Co się polepszyło, to się popieprzyło
MICHAŁ OGÓREK PRZECZYTA WSZYSTKO
Czy jesteśmy w fazie gorączkowego rozdawnictwa socjalnego, nieprzytomnego wciskania pieniędzy każdemu, kto się napatoczy i rozdymania świadczeń ponad wszelką miarę, czy też jest czas, w którym rosną u nas obszary ubóstwa, a ludzie biedni – w tym szczególnie dzieci i emeryci, którzy są zawsze najbardziej narażeni – stają się coraz biedniejsi? Jedno i drugie!
I obie te występujące jednocześnie okoliczności są tak samo fatalne; nie wiadomo, która gorsza.
Rozdawanie pieniędzy na prawo i na lewo (bardziej jednak na prawo) jest już traktowane anegdotycznie przez samą „dobrą zmianę”, a jej przedstawiciele mają z tego ubaw. W ich sztandarowym tygodniku Sieci – żarciki z „inflacji pisowskich prezentów” (czyli ich własnych): „A człowiek umie liczyć tak naprawdę do trzech. Więcej nie zapamięta. Owszem, są ludzie, którzy potrafią zapamiętać 17 przedmiotów leżących na stole, ale to są wyjątki”. Do nich należy kierownictwo PiS-u, które przed wyborami pamiętało o 16 oferowanych datkach pieniężnych; teraz jest w fazie zapominania i ma nadzieję, że razem ze wszystkimi.
Dla nagłego odwrotu od samozadowolenia rozrzucaniem wokół siebie pieniędzy – które wywodzi się jeszcze ze średniowiecza, kiedy to przejazd władcy znaczony był rozsypywaniem złotych monet – Sieci znajdują powody.
„W kierownictwie PiS panuje przekonanie, że pewien typ polityki już się wyczerpał (...). Nie dlatego, że PiS nie chce więcej dawać” – zastrzegają zaraz. Tylko zreflektowali się, że nie mają czego. „Chodzi o rzecz banalną: o możliwości budżetowe”. Tego akurat można się było spodziewać, chociaż już nie tego, że przy rozdawaniu pieniędzy ich brak jest rzeczą banalną.
„Większość korzyści z polityki społecznej PiS już została skonsumowana” – orzekają Sieci w innym miejscu, gdyby ktoś jeszcze nie doczytał, że pieniądze się skończyły. Jest tylko pytanie: dokąd poszły? W okresie największych transferów socjalnych powiększyła się w Polsce skala ubóstwa dzieci oraz spadła siła nabywcza emerytów, więc czego można spodziewać się po ich zakończeniu.
Okazuje się, że pieniądze te wcale nie trafiły tam, gdzie są najbardziej potrzebne, a w ogromnej większości zostały wrzucone w błoto na budowach wielkich rojeń. Bieda w Polsce nie tylko ma się jak najlepiej, ale rośnie. Wielkie pieniądze się marnotrawi.
Wprost podaje, że Polska jest w Europie „liderem wyrzucanego jedzenia”. Nie o taką mocarstwowość chyba chodziło: wyrzuca się u nas na śmietnik 9 milionów ton żywności rocznie, „ta ilość mogłaby wyżywić 2 miliony ludzi, czyli wszystkich żyjących w skrajnym ubóstwie”. Bo ich akurat przybyło.
Skalą marnotrawstwa i rozrzutności państwa ludzie sami są wystraszeni. Według Rzeczpospolitej większość z przepytanych co do swych zachowań konsumpcyjnych w ubiegłym roku sama z siebie ogranicza już wydatki na ubranie (56 proc.) czy posiłki poza domem (52 proc.). „Jedna trzecia oszczędza na wydatkach na żywność, a 30 proc. stara się mniej wydawać na leki”.
Rzeczpospolita pisze, że nie są to tylko deklaracje. „We wrześniu sprzedaż detaliczna w stosunku do sierpnia spadła o 4,1 proc. – zwłaszcza dóbr codziennego użytku: żywności oraz towarów w hipermarketach i popularnych dyskontach”. Z 4 proc. z każdego koszyka w supermarkecie robi się jakaś gigantyczna góra, którą wyrzucą teraz same supermarkety, a nie my.
Wprost pisze, że oszczędzanie stało się... nowym rodzajem biznesu. Na oszczędzaniu przez nas przedsiębiorcy szykują się już zarabiać. Kiedy pod koniec dnia w restauracjach zostają jakieś niezjedzone porcje, będzie się je proponować w specjalnej aplikacji w telefonie, której za wiadomość o każdej przecenionej potrawie zapłaci się 4 złote. Przecena polega więc na tym, że się zapłaci komu innemu, kto inny te pieniądze przechwyci i że z jednej – wybrakowanej już! – potrawy będzie tylko więcej gąb do wyżywienia.
Tego rodzaju oszczędności w skali państwa doprowadziły już do tego, że pośród ogólnego polepszania coraz gorzej wielu ludziom się powodzi, ale też coraz więcej ludzi na tym zarabia.
Można nie jeść przecenionych, choć o zawyżonych cenach, potraw z restauracji; można nie korzystać z 80 miliardów sztuk nowych ubrań dostarczanych co roku do sklepów, ale – to już o wiele trudniejsze – można też nie mieszkać.
Podczas gdy Newsweek wraca do „5-milionowej grupy bez mieszkań, która chciałaby wejść na rynek mieszkaniowy” (moim zdaniem ona chciałaby wejść raczej do mieszkania, bo akurat na rynku przebywać im nikt nie zabrania, a nawet – ze względu na brak mieszkania – nawet ich do tego nakłania), to Do Rzeczy wieści „pęknięcie bańki mieszkaniowej”. Okazuje się, że „boom inwestycyjny w mieszkaniówce trwa od lat”, mimo to „mieszkania z kwartału na kwartał stają się coraz droższe”, a „gdy w końcu zaczną się kłopoty ze znalezieniem najemców, inwestorzy mogą zacząć gwałtowną wyprzedaż mieszkań i bańka na rynku nieruchomości pęknie z hukiem”.
Bańka na rynku nieruchomości, na który chciałaby wejść 5-milionowa grupa bez mieszkań, ale nie może, bo jest bańka – to wszystko jest jeszcze bardziej trudne do wytłumaczenia niż fakt, że 5 milionów nie ma gdzie mieszkać, a jednak jakoś to przecież robi. Newsweek nie może też stracić okazji, aby nie przypomnieć, że realizowane przez PiS „Mieszkanie+” oznacza dotychczas ogółem 867 mieszkań w całym kraju, do których ma zostać dobudowane jeszcze mniej: 663.
Z tego ciągłego dodawania jedyna suma, jaka nam wychodzi, to ta w kościele.