałcone. Pod presją opinii publicznej policjanci wzięli się do ścigania handlarzy groźnych pigułek. Formą tej walki były naloty na nocne kluby. Imprezowiczów przeszukiwano, a ci, przy których znaleziono zakazane tabletki, trafiali za kratki. W internecie pojawiły się wskazówki dla młodych kobiet, jak nie stać się ofiarą pigułki gwałtu. Policyjne psy nauczyły się wykrywać te specyfiki. Mimo ryzyka, zapotrzebowanie na tę substancję rosło. Efektem było powstanie nowego narkotyku – właśnie GBL. Maleńkie butelki mieszczą się w kieszeniach i nie zwracają niczyjej uwagi. Jest więc mniejsze prawdopodobieństwo, że ujawni je policyjna kontrola. Krople dolane do napoju nie pozostawiają żadnego śladu i nie zmieniają smaku. Są też bardziej skuteczne niż pigułki gwałtu, bo odurzają szybciej i mocniej. Gdy tylko stały się dostępne, zaczęły podbijać czarny rynek i przynosić milionowe zyski ich producentom.
Towar (nie)legalny
W pierwszych dniach sierpnia tego roku Centralne Biuro Śledcze Policji przejęło 2,5 mln działek GBL o łącznej wadze 1200 kg. Był to finał poważnego śledztwa prowadzonego pod nadzorem Prokuratury Okręgowej w Łodzi w sprawie przemytu hurtowych ilości narkotyków do Polski. – Zarzuty przedstawiono czterem mężczyznom w wieku od 27 do 43 lat – mówi Krzysztof Kopania, rzecznik łódzkich śledczych. – Dwaj z nich są obywatelami Holandii. Dowody, w tym historie połączeń telefonicznych, korespondencja, przepływy pieniężne i zeznania świadków doprowadziły łódzkich śledczych do wniosku, że mają do czynienia z jedną z najpoważniejszych afer narkotykowych. – Szacuje się, że podejrzani mogli zorganizować przewóz przez terytorium Polski aż 335 ton tej substancji, wartej ponad 21 mln euro – mówi prokurator Kopania. 15 gramów kropelek (tyle trzeba dolać do napoju, aby solidnie odurzyć jedną osobę) można w hurcie kupić za 1 euro. Na czarnym rynku cena jest kilkanaście razy wyższa. Bardziej opłacalny staje się tylko przemyt kokainy z Ameryki Południowej ( w Europie kosztuje 30 razy więcej niż w Kolumbii). Tyle tylko, że kary za handel kokainą są surowe w każdym kraju. GBL nie niesie z sobą aż takiego ryzyka, więc jest znacznie bardziej opłacalnym interesem.
Skąd ta różnica? Sedno sprawy leży w różnych przepisach prawnych w poszczególnych krajach Unii Europejskiej. – GBL może mieć przeznaczenie przemysłowe i być zgodnie z prawem wykorzystywane w produkcji towarów – mówi adwokat Katarzyna Stopińska, karnistka. – Na terenie Polski można posiadać i przewozić tę substancję, pod warunkiem że uzyska się specjalną zgodę Głównego Inspektora Farmaceutycznego. W kilku innych krajach, głównie na Litwie, dotychczas taka zgoda nie była wymagana i dopiero ostatnio się to zmieniło. Taka sytuacja prawna sprzyja przestępcom.
W czasach, gdy internetowe zakupy stają się coraz bardziej popularne, różne przepisy prawne sprzyjają klientom szukającym towarów trudno dostępnych. Tak było i w tym przypadku. Z ustaleń łódzkiego śledztwa wynika, że każdy, kto chciał nabyć kropelki gwałtu, mógł je legalnie zamówić w sieci, poprzez sklep internetowy należący do spółki zarejestrowanej na Litwie. Potem wystarczyło zapłacić kartą debetową lub kredytową, podać adres korespondencyjny i po kilku dniach listonosz dostarczył przesyłkę z niebezpieczną substancją. Litewskich urzędników nie interesowało to, że towar zamawiany w ich kraju jest zakazany w Polsce. Oba państwa należą do Unii Europejskiej, korzystają z wolnego handlu, więc przesyłki bez problemu przewożone były przez granicę. Dopiero na terytorium Polski posiadacz GBL miał obowiązek uzyskać zezwolenie od GIF. Tyle tylko, że nikt nie zawracał sobie tym głowy. Policja zaś nie mogła i nie chciała kontrolować drobiazgowo wszystkich podróżujących. Luka prawna spowodowała więc wielki rozkwit przestępczego biznesu.
Fabryka śmierci
Jeśli wierzyć w zeznania złożone w śledztwie przez jednego z podejrzanych, to pomysł na cały proceder narodził się w Holandii. To małe państwo słynie z wyjątkowo liberalnej polityki narkotykowej (można tam legalnie kupować marihuanę). Łagodne holenderskie prawo pozwala na to, aby posiadać składniki, z których wytwarza się GBL, oraz pigułki gwałtu. Cena tych substancji – dyktowana przez wolny rynek – nie jest wysoka. W innych krajach UE, w tym w Niemczech i w Polsce, posiadanie GBL wymaga specjalnego pozwolenia. Jego uzyskanie wymaga pokonania długotrwałej, skomplikowanej procedury administracyjnej, która możliwa jest tylko dla spółek potrzebujących GBL do produkcji przemysłowej. Kto chce nabyć krople, żeby zrobić z nich użytek przestępczy, musi za to słono zapłacić. Tak powstał czarny rynek GBL. Dwaj obywatele Holandii przeanalizowali prawo i odkryli sposób na jego obejście. – Polegał na tym, że składniki służące do wytwarzania GBL legalnie przewożono na Litwę – mówi oficer Centralnego Biura Śledczego Policji. – Tam, niedaleko od polskiej granicy, powstała niewielka, ale bardzo profesjonalna fabryka, w której te składniki mieszano w odpowiednich proporcjach i otrzymywano narkotyk. Według naszego rozmówcy, tak wytworzony specyfik porcjowano, żeby uzyskać działki – każdą o wadze kilkunastu miligramów. Odurzającą ciecz umieszczano potem w plastikowych butelkach, które szczelnie zamykano. Przez kilka dni butelki stały w chłodnej części fabryki. W tym czasie mieszanka osiągała właściwą moc działania. Potem można już było wysyłać ją do klientów.
Po całej Europie
Aby cały proceder był bardziej bezpieczny, jeden z podejrzanych założył osobną spółkę transportową i dodatkowo podpisał umowy z kilkoma firmami kurierskimi. Dzięki temu stworzył szlak, którym GBL rozprowadzano po całej Europie. Jak to wyglądało w praktyce? Wspomniana spółka podpisała umowę leasingową dotyczącą półciężarówki. Kierowca regularnie kursował między Polską a Litwą, wożąc setki pudełek ze specyfikiem. – Łączna liczba przesyłek przekracza 13 tysięcy – wylicza prokurator Krzysztof Kopania. Do przejścia granicznego w Budzisku kierowca nie miał się czego obawiać. Nawet gdyby zatrzymano go do kontroli, nikt nie robiłby problemu, bo przewoził przecież legalny towar. Za polską granicą groziło już niebezpieczeństwo. Dlatego kierowca starał się jechać zgodnie z przepisami i wmieszać się w tłum pojazdów. Wybierał te godziny, kiedy po ruchliwej drodze międzynarodowej E-67 porusza się najwięcej aut. W końcu dojeżdżał na trudno dostępną posesję, gdzie znajdował się garaż, w którym magazynowano przesyłki. Stamtąd narkotyki były dostarczane do odbiorców. Paczkę z zamówioną liczbą butelek adresowano i nadawano firmie kurierskiej. Ta zaś, wśród milionów innych przesyłek, dostarczała towar do ostatecznego odbiorcy. Dlaczego nie można było wysłać tych zamówień bezpośrednio z Litwy? – Chodziło o zgubienie śladów prowadzących do narkobiznesu – mówi nasz rozmówca z CBŚP. – Przestępcom zależało, żeby nikt nie dowiedział się o istnieniu fabryki i magazynu. Ten mechanizm okazał się zaskakująco skuteczny: przez długi czas organa ścigania nie odkryły ani jednego, ani drugiego miejsca.
Z ustaleń śledztwa wynika, że tylko część zamówień trafiała do Polski. Kropelki gwałtu dostarczano niemal do wszystkich krajów Europy Zachodniej, głównie do Skandynawii, Wielkiej Brytanii i Francji. Wszędzie tam GBL znajduje się na liście zakazanych towarów i wszędzie na czarnym rynku cieszy się niesłabnącym powodzeniem. Jest więc kwestią czasu, kiedy pojawi się kolejna grupa przestępcza oferująca tę substancję. Proceder przynosi miliony euro zysku. Trudno natomiast oszacować liczbę młodych kobiet, którym w nocnych klubach w całej Europie kropelki gwałtu złamały życie.
Krokodyl Bambi
Na fali sporej popularności Polski na Ukrainie popłynął 41-letni Australijczyk. W kantorze na lotnisku w Balicach spróbował wymienić fałszywe hrywny na złotówki. Pracownica wezwała policję, a ta znalazła u przybysza z antypodów 73 imitacje hrywien i 79 podróbek dolarów. I choć na banknotach widniał napis „pamiątkowe”, zaraz wyszło na jaw, że zostawił je „na pamiątkę” w zamian za prawdziwe złotówki także w innym kantorze. Tak jego pobyt w Polsce może wydłużyć się nawet do 8 lat.
Na podst. „Gazety Krakowskiej”
Końskie zdrowie
Strażacy z Kijów w pow. pińczowskim stanęli przed nie lada wyzwaniem, gdy na pierwsze piętro domu swego właściciela wszedł koń. Nie powiedział tylko dlaczego. I nie umiał biedaczysko zejść z powrotem po stromych dlań schodach. Strażacy stanęli jednak na wysokości zadania i przyobiecawszy mu suchy chleb, sprowadzili zwierzę na dół bez pomocy weterynarza.
Na podst. „Gazety Wyborczej” Makiwara
Mieszkającemu pod Łodzią młodzianowi zachciało się pić, ale nie byle lury. Zaparzył sobie więc i wypił ponad litr wywaru ze słomy makowej. Drineczek okazał się piorunujący, bo już niebawem młodzieniec padł bez przytomności na glebę, ze spowolnioną pracą serca. Zatruty polską heroiną trafił do szpitala, gdzie pochwalił się, że przepis na tak przednią „herbatkę” wygooglował w internecie i że to jego pierwszy taki przelot, a już prawie ostatni.
Na podst. „Expressu Ilustrowanego”
Nirwana domowa
Początkujący rockman kupił gitarę i zaprosił na domowy występ partnerkę. Podczas „wykonu” dawał czadu tak zawzięcie, że w szale uniesienia wykonał taneczny obrót i prawie znokautował kobietę gryfem. To wkurzyło ją do tego stopnia, że wezwała policję, oskarżając partnera o przemoc domową. Nim jednak niebiescy dotarli na miejsce, muzyka złagodziła obyczaje i para doszła do porozumienia.
Na podst. „TEMI”
Świetna Inkwizycja
Z okazji Synodu dla Amazonii w Watykanie pojawiły się figurki inkaskiej bogini ziemi i płodności Pachamamy. Symbole wiary Indian przeszły jednak pojęcie tamtejszych wiernych, toteż stworzyli „grupę odważnych katolików” i pokazali prawdziwą twarz chrześcijaństwa – „oczyścili święte miejsce, wrzucając idoli do Tybru”. Wiele wyjaśnia, że ów „bohaterski czyn” przypisał sobie członek faszystowskiego (!) ugrupowania i prawicowej Milicji św. Michała Archanioła.
Na podst. inform. prasowych SZPERACZ