Powrót estradowych destruktorów
„Kto?!”. Tak reagował niemal każdy, kto 55 lat temu usłyszał nazwę The Who. Dlaczego? Bo to po polsku „Ten Kto”. Nazwa dziwna dla czegokolwiek, a tym bardziej dla zespołu rockowego. Mimo to się przyjęła, a kapela, która za nią stoi, należy do najsłynniejszych – obok The Beatles i The Rolling Stones – przedstawicieli brytyjskiego rocka. Do tego działa do dziś, choć w mocno okrojonym składzie, i niebawem trafi do sklepów jej premierowa płyta.
The Who to formacja wyjątkowa. Jej piosenki są ściśle związane z angielską rzeczywistością lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku. O ile Beatlesi komponowali utwory uniwersalne, a Stonesi fascynowali się amerykańskim bluesem i stylem R&B, o tyle The Who lansowali oryginalne muzyczne pomysły opatrzone tekstami o życiu klasy średniej, której młode pokolenie podzielone było na dwie subkultury różniące się poglądami, zachowaniem i stylem ubierania się – na modsów i rockersów. Może nie wszystkie utwory Pete’a Townshenda – głównego kompozytora grupy, jej okazjonalnego wokalisty, a przede wszystkim wywijającego ręką akordowe „młynki” gitarzysty – tych spraw dotyczą, ale sporo przebojów The Who ma właśnie taką treść. Przykładem materiał wydany na jednym z najsłynniejszych albumów grupy zatytułowanym „Quadrophenia” (1973). Tematy o londyńskich przedmieściach goszczą tam niemal w każdej piosence.
Już od początku działalności The Who twórczość jej lidera traktowała o młodzieńczych rozterkach. Dowodem na to jest udający zdezorientowanego jąkałę główny wokalista zespołu Roger Daltrey w przeboju „My Generation” („Moje pokolenie”). Oto początek tekstu: „Ludzie chcą nas usadzić. Tylko dlatego, że próbujemy coś zrobić. Traktują nas po macoszemu. Mam nadzieję, że umrę, zanim się zestarzeję”. Piosenka krótko po premierze na singlu (29.10.1965) stała się hymnem młodych Anglików. 46 lat później magazyn „Rolling Stone” umieścił ją na 11. miejscu listy 500 najlepszych utworów wszech czasów. „Opowiada o szukaniu miejsca w społeczności” – mówił o „My Generation” Townshend. Gitarzysta skomponował utwór w dniu swoich 20. urodzin (19 maja 1965), jadąc pociągiem z Londynu do Southampton, gdzie miał wystąpić w programie telewizyjnym. „Byłem wówczas zagubiony – opowiadał w 1987 roku. – Mówiono, że zespół nie przetrwa długo”.
Kto tak sądził, grubo sie mylił. Po tym, jak nagranie „My Generation” podbiło Anglię i zachwyciło melomanów w innych krajach, grupa The Who rozpoczęła triumfalny pochód przez światowe estrady. I to z niespotykanym w ówczesnym rocku impetem. Muzycy wymyślili, że dobrym promocyjnym chwytem będzie kończenie koncertów niszczeniem instrumentów. Rytuał ten przyciągnął nowych słuchaczy, ale mocno uszczuplił bankowe konto zespołu. Dopiero album „Tommy” (1969) – zawierający pierwszą w dziejach operę rockową – podreperował finanse kapeli i rozsławił ją na tyle, że destrukcja estrady nie była konieczna.
Nowym wabikiem dla fanów stało się ogłuszające nagłośnienie koncertów. Townshend przyjaźnił się z Jimem Marshallem, twórcą słynnych rockowych wzmacniaczy, dzięki którym światowy rock zyskał niepowtarzalne brzmienie. Dyskusje obu znawców przedmiotu o sprzęcie estradowym owocowały coraz lepszymi rozwiązaniami w zakresie mocy i barwy dźwięku. W efekcie formacja The Who biła rekordy hałasu. Wprawdzie to grupa Deep Purple pierwsza trafiła do „Księgi rekordów Guinnessa” jako najgłośniejsza na świecie z wynikiem 117 decybeli na koncercie w London Rainbow Theatre (trzech widzów z powodu hałasu wówczas zemdlało), ale cztery lata później muzykom The Who udało się ten wynik przebić. Podczas ich występu 31 maja 1976 roku w londyńskim obiekcie The Valley pomiar natężenia dźwięku 32 metry od estrady wykazał 126 decybeli. Prawie tyle samo, ile generuje bojowy samolot turboodrzutowy z dopalaczem, startując z lotniskowca (130 decybeli).
Oprócz wszechstronnie utalentowanego lidera i wokalisty będącego jednym z najlepszych w rocku zespół miał w składzie genialnego basistę Johna Entwistle’a. W ankiecie „Rolling Stone” muzyk ten znalazł się na czele listy basowych wirtuozów. Entwistle, który zmarł 27 czerwca 2002 roku, też komponował, choć jego piosenki – zwykle przez niego śpiewane – stanowiły skromny ułamek repertuaru The Who.
Czwartym członkiem kapeli był Keith Moon, również wysoko notowany w rankingach. On oraz Ginger Baker z grupy
Cream i John Bonham z Led Zeppelin tworzyli trójkę najlepszych rockowych perkusistów. Moon słynął nie tylko z perfekcyjnego bębnienia, ale też z zamiłowania do hulaszczego trybu życia i do używek. Był członkiem klubu mocno pijących „Hollywoodzkich Wampirów”, założonego przez Alice’a Coopera. Zmarł 7 września 1978 roku w wieku zaledwie 32 lat (bezpośrednią przyczyną zgonu było przedawkowanie leku łagodzącego symptomy odstawienia alkoholu).
Grupa The Who to jeden z najbardziej wpływowych zespołów rockowych. Nakład płyt grupy przekroczył 100 milionów egzemplarzy. „The Who byli dla nas wzorami do naśladowania” – powiedział Bono z U2, kiedy w 1990 roku ogłaszał przyjęcie kapeli do Rockandrollowej Izby Sławy.
Obecnie grupę tworzą tylko Townshend (74 lata) i Daltrey (75 lat), których wspierają muzycy sesyjni (na perkusji gra Zak Starkey, syn Ringo Starra). Mimo podeszłego wieku i kłopotów ze słuchem, na które obydwaj narzekają, koncerty The Who gromadzą nadal liczną widownię. Niedawno zakończyło się tournée grupy po USA i Kanadzie, a od marca 2020 zespół zagra w Europie. Członkowie The Who nie niszczą już instrumentów, ale niewiele stracili ze słynnej estradowej żywiołowości i muzycznej perfekcji. Ich tegoroczna trasa przygotowywała fanów do nowej płyty. W programie występów nie zabrakło premierowych kompozycji. Na singlach ukazały się nagrania „Ball and Chain” i „All This Music Must Fade”. Obydwa dowodzą, że 55 lat od debiutu grupa nadal potrafi zaskoczyć oryginalnymi muzycznymi pomysłami i porywającym wykonaniem. W sumie 11 premierowych nagrań czeka melomanów na dwunastym studyjnym krążku zespołu, zatytułowanym po prostu „Who”.