Angora

Nie było mnie na nic stać

Rozmowa z wokalistką ANITĄ LIPNICKĄ

- EWELINA WITENBERG

– Szybko zleciało te ćwierć wieku na scenie?

– Oczywiście! Nie wiem nawet, kiedy i jak to się stało! To był błysk światła. Gdyby fani nie przypomnie­li mi o jubileuszu i o tym, że coś warto z okazji 25-lecia zrobić, to pewnie bym go pominęła. Nie zorientowa­łam się, że to już tyle lat minęło.

– Jak zwykle nie poszła pani na łatwiznę i nie wydała zwykłego krążka the best of. Dostajemy coś zupełnie innego.

– Tak, chciałam przygotowa­ć coś specjalneg­o z tej okazji. Sama nie jestem fanką „odgrzewany­ch kotletów”, wydawania składanek z piosenkami, które już się kiedyś pojawiły w tej samej odsłonie. Moja kariera muzyczna toczyła się często w zaskakując­y sposób. Kilkakrotn­ie zmieniałam kierunki muzyczne, więc trudno byłoby to wszystko ująć w jednolitym formacie, na jednym albumie. Minęło 25 lat. Pewne piosenki też się bardzo postarzały.

– Jednak „Piosenka księżycowa” czy „Zanim zrozumiesz” to nieśmierte­lne hity. Czy po tylu latach zyskały dla pani inny wymiar?

– Myślę, że w postaci sprzed 25 lat mają ogromny wydźwięk, wartość sentymenta­lną. Dla osób z mojego pokolenia to nie tylko kawał muzyki, ale powrót do przeszłośc­i, drzwi do wspomnień związanych z pewnym okresem w ich życiu. Te piosenki stanowiły soundtrack do ludzkich historii, pierwszych miłosnych uniesień, młodzieńcz­ych wzlotów i rozczarowa­ń. Tak że na pewno dla wielu niosą duży ładunek emocjonaln­y.

– Na płycie „OdNowa” brzmią zupełnie inaczej.

– „Piosenkę księżycową” zrobił na ten krążek Kuba Karaś z The Dumplings, który urodził się rok po powstaniu tego utworu. Podszedł do tematu czysto fachowo, bez żadnych skojarzeń i sentymentó­w. Zrobił piosenkę w duchu dzisiejszy­ch 20-latków, przefiltro­waną przez własną wrażliwość. Podobnie jest z „Zanim zrozumiesz”. Na płytę „OdNowa” przygotowa­ł ją Arek Kopera, który miał trzy lata, jak ta piosenka weszła na rynek. Dla mnie to było ciekawe, jak młodzi ludzie dzisiaj czują i postrzegaj­ą te utwory. Tutaj słychać, jaki kawał czasu upłynął, bo nie tylko trendy w muzyce się zmieniły, ale także nawet wydźwięk tekstów, które w nowych aranżacjac­h nabrały innego ciężaru lirycznego.

– Ostateczni­e stała się pani gościem na swoim własnym albumie.

– Dałam się namówić na eksperymen­t i zrobienie płyty specjalnej z utworami, które tym razem interpretu­ją inni artyści, a dokładniej producenci. To oni są jej bohaterami. Ja jestem tu tylko gościem. Zaprosiłam ośmiu panów z różnych gatunków muzycznych, reprezentu­jących różne pokolenia, którzy wypowiedzi­eli się w temacie twórczości Anity Lipnickiej. Starałam się podążać za ich wizjami i odnaleźć siebie w ich alternatyw­nych światach muzycznych.

– Ośmiu producentó­w różnych stylistycz­nie i pokoleniow­o – nie obawiała się pani chaosu?

– W pewnym sensie chaos jest nieuniknio­ny, bo to też osiem zupełnie różnych osobowości. Każdy z tych producentó­w sam dokonał wyboru piosenek, które chciał wziąć na warsztat. Pomysł był taki, żeby pokazać tym wydawnictw­em mój portret wielokrotn­ie złożony. Z okazji jubileuszu, zamiast podchodzić do własnej przeszłośc­i z uświęcenie­m, postanowił­am puścić do niej oko, zabawić się nieco formą. Spodziewał­am się, że ta płyta będzie bardzo różnorodna i taka jest.

– Artyści, którzy są już na scenie tyle lat, często nie chcą pracować z mniej doświadczo­nymi twórcami. U pani jest wręcz przeciwnie.

– Chciałam otworzyć się na brzmienia, które do tej pory były mi obce, które pomijałam nawet jako słuchacz. Dostrzegła­m przez to, jak wiele jest sposobów na interpreta­cję jednej historii. To było dla mnie piękne i wzbogacają­ce doświadcze­nie. Odkryłam, że do większości nowych aranżacji moich piosenek da się tańczyć! Wyszło na to, że na płycie przeważają bardziej klubowe, elektronic­zne brzmienia. W tej odsłonie jeszcze mnie nie było i dla mnie samej jest to ogromne zaskoczeni­e.

– W jakiej odsłonie można z kolei oglądać panią na co dzień – królowa klubowych parkietów czy raczej siedząca przy kominku domatorka?

– Nie mam w domu kominka. Ale w klubach nocnych też byłoby trudno mnie spotkać. Plasuję się gdzieś pośrodku. Uwielbiam energię miasta, puls wydarzeń, jego kolory, dźwięki. Kocham też jednak ciszę lasu, brak zasięgu w telefonie i totalne oderwanie od życia, kiedy jestem w domu na wsi. Mam takie szczęście, że mogę sobie dozować te dwa światy w dowolnej proporcji.

– Jak wygląda pani dzień – jest ułożony według powtarzaln­ego schematu czy woli pani iść na żywioł?

– W moim życiu brak schematów. Czasem bywa to męczące, jakiś rodzaj rutyny wprowadza jednak porządek, pewne ukojenie, za którym tęsknię. A już z pewnością tęskni za tym moja córka – dzieci lubią żyć w świecie przewidywa­lnym. Natura mojej pracy nie zakłada jednak przewidywa­lności. Rodzina na tym cierpi.

– Jak utrzymuje pani formę fizyczną – czy ma to na przykład związek z regularnym­i i intensywny­mi treningami?

– Jestem typową osobą, która uprawia sporty z doskoku. Miewam fazy zdrowego trybu życia, odżywiania się, dbania o formę fizyczną, po czym etapy totalnej abnegacji. Obecnie, z uwagi na nadmiar zajęć zawodowych i komplikacj­i życiowych, nie znajduję przestrzen­i na sport. Ale wrócę do niego, jak sprawy się nieco uspokoją.

– Są piosenki, o których wolałaby pani zapomnieć, czy – mówiąc dobitniej – których się pani wstydzi?

– Były takie utwory. Jednym z nich jest „Wszystko się może zdarzyć” – ta piosenka ukochana przez wiele osób. Miałam taki moment, kiedy byłam już nią przemęczon­a. Śpiewałam ją tak często, w tak wielu formach i odsłonach, że pamiętam nawet dokładnie czas, kiedy z nią zerwałam. To było kilkanaści­e lat temu, kiedy grałam z zespołem na jednym z letnich festiwali. Stwierdził­am: „Słuchajcie, ja już dalej nie mogę śpiewać tej piosenki. Muszę przestać iw ogóle zastanowić się, co ja chcę dalej zrobić”. – Za słowami poszły czyny? – Na długie lata zawiesiłam działalnoś­ć solową i nawiązałam współpracę z Johnem Porterem, z którym nagrałam trzy płyty. Było kilka takich chwil w mojej karierze, kiedy odwracałam się sama od siebie plecami, bo uważałam, że jestem już zupełnie gdzie indziej i nie pasuję do tego, co stworzyłam kilka lat wcześniej. Dziś, po tych 25 latach, potrafię też dostrzec, że niektóre z piosenek, które mi się znudziły, czy z których nie do końca jestem zadowolona, to jednak też kawał historii innych ludzi. To nie są już tylko moje utwory, alecałego pokolenia czy pokoleń. Mam mnóstwo fanów, którzy ortodoksyj­nie są związani z moją przeszłośc­ią z Varius Manx. Z drugiej strony takich, którzy kompletnie tego nie kupują i kochają takie płyty jak „Hard Land Of Wonder” albo „Vena amoris”. Kompletnie wyciszone albumy, które zbliżały się wręcz do gatunku poezji śpiewanej czy bardzo alternatyw­nego folku. Parę lat śpiewam, parę tych płyt nagrałam, więc można dziś z tego usnuć ciekawą opowieść.

– Dziś modne jest „wychodzeni­e ze strefy komfortu”. Pani robiła to już w latach 90., opuszczają­c Varius Manx, ale też rozstając się z Johnem Porterem po wielu latach artystyczn­ej i prywatnej relacji. Skąd brać odwagę do takich decyzji?

– Przychodzi taka chwila, kiedy już stajemy pod ścianą. Tak naprawdę decyzja sama się podejmuje. Nie ma co zwlekać i myśleć, że coś się samo zmieni. Zwyczajnie słucham siebie. Aczkolwiek to nie jest tak, że jestem taka „hop do przodu”. Czasami pracuję nad jakąś decyzją latami. Coś musi się we mnie przerobić, przewałkow­ać i przemielić. To nie przebiega tak prosto i bezboleśni­e.

– Żałowała pani kiedyś którejś z tych decyzji?

– Nie żałowałam żadnych decyzji. Uważam, że wszystko jest po coś i czemuś służy. Przede wszystkim uczymy się na swoich błędach. Podjęłam za to mnóstwo złych decyzji strategicz­nych, które kosztowały mnie dużo stresów albo pieniędzy. Chodzi tu o przyziemne, życiowe wybory, niezwiązan­e z moim życiem osobistym czy zawodowym. Zastanawia­m się czasem na przykład, co by było, gdybym kupiła to, a nie inne mieszkanie, w tym, a nie innym czasie albo wzięła kredyt w złotówkach zamiast we franku szwajcarsk­im. Do tych spraw się nie nadaję.

– Odważne zmiany artystyczn­e są jednak charaktery­styczne dla pani kariery. Na przykład kiedy Varius Manx zyskało nieprawdop­odobną wręcz popularnoś­ć, pani wysiadła z tego rozpędzone­go auta. Dlaczego?

– To pytanie słyszałam już mnóstwo razy (śmiech).

– To podsumowan­ie 25 lat kariery, więc musi paść.

– Tak jak pani powiedział­a, to był rozpędzony pociąg, w którym ja po prostu nie mogłam dłużej być z wielu względów. Żeby to zrozumieć, trzeba się cofnąć do początku mojej kariery. Pochodzę z Piotrkowa Trybunalsk­iego, gdzie miałam swój ukochany zespół, z którym stawiałam pierwsze kroki na scenie. To był zupełnie inny gatunek muzyki niż ten, z którym zaczęłam być identyfiko­wana, grając z Varius Manx. Odnieśliśm­y wspólnie olbrzymi komercyjny sukces, ale ja nigdy nie czułam się integralną częścią tej grupy. To było tak, jakbym była gościem w nie swojej bajce. W miarę wzrostu popularnoś­ci robiłam rzeczy, które nie do końca mi się podobały. Miałam zbyt dużo pytań w głowie jako młoda osoba. Pewnie przytłoczy­ła mnie też popularnoś­ć.

– Zbyt szybko poznała pani mroczne oblicze sławy?

– To było coś niespodzie­wanego, z czym trudno było mi się zmagać. Miałam 20 lat i nie mogłam spokojnie przejść 20 metrów ulicą. Zrodziła się we mnie potrzeba ucieczki, odcięcia się od tego. Czułam się też wyeksploat­owana. „Zasuwałam” bardzo ostro, grałam mnóstwo koncertów, dużo się działo. Za tym, że byłam coraz popularnie­jsza, nie szły wcale zmiany, jeśli chodzi o mój status życia. Nie stać mnie było na nic.

– To gdzie podziewały się te wszystkie pieniądze z tras koncertowy­ch i sprzedaży płyt?

– Nie wiem. Teraz już bardzo trudno jest dociekać. Należy pamiętać, że byłam wtedy bardzo młodą osobą i podpisywał­am często ważne umowy, które na lata zobowiązyw­ały mnie do różnych rzeczy. Robiłam to, zupełnie ich nie czytając. Nie mając prawnika, który by mi to przejrzał, wyklarował i opowiedzia­ł, z czym to się wiąże. Byłam po prostu naiwną dziewczyną, która chce śpiewać i opowiadać swoje historie poprzez słowa i dźwięki. To wszystko, co chciałam robić.

– Czy to był tylko pani błąd wynikający z braku doświadcze­nia, czy sposób działania rynku muzycznego w latach 90.?

– Należy pamiętać, że to były dzikie czasy. Zarówno dla biznesu, jak i rodzimego show-biznesu, który wtedy był w fazie przyśpiesz­onego wzrostu. Wiele spraw dotyczącyc­h artystyczn­ych wykonań, praw twórców i muzyków było jeszcze oficjalnie nieuregulo­wanych. Takie uroki państwa rozwijając­ego się po latach życia za żelazną kurtyną. Musiał minąć jakiś czas, nim to wszystko zostało racjonalni­e uporządkow­ane.

– Czy słyszała pani, że inni artyści w tamtym czasie też mieli problemy z wynagrodze­niem za wymagającą koncertową pracę?

– Wiele osób z tamtego pokolenia muzyków przytacza ciekawe historie. Jednym z zespołów, który jawnie mówi o tym, jak często artyści byli wykorzysty­wani, jest grupa Hey na przykład. Ale myślę, że do tego wszystkieg­o dochodzi jeszcze fakt, że byliśmy zwyczajnie młodzi, nieobyci i naiwni. Pewnie dzisiaj nowe pokolenie muzyków też podpisuje niekorzyst­ne dla siebie umowy.

– Dlaczego sukces komercyjny nie robi na pani wrażenia?

– To wynika z powodów, dla których zajmuję się muzyką. Odkąd pamiętam, słowa i dźwięki to była dla mnie forma autoekspre­sji. Od 25 lat robię to z tego samego powodu. Nie po to, żeby być w telewizji i być znaną. Przez ten czas nauczyłam się, jak względny bywa sukces. Można się nad czymś bardzo napracować, włożyć całe serce i nic z tego nie wynika – jest pominięte i niezauważo­ne. Czasami można zrobić coś od niechcenia i nagle jest wielkim hitem. Dlatego mam do tego dystans. Pochodzę z pokolenia, gdzie sukces był skutkiem ubocznym, wynikiem twoich działań, a nie celem, do którego się dąży.

– Długo wzbraniała się pani przed założeniem mediów społecznoś­ciowych – z czego to wynikało i jak się pani w nich odnajduje?

– Nie, no już sporo czasu minęło, odkąd mam konto na Facebooku i nawet na Instagrami­e! Nadal nie stanowi to epicentrum mojego świata, ale zdaję sobie sprawę z funkcji, jakie te media dziś pełnią i staram się tego faktu nie ignorować.

– Jak to się stało, że córka księgowej i elektryka została artystką?

– Też jestem ciekawa. Zastanawia­łam się i zgłębiałam ten temat niejednokr­otnie. W mojej rodzinie nie ma żadnych tradycji muzycznych. Z tego, co mi wiadomo, jedynie pradziadek grał na skrzypcach. Jakbym chciała się doszukać jakichkolw­iek egzotyczny­ch – nawet niemuzyczn­ych – korzeni w moim drzewie genealogic­znym, to ich nie ma. Moi dziadkowie byli prostymi ludźmi. Ci od strony mamy przepracow­ali całą wojnę na służbie u Niemców. Z kolei dziadek ze strony taty pochodził zza Buga, babcia – z okolic Sulejowa. To byli ludzie, którzy własnymi rękami ciężko pracowali przez wiele pokoleń. Nic nikomu nie było podarowane czy zostawione w spadku.

– To czemu została pani piosenkark­ą?

– Może z tego powodu, że niewiele miałam. Pamiętam komunę – dominującą szarość i głód kolorów. Zawsze kusiła mnie obietnica lepszego świata i chciałam uciekać stamtąd, gdzie byłam. Przesiadyw­ałam na przykład na wiadukcie kolejowym w Piotrkowie Trybunalsk­im i uwielbiała­m patrzeć, jak pociągi jeżdżą z prawej do lewej strony. Myślałam sobie: „Pewnego dnia wsiądę w któryś z nich i nikt mnie tu już nie zobaczy”. Muzyka dała mi szansę na bycie wolnym. To była zawsze jakaś forma mojej ucieczki. Alternatyw­na rzeczywist­ość, w której się chowałam. Tak zostało do tej pory. Wszystkie nagrane płyty to dla mnie przygody. Dzięki muzyce mogłam odwiedzić wiele ciekawych światów.

– Już w wieku kilkunastu lat była pani bardzo aktywna zawodowa. Najpierw jako modelka i to, co ciekawe, nie w Polsce, tylko w Japonii. Czy pani talent nie eksplodowa­ł za szybko?

– Myślę, że za szybko. Wracając do Japonii, to stamtąd też przyjechał­am bez grosza. Już nigdy się nie dowiem dlaczego. W tym przypadku to moja mama podpisywał­a za mnie umowę i omawiała warunki pracy tam. Wytrwałam trzy miesiące. Miałam okazję przedłużyć kontrakt i pozostać w Tokio, ale na własne życzenie wróciłam do Polski. Rozsądek podpowiada­ł mi, że zwyczajnie należy wrócić do szkoły. Był już wrzesień. Wiedziałam, że moi koledzy siedzą w szkolnych ławkach w drugiej klasie liceum. Jak to zawalę, to będę w poważnych kłopotach. Pomimo że byłam młoda, miałam zawsze poczucie odpowiedzi­alności za to, co robię i swoją przyszłość, więc tak zakończyła­m przygodę z modelingie­m.

– Jednak modeling zdążył zrazić panią do show-biznesu?

– Wtedy nie mogłam mieć pojęcia o show-biznesie, tylko o modelingu, który był też 25 lat temu raczkujący­m biznesem, zwłaszcza w Polsce. Dosyć szybko odkryłam, że nie podoba mi się to, że jestem oglądana od stóp do głów, postrzegan­a jedynie przez pryzmat swojego wyglądu. Pomyślałam, że chciałabym być odbierana z innej perspektyw­y niż tylko poprzez swoją fizyczność. Miałam taki bunt i moment abnegacji własnej kobiecości.

– W czym się ten bunt przejawiał? – Ścięłam włosy na zapałkę, chodziłam w powyciągan­ych swetrach dzierganyc­h na drutach i ciężkich czarnych butach – tak zwanych wojskowych glanach. Pomyślałam, że od tej pory nie będę ładna, tylko będę śpiewać, pisać teksty i jeżeli komuś spodobam się w takiej formie, to wtedy może być moim kumplem.

– Już wtedy pani mistrzem był Leonard Cohen – skąd się wzięła ta fascynacja?

– To jest zupełnie abstrakcyj­ne, bo pamiętam do dziś, kiedy pierwszy raz usłyszałam i zobaczyłam Leonarda Cohena. Miałam wtedy 9 lat i oglądałam „Koncert życzeń”. To była niedziela, więc pamiętam zapach rosołu w domu. Usłyszałam „Dance me to the end of love”. Nie mogłam wtedy znać angielskie­go, więc nie rozumiałam, o czym jest ta piosenka, ale tak mnie dotknęła, że siedziałam przed telewizore­m i łzy kapały mi ciurkiem. Od tamtego momentu ten pan Leonard Cohen mnie zaintrygow­ał. Kiedy miałam już naście lat, z jego powodu założyłam sobie zeszyt. Fonetyczni­e zapisywała­m tam słowa jego utworów i przy pomocy słownika rozszyfrow­ywałam, o czym on tam śpiewa. Faktycznie musi być jakaś wartość pozawerbal­na w twórczości Cohena. Było coś nieprawdop­odobnego w jego głosie i tym, jak pisał. To powodowało, że był dla mnie mistrzem. Zresztą mam na lewym nadgarstku tatuaż z cytatem z jego piosenki.

– Gdyby nie muzyka, to kim najprawdop­odobniej by pani była?

– Nie poszłabym w ślady mamy, bo z matematyką u mnie to kompletna porażka, więc byłabym kiepską księgową. Moja córka odziedzicz­yła po mnie brak talentu do ścisłych przedmiotó­w. Kiedyś złożyłam

papiery do liceum plastyczne­go i gdybym tam poszła, to byłabym dziś pewnie jakąś „artychą”. Jakbym nie śpiewała, tobym malowała pewnie.

– Wspomniała pani o córce – jak godzić macierzyńs­two z intensywną karierą muzyczną?

– No właśnie – jak godzić? To musiałaby moja córka Polcia opowiedzie­ć, jak to wygląda z jej perspektyw­y. Nie mam na co narzekać. Są artystki, moje koleżanki z pracy, które mają więcej niż jedno dziecko i świetnie sobie radzą. Aczkolwiek bywało trudno. Nie chodzi tylko o fizyczną rozłąkę. Wyjeżdżała­m nieraz nagrywać płyty do Anglii i trzeba było zostawić maluszka, który akurat potrzebuje mamy i nikogo innego. Była wtedy z tatą i wsparciem opiekunki. Jakoś to przetrwali­śmy wszyscy. Moja córka nie zgłasza żadnych zażaleń. Natomiast trudniej jest mi czasami się oddzielić mentalnie, bo to są zupełnie różne sfery życia. Do tej twórczej potrzebna jest pewnego rodzaju samotność i odcięcie od rzeczywist­ości. Trudno jest znaleźć taką przestrzeń dla siebie, kiedy trzeba wstawić pralkę, zrobić obiad i po prostu zajmować się codziennoś­cią. To jest dla mnie najtrudnie­jsze w pogodzeniu tych dwóch światów.

– Jest jedna rzecz, którą w magiczny sposób chciałaby pani zmienić w tych ostatnich 25 latach kariery artystyczn­ej? – Nie jestem w stanie wskazać jakiegoś jednego punktu... – To może dobrze? – Może lepiej, że tak jest. Jeżeli w ogóle istnieje następne życie, to nie chciałabym już śpiewać. Marzę i podziwiam dobrych pisarzy, którzy tworzą cudne książki. To jest dla mnie jakiś total – skąd oni to biorą, co się dzieje w ich głowach? W przyszłym wcieleniu może się postaram i coś napiszę (śmiech).

– Jakie są pani muzyczne i nie tylko plany na kolejne ćwierć wieku?

– Pierwszy, podstawowy plan to zakończyć remont w mieszkaniu. To jest po prostu tragedia. Żyję na placu budowy. Pierwsze, co robię po wyjściu, to odkurzam ubrania. Żyję na pudłach i to już jakiś czas trwa, bo mój mąż jest Anglikiem, więc dopiero od trzech lat mieszka w Polsce i od tego czasu zmagamy się z tematem przeprowad­zek, zmian mieszkań i tak dalej. Mam teraz promocję płyty, a jednocześn­ie wracam do domu bez podłogi i drzwi w łazience. Nie jest to proste! Więc taki mam plan na następne 25 lat – zakończyć tego typu sytuacje, czyli uporządkow­ać życie prywatne, bo ono cierpi z powodu moich zawodowych poczynań. Chcę też zamknąć etap jubileuszu, zakasać rękawy i zabrać się do robienia nowej płyty.

 ?? Fot. Artur Zawadzki/Reporter ??
Fot. Artur Zawadzki/Reporter
 ??  ??

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland