Tak mi każe sumienie
13 października po raz kolejny świadomie nie poszedłem do lokalu wyborczego. Tak właśnie określam to, co zrobiłem, bo uważam, że w wyborach zawsze biorę udział. Dlatego nie życzę sobie nazywania mnie i innych spośród 38,26 proc. uprawnionych do głoso
wania osobami nieodpowiedzialnymi, którym nie zależy na przyszłości kraju. Przeciwnie, stawiam śmiałą i przewrotną dla niektórych tezę: niepojawienie się przy urnie to nie tylko moje prawo, ale i obowiązek, przejaw uczciwości i pozostawania w zgodzie z własnym sumieniem.
Demokracja parlamentarna jest najpopularniejszą odmianą demokracji pośredniej, w której decyzje mają podejmować wybrani przez społeczeństwo przedstawiciele. Otóż obowiązująca proporcjonalna ordynacja zamkniętych list partyjnych nie daje mi żadnych możliwości wyboru moich przedstawicieli. W jaki sposób kandydaci wyznaczani przez partyjnych szefów w nagrodę za lojalność, osoby bez własnego zdania, obsadzający „jedynki” w okręgach, z którymi nie mają nic wspólnego, mogą stać się moimi reprezentantami? Z drugiej strony, jaką możliwość realizowania biernego prawa wyborczego ma obywatel, który nie utożsamia się z programem (a raczej tzw. programem, czyli pakietem obietnic) żadnej formacji i chciałby niezależnie zaproponować swoją kandydaturę?
Po wielu latach głosowania przeciw, czasem programowego oddawania głosu nieważnego, uznałem, że jedynym uczciwym rozwiązaniem, kiedy w przyjętym systemie wartości odrzuca się pojęcie mniejszego zła, jest nieuczestniczenie w narzuconej mi procedurze, której w żaden sposób nie jestem w stanie zaakceptować i nazwać wyborami. To właśnie mój wybór i do zmiany zdania nie przekonają mnie namowy księdza proboszcza, znanego aktora czy noblistki. Łatwo zresztą zauważyć, że większość ich wypowiedzi to łopatologiczna agitacja za określoną opcją lub przeciw niej.
Cóż zatem pozostaje? Stwierdzenie, że po trzydziestu latach od odzyskania wolności sposób wyłaniania władzy sprowadziliśmy do karykatury. Skoro tak, to może czas przestać karmić się frazesami o ordynacji, która jest, jaka jest, i wreszcie ją zmienić? Wzorców jest bardzo wiele: ordynacje większościowe, mieszane, rangowe z głosami przechodnimi. Żaden z nich nie jest idealny, ale w naszej rzeczywistości każdy lepszy od tego, który bezzasadnie przyjęliśmy jako oczywistość.
Marzę, by doczekać czasów, kiedy wyłanianie kandydatów będzie inicjatywą oddolną. Kiedy komuś, kogo obdarzę zaufaniem, będę mógł zaproponować: bądź moim przedstawicielem. I kiedy ktoś, kto mnie obdarzy zaufaniem, będzie mógł powiedzieć: bądź moim przedstawicielem. Oczywiście bez immunitetów i z możliwością odwołania. To zupełne odwrócenie rzeczywistości, likwidujące potrzebę prowadzenia kampanii wyborczej i ustalania progów. Nie chcę po wyborach oglądać aroganckich uśmiechów zadowolonych z siebie zawodowych polityków, których za parę tygodni – niezależnie od tego, z jakiej są partii – ich wyborcy będą z ironią nazywać „wybrańcami narodu”. Zamiast tego chciałbym zobaczyć troskę wyrażającą obawę: czy podołam? Nie chcę frazeologii z zawodów sportowych: wygrał, przegrał, walka.
Proponuję powołanie społecznego ruchu na rzecz zmiany ordynacji wyborczej (ruch odgórny jest niemożliwy, bo zdobytych przywilejów nikt nie odda). Tylko... jak to zrobić (...)?