Śladami przodków
Marek Deutsch ma 63 lata i w zasadzie powinien zastygnąć już w gnuśności. Jest niespełnionym plastykiem, ma za sobą trzy nieudane małżeństwa, dwie dorosłe córki i ledwie wiąże koniec z końcem. Wynajmuje kawalerkę i pracuje jako ochroniarz w firmie kolegi za „netto tysiąc pięćset dwadzieścia cztery złote i trzynaście groszy”. Trzy czwarte z tego idzie na kredyt, dzięki któremu wyzwolił się ze spirali zobowiązań w parabankach i czasami pod koniec miesiąca zostaje mu w kieszeni 4 złote.
Pewnego dnia zgłasza się do Deutscha dwóch adwokatów, od których dowiaduje się, że czeka na niego w spadku połać ziemi na rumuńskiej Bukowinie, należąca ponoć do jego pradziada. Trzeba jednak zdobyć dokumenty, które to potwierdzą, i odnaleźć właściwy fragment roli. Za pożyczone od mecenasów pieniądze bohater powieści Macieja Hena wędruje po Ukrainie i Rumunii i mozolnie, ale i z pasją tworzy swoje drzewo genealogiczne, w którym przeplatają się nitki zarówno chłopskie i szlacheckie, jak i niemieckie i żydowskie. Najbardziej jednak wstrząsającym odkryciem jest fakt, że daleki pradziadek Deutscha to... Jakub Szela – krwawy przywódca powstania chłopskiego w Galicji. Cóż, jak pisze autor – „Każdy człowiek ma dwoje rodziców. Czworo dziadków. Ośmioro pradziadków. I tak dalej. To przyrasta w postępie geometrycznym”. Dla Marka Deutscha ta niespodziewana wędrówka będzie życiowym paliwem oraz okazją do przeżycia, być może ostatniej już, miłości. A także fascynującą podróżą w głąb siebie.
Dużo w tej powieści symbolicznych znaczeń, a zarazem pułapek dla czytelnika, ale to bardzo mądra, naprzemiennie groteskowa i wzruszająca opowieść. Rzecz o samotności i nieuchronnej starości, z której można jednak wyrwać skrawek młodości.