Prawnik po podstawówce
Mieszkaniec Poznania, wcielający się podczas rekonstrukcji historycznych w postać Hermanna Göringa, wyłudził od starszego małżeństwa prawie pół miliona złotych
Bardzo miło jest dowiedzieć się, że ma się korzenie szlacheckie, a jeszcze przyjemniej, gdy związane jest to z odziedziczeniem sporego majątku. Takimi informacjami przez kilka lat był obdarowywany Robert N., a także jego córka i małżonka.
Zaczęło się od przypadkowego poznania Krzysztofa G., który przedstawił się jako prawnik i zaproponował pomoc w odzyskaniu wierzytelności. Po wieloletnim pobycie w Wielkiej Brytanii małżeństwo N. prowadziło biznes z pewnym mężczyzną, który był im winien pieniądze. Krzysztof G. pomógł w redagowaniu pism procesowych i odzyskali 60 tys. złotych. „Prawnik” często bywał u nich w domu i z dnia na dzień zyskiwał coraz większe zaufanie. Podczas jednej z towarzyskich rozmów zwierzył się Robertowi N., że ma znajomości w IPN-ie i może mieć dostęp do jego archiwalnej teczki, w której jest ponoć sporo materiałów.
Robert N. uwierzył w to, bo w latach 80. minionego wieku wielokrotnie przyjeżdżał do Polski i służby bezpieczeństwa mogły się nim rzeczywiście interesować. „Prawnik” zażyczył sobie 10 zł za jedną kartę, a że miało ich być 55 – zainkasował 550 złotych. Robert N. nigdy nie zobaczył tych dokumentów, ale usłyszał kolejną rewelację: ma pochodzenie szlacheckie i prawdopodobnie spory majątek do odzyskania.
Fałszywe szlachectwo
Krzysztof G. blefował, bo to miał być jego pomysł na długoletnie zarabianie pieniędzy. Zwłaszcza że zorientował się, iż jego znajomy w ogóle nie zna historii swojej rodziny. Korzystając z internetu, stworzył dla Roberta N. fałszywą księgę rodową z wieloma szkicami i fotografiami. Przygotował też dokument, rzekomo potwierdzony przez Radę Heraldyczną, z którego wynikało, że Robert N. ma prawo do noszenia tytułu szlacheckiego. Podobne papiery dostała też jego córka.
To był dopiero początek, bo Krzysztof G. zobowiązał się pomóc w odzyskaniu majątku po pradziadku w Golinie pod Koninem. Dla swojego znajomego i klienta przygotowywał na komputerze różnego rodzaju pisma procesowe, wnioski oraz orzeczenia sądowe, a później wszystko przekazywał mu drogą mailową. Za każdym razem informował też, ile to kosztuje i dodawał koszty swoich honorariów i wynajętej kancelarii adwokackiej, bo taką również wymyślił na potrzeby oszustwa. Za każdym razem zapewniał małżeństwo
N., że „sprawy idą w dobrym kierunku”. Istotnie, szły tak przez kilka lat.
Pomysł zarabiania w ten sposób pieniędzy tak bardzo spodobał się Krzysztofowi G., że wymyślał kolejne grunty do odzyskania, a później lasy, jeziora, kamienice i małe przedsiębiorstwa, które miały przejść na własność Skarbu Państwa po drugiej wojnie światowej. Oczywiście na wszystko były odpowiednie dokumenty.
Sabina i Robert N. systematycznie przekazywali „prawnikowi” kolejne pieniądze, licząc na przejęcie w spadku fortuny...
„Prawnik” wpadł przez przypadek i przez bezmyślność. Dwa lata temu, w drugi dzień świąt Bożego Narodzenia, zadzwonił do Roberta N. i przekazał mu informację, że przed chwilą złożył kolejny wniosek w sądzie. Niedoszły spadkobierca szlacheckiego majątku tym razem nie dał się nabrać na kuriozalne zapewnienia. Skontaktował się ze znajomym mecenasem, żeby ten sprawdził, czy istotnie w sądach są prowadzone jakieś postępowania w jego sprawie. Okazało się, że nigdy nie zarejestrowano żadnych spraw i nigdy nie zostały wydane żadne orzeczenia. Niebawem prezes Sądu Okręgowego w Poznaniu złożył w prokuraturze zawiadomienie o popełnieniu fałszerstwa. Dwa dni później to samo zrobił prezes Sądu Okręgowego w Koninie, a następnie dyrektor Departamentu Polityki Przestrzennej i Gospodarki Nieruchomości Ministerstwa Inwestycji i Rozwoju.
Pocisk przeciwpancerny w mieszkaniu
Za jakiś czas do mieszkania „prawnika” zapukali policjanci. Okazało się, że mężczyzna w istocie skończył zaledwie szkołę podstawową i przyuczył się do zawodu kierowcy-mechanika, choć często przedstawiał się też jako historyk. Owszem, historią interesował się, bo był namiętnym kolekcjonerem pamiątek, głównie z czasów drugiej wojny światowej. Podczas przeszukania w jego mieszkaniu znaleziono między innymi porcelanową wazę i sosjerkę oraz talerze z logo Luftwaffe, stojącego orła z niemiecką swastyką, płaskorzeźbę Hitlera, pieczątki Göringa oraz jego zdjęcie oprawione w ramę, odznaczenia niemieckie, mapy sztabowe, notatnik z 1940 roku, furażerkę, hełm pruski, buławę, laskę weterana, skrzynkę na granaty, pruską lornetkę i wiele innych tego typu przedmiotów. Policjantom wydawało się, że weszli do antykwariatu. Znaleziono także broń palną, którą ponoć kupował w internecie, ale nie miał zezwoleń na jej posiadanie. Była to m.in. wyrzutnia granatów przeciwpancernych oraz amunicja. Jeden z pocisków przeciwpancernych stał na sztorc w pokoju obok pieca kaflowego, na szczęście nieużywanego.
Krzysztof G. wielokrotnie wcielał się w postać Hermanna Göringa, biorąc udział w rekonstrukcjach historycznych. Jak sam twierdził, zarobił na tym około 6 tys. złotych i było to w zasadzie jedyne legalne źródło jego utrzymania.
Już na pierwszym przesłuchaniu przyznał się, że przez wiele lat mamił i oszukiwał małżeństwo N. Najpierw wpadł na „genialny pomysł”, żeby stworzyć dla Roberta N. fałszywą księgę rodową i zapewnić go o szlacheckim pochodzeniu. A później systematycznie brał pieniądze na prowadzenie rozlicznych spraw w spadkowych.
– Najpierw rozmawiałem z tym państwem dużo o genealogii rodzinnej, bo interesowało ich pochodzenie. Zapewniłem też, że chętnie im pomogę, bo interesuję się tymi sprawami. Nie było to trudne, bo miałem w domu prywatne zbiory herbarzy. Mogłem też poszperać w sieci i dotrzeć do ksiąg parafialnych – wyjaśniał.
Antyki i wynajęta sprzątaczka
Krzysztof G. szczegółowo opowiadał o pracach nad stworzeniem „księgi rodowej” Roberta N., a później o fałszowaniu dokumentów.
– Kopie orzeczeń sądowych przerabiałem z dostępnych w internecie wzorów, bo w rzeczywistości nigdy nie zainicjowałem w żadnym sądzie jakichkolwiek postępowań. Nigdy też nie skierowałem żadnych pytań i wniosków do ministerstwa. Te dokumenty również brałem z sieci. Podobnie jak mapki i archiwalne dokumenty...
Pytany o to, dlaczego zdecydował się brnąć w takie oszustwo, odpowiedział:
– Byłem w bardzo trudnej sytuacji finansowej. Zapożyczyłem się u ormiańskich lichwiarzy na ponad 79 tys. złotych. Gdy ociągałem się ze spłatami, zostałem przez nich napadnięty. Przystawili mi pistolet do
głowy i straszyli, że jak natychmiast nie oddam kasy, to mnie zastrzelą.
– Nigdy nie zgłosił pan tego na policję – zwrócił uwagę przesłuchujący.
– Bałem się po prostu. Ale w końcu z wyłudzonych od państwa N. pieniędzy spłaciłem ten dług.
– Ale nie zaprzestał pan swojej przestępczej działalności...
– Później pieniądze były mi potrzebne na własne potrzeby. Kupowałem antyki, czyli bagnety, szable, obrazy, a także zrobiłem remont mieszkania – założyłem nową instalację elektryczną, wyrównałem sufit, położyłem tapety i kasetony.
Okazało się również, że fałszywy prawnik poczuł się tak swobodnie w dysponowaniu cudzymi pieniędzmi, że zatrudnił nawet panią do sprzątania. Nic dziwnego, bo – jak ustaliła prokuratura – Krzysztof G. wyłudził od małżeństwa N. prawie 500 tys. złotych, z czego udało się odzyskać zaledwie 70 tys. Na potrzeby swojej intrygi stworzył kilkaset fałszywych dokumentów. Oskarżony został także o nielegalne posiadanie broni.
Również podczas pierwszej rozprawy Krzysztof G. przyznał się do wieloletniego oszukiwania swoich znajomych. Zapytany przez swojego obrońcę, czy deklaruje chęć naprawienia szkody, oświadczył:
– Została już przygotowana propozycja ugody. Ustaliliśmy z pokrzywdzonymi, że podpiszemy ją w sądzie. Zobowiązałem się, jak zacznę pracować, przekazywać ze swojego wynagrodzenia 45 proc. To będą pieniądze z tego, co zarobię z udziału w rekonstrukcjach historycznych.
Do tej pory, choć oskarżony został zwolniony z aresztu, pokrzywdzeni nie dostali ani grosza, bo Krzysztof G. miał kłopoty ze zdrowiem i nie podjął jeszcze żadnej pracy. Zapewniał jednak, że będzie prowadził działalność gospodarczą. Zamierza zajmować się renowacją cmentarzy poniemieckich i starych dokumentów.
Kłamał, obiecując kokosy
Zeznania złożył w sądzie także pokrzywdzony Robert N. Stanowczo zaprzeczył, że kiedykolwiek prosił oskarżonego o stworzenie mu drzewa genealogicznego.
– To on zaczął mi pokazywać jakieś plakaty i zapewniał, że odnalazł dowody na moje szlachectwo i mojej córki. A później zaczął pisać pozwy do sądów, robił jakieś wyceny i za wszystko pobierał honoraria.
– Najpierw o kawałek ziemi w Golinie pod Koninem; to miała być działka po pradziadku. A później dowiedziałem się o jakiejś fabryce cegieł, papierni, tartaku. Dochodzili kolejni członkowie rodziny, po których miałem coś dziedziczyć. To wszystko trwało 6 lat. – I pan w to wszystko wierzył? – Jak wybuchła wojna, tata miał 11 lat i zacząłem podejrzewać, że mógł się pomylić co do miejscowości, w której się urodził. Jedna z moich kuzynek opowiadała, że jej ojciec często mówił o Poznaniu, więc to wszystko miało jakiś sens i było dość wiarygodne. A teraz już wiem, że ten człowiek zniszczył nam życie, zabrał wszystko, co mieliśmy na starość. A przecież przyjaźnił się z nami, jadł u nas, obiecywał kokosy, a tak naprawdę cały czas kłamał. Jestem przekonany, że teraz żyje z naszych pieniędzy, bo gdzieś je pewnie schował.
Pokrzywdzona Sabina N. również nie kryła żalu.
– Brałam w tym wszystkim udział, bo wierzyłam we wszystko, co mówił oskarżony. Zresztą cały czas pokazywał nam kolejne dokumenty. Na maila wysyłał informacje, ile trzeba zapłacić. Zawsze była data do kiedy, żeby „sprawa szła”. Jak mieliśmy w to nie wierzyć, gdy na wszystko były papiery? Wszystkie wyroki były podpisane, a on sam zapewniał, że osobiście rozmawiał z sędzią. Byliśmy też przekonani, że oskarżony jest naszym kolegą i dobrym, prawym człowiekiem. A teraz nie mogę uwierzyć, że daliśmy się tak oszukać. Jest nam po prostu wstyd.
Haniebny proceder
Prokurator oczekiwał dla Krzysztofa G. kary 6 lat pozbawienia wolności. Wniosek ten poparł także pełnomocnik pokrzywdzonych, a zarazem oskarżycieli posiłkowych.
– Moi klienci są ludźmi starszymi, a wyłudzone od nich pieniądze miały im zabezpieczyć dalszy byt. Oskarżony zmusił ich do rezygnacji z planów, a także do sprzedaży części swojej nieruchomości. Pokrzywdzeni nie mieli możliwości oceny wiarygodności oskarżonego, bo przedstawiał im wciąż sfałszowane, również sądowe, dokumenty. W ten sposób godził również w dobro wymiaru sprawiedliwości i podkopywał podstawy państwa prawa – mówił mecenas Robert Dakowski.
Mecenas Aleksandra Łuczak, adwokatka oskarżonego, wnosiła natomiast o łagodny wymiar kary. Zwróciła uwagę, że Krzysztof G. okazał skruchę, przeprosił pokrzywdzonych i zawarł z nimi ugodę, co do formy spłaty wyłudzonych pieniędzy.
Krzysztof G. nie przyszedł na ogłoszenie wyroku. Skazany został na 4 lata pozbawienia wolności oraz 2,5 tys. złotych grzywny.
– Oskarżony był bardzo przekonujący w swoich zapewnieniach o odzyskaniu fikcyjnego majątku i aby uzasadnić pracę, którą rzekomo wykonywał na rzecz pokrzywdzonych, sfałszował 773 dokumenty. Ze swojego oszustwa zaś uczynił sobie stałe źródło dochodu. Krzysztof G. oszukał ponadto ludzi, którzy mu zaufali, traktując go wręcz jako przyjaciela rodziny – uzasadniał wyrok sędzia Sławomir Szymański.
Sąd podkreślił, że oskarżony przez 6 lat uprawiał ten haniebny proceder i gdyby nie przypadkowe odkrycie oszusta przez pokrzywdzonych, zapewne robiłby to dalej i wyłudzał kolejne pieniądze.
Wyrok nie jest prawomocny, obrona złożyła apelację i sprawę będzie teraz rozpatrywał sąd wyższej instancji.