Uprawiam opiekę nad zwierzętami
Tomasz Zimoch rozmawia z Ewą Zgrabczyńską, dyrektorką zoo w Poznaniu.
– Dzięki pani uratowano tygrysy, które przez Polskę transportowano z Włoch do Rosji.
– Dostałam mail od inspektora weterynaryjnego na granicy z Białorusią z prośbą o pomoc w zaopiekowaniu się tygrysami. Szybko nawiązałam kontakt z wszelkimi instytucjami, a na przejście graniczne wysłałam ekipę doświadczonych pracowników poznańskiego zoo. Przeżyłam ogromny szok, kiedy otrzymałam od nich zdjęcia pokazujące, w jakim stanie są tygrysy. Także tego, który padł, i klatek, przez które nie można się było przebić do wszystkich zwierząt. Obraz był potworny.
– A przecież niektórzy twierdzili, że tygrysy mogły podróżować dalej.
– Nikt mi nie wmówi, że zwierzęta były w dobrym stanie i zdolne do dalszej podróży. Mam szczególną empatię i świadomość, co w takich warunkach czuje zwierzę, jak wygląda jego stan, gdy chodzi o cierpienie psychofizyczne. Widok tygrysów poupychanych jak sardynki w metalowych, kaleczących ciała skrzyniach bez możliwości właściwego karmienia był absolutnie wstrząsający.
– Przyjęła pani zwierzęta do zoo, którym kieruje.
– Tygrysy nocą z konwojem policyjnym dotarły do Poznania. Stres był duży, bo przecież byłam odpowiedzialna za pracowników, którzy w trudnych warunkach mieli zajmować się niebezpiecznymi zwierzętami z transportu. Dwie klatki dość szybko zostały rozładowane i tygrysy trafiły do zoo pod Człuchowem. Całe szczęście, że przekochana właścicielka tamtejszego ogrodu zaoferowała pomoc.
– Nie było problemów z rozładowaniem kolejnych klatek?
– W jednej był arcyagresywny tygrys. W szale szamotał się i przeraźliwie ryczał. Tygrys napędził nam ogromnego strachu, a lekarz weterynarii takiemu zwierzęciu nie jest w stanie podać środka usypiającego. Wstawiliśmy grzejniki do samochodu i dopiero o świcie wróciliśmy do „charakternego tygrysa”. Poprosiłam policję o zabezpieczenie ze sztucerem, bowiem to było działanie przy najbardziej niebezpiecznych drapieżnikach, jakimi są tygrysy. Wkurzyłam się jak chyba nigdy dotąd, bo komendant miejski nie chciał reagować szybko. Dopiero po mojej furii przysłano ostatecznie – o dziwo – oddział antyterrorystyczny. – Dał poczucie bezpieczeństwa? – Niezwykłego. Bez obecności tych wielkich facetów nie pozwoliłabym chyba, by pracownicy dalej rozładowywali klatki. Antyterroryści ustawili się z długą bronią gotową do strzału. Zwierzęta były kolejno przysypiane, by można je było wynieść z klatek. Z dwoma było szczególnie trudno.
– Dlatego, że były w ciasnych klatkach?
– Tygrysy mające długość dwóch metrów i sześćdziesięciu centymetrów z ogonem wyglądały w nich jak szprotki – po wyjściu nie mogły przyjąć naturalnej pozycji ciała. Wszystkie były brudne, zasikane, w ekskrementach. Wychudzone, odwodnione. Do końca życia będę widziała pustkę w ich oczach – tygrysy nie miały na nic nadziei. To był obraz kaźni, ale musieliśmy zapomnieć o emocjach, a wyłącznie myśleć o bezpieczeństwie zwierząt i ludzi.
– Dzięki pani znalazły się w wygodnym miejscu.
– Nie byłam przekonana, czy wszystkie zdołają jednak przeżyć. U kotów w długim okresie bez pojenia i karmienia zaczynają źle pracować nerki i wątroba, a jeżeli w zwierzętach nie widać woli walki o przeżycie, a jest rozpacz i depresja, to często umierają z powodu stresu. Jeden podbił moje serce. Komediant.
Stał się ulubieńcem, bo oszukał weterynarzy, nie dawał znaku życia, ale kiedy po kilkudziesięciu godzinach przyszłam do niego i zapufałam... – Co pani zrobiła? – Zapufałam, bo koty domowe mruczą, a tygrysy pufają. Zagadałam też do tego komedianta. Ku własnej radości zobaczyłam żywe oczy – spryciarz wyciągnął się, dźwignął i przytulił do krat. Samson, bo tak został nazwany, nie miał więc szczęśliwie depresji. To cwaniak i totalny leń – był zadowolony, że wreszcie mógł wypoczywać na pachnącym sianie. – Co będzie dalej z tygrysami? – Uratowaliśmy je od śmierci w koszmarnych warunkach. Mam nadzieję, że trafią do azylu w Hiszpanii, wspaniałego ośrodka rehabilitacyjnego dla zwierząt, który znaleźli moi przyjaciele z Holandii działający w organizacji Adwokaci Zwierząt. Dwa tygrysy zostaną w Poznaniu. – To był przemyt? – Nie mam co do tego wątpliwości. Świadczy o tym choćby to, że zgodnie z dokumentami przekazywano nam siedem samic i jednego kocura, a przyjechało ostatecznie kilka samców. Z doświadczenia już wiem, że dokumenty można łatwo spreparować na czas transportu zwierząt. Z papierów wynikało, że pięć tysięcy kilometrów zwierzęta miały przebyć w ciągu doby. Wszystko kłóci się ze zdrowym rozsądkiem. Właścicielowi nie zależało, by zwierzęta z Włoch dotarły do Rosji żywe. Jeden z włoskich kierowców był przerażony tym, w jakich warunkach transportowane były tygrysy. Może nawet byłoby mi go żal, ale przecież gdyby droga była wyłożona nawet złotymi monetami, to tak nie można przewozić zwierząt. Żal to mi jest zwierząt, które są ofiarami ludzkiej próżności, chciwości czy okrucieństwa. – Jakie wnioski płyną z tej historii? – Jest we mnie gniew i złość, bo nadal nie mamy odpowiednich przepisów i procedur. Nie przyjmujemy odpowiednich dyrektyw Unii Europejskiej dotyczących transportu zwierząt, całkowicie bagatelizujemy kwestie przemytu. Mamy źle skonstruowaną ustawę o ochronie zwierząt. Najwyższy czas, by te procedury prawne naprawić. Zmęczeni polityką, podziałami, mówiliśmy jednym głosem – uratujmy tygrysy. Udało się, ale pamiętajmy, że to nie był unikatowy transport. – Lubi pani szczególnie tygrysy? – Uwielbiam je, ale do żadnego zwierzęcia nie mam obojętnego stosunku. One są esencją mojego życia, od dziecka mam „kuku na muniu” na punkcie wszystkich żywych stworzeń. Wiele osób pomaga innym ludziom, a moją misją i zadaniem jest ocalanie zwierząt, walka o ich prawa.
– Od jak dawna toczy pani tę walkę?
– Miłość do zwierząt została wyssana z matczynym mlekiem. Od pokoleń los mojej rodziny związany jest ze zwierzętami, a dziadek miał wręcz fioła na ich punkcie. Był typowym niebieskim ptakiem, znikał na wiele dni, a gdy wracał, to w ramach przeprosin przywoził siedmiorgu dzieciom różne zwierzątka. Moi rodzice w trakcie wojny mieli kozę, która wchodziła do mieszkania po schodach, jak pies. Dziadek z robót w Niemczech przywlókł kotkę Mirę, która właściwie zarządzała całym domem. Kiedy byłam bardzo małą dziewczynką, byłam z mamą na Starym Rynku w Poznaniu. Woźnica batem smagał konia, mama zaprotestowała, wyrwała biczysko, woźnica je jednak zabrał i po policzku uderzył nim mamę. Naznaczone piętno miłości do zwierząt towarzyszyło mi od wczesnych lat.
– Pierwsze pani zwierzątko w domu?
– Królik. Ocalony z Rynku Jeżyckiego w Poznaniu. Nie został rosołem, a znalazł schronienie pod moim łóżeczkiem i pamiętam, jak bardzo śmierdział. Do domu trafiały koty i psy ratowane na wszelkie możliwe sposoby, ale także egzotyczne zwierzęta, przedziwne ptaki, papugi. Muszę się przyznać do kradzieży licznych świnek morskich z poznańskiego zoo. Trafiały tam jako karma dla kotów drapieżnych, a ja doszłam do porozumienia z jednym z pracowników i zabierałam świnki; znajdowałam im miejsce w domowej toalecie. Życie rodziny zawsze kręciło się wokół zwierząt.
– Nie miała pewnie pani żadnych kłopotów na lekcjach biologii czy zoologii.
– Zawsze były piątki. W szkole średniej miałam cudowną nauczycielkę, później trafiłam na niesamowitych profesorów, między innymi Klarę Bartkowską. Szybko zajęłam się pracą naukową, dlatego biologię studiowałam w trybie indywidualnym. Pisałam pracę doktorską na temat charakterystycznych mechanizmów ekologicznych gryzoni, konkretnie myszy leśnej. – Nie boi się pani myszy? – Obecnie rzadko spotyka się już kobiety, które boją się myszy. Kocham pająki, nawet zbieram je przed zimą i zabieram do domu. Są cudowne, tłuste, mają raj, bo w moim rozpadającym się gospodarstwie rolnym, które ostatnio nabyłam, z powodu obecności wielu zwierząt lata sporo much.
– Ile zatem ma pani w swoim domu?
– Choć je kocham, to jednak stanowczo za dużo. Koty i psy trudno policzyć. Mam kozę – Lucjusza, mieszańca rasy nubijskiej z klapiakami. Lucjusz uciekł spod noża rzeźnickiego, jest bardzo inteligentny i jak pies podaje łapę, gdy prosi o coś do jedzenia. Kiedy był małym koziołkiem, oglądał w telewizji kreskówki i był tym bardzo zafascynowany. Mam osiołka, którego matka padła przy porodzie – odchowany został na butelce. Uratowany jest jeden z psów, u mnie przebywa w zabezpieczeniu prokuratorskim. To jużak, młoda suka, która żyła bez żadnej opieki między dzikimi zwierzętami. Dziewięć miesięcy zajęła mi socjalizacja, nawiązanie kontaktu. Długo była nieufna, trzymała dystans, człowiek nie kojarzył jej się z niczym dobrym. W tej chwili to ukochany, przylepny, arcyinteligentny psiak, ale pewnie to sąd rozstrzygnie, czy zostanie ze mną. Mam oczywiście wiele przygarniętych kotów. Niestety, gubią mnie często takie odruchy serca. Nie potrafię stosować maksymy mojej mamy: „Kto miękki w dupie, pietruszką się struje”. Mam też psy z rodowodem, o których zawsze marzyłam – dogi niemieckie i mastiffy tybetańskie. Są nietoperze, są i ptaki śpiewające. Jestem dumna, bo odchowałam w tym roku sto wróbli, które na „krzywy dziób”, na bezczelniaka, korzystają z karmy dla psów. Niektórzy chodzą na siłownię, inni do zwierząt pubów, a ja uprawiam... opiekę nad zwierzętami. – Podobno hodowała pani koty? – Przed laty postanowiłam wyhodować takiego, który będzie wyglądał jak przodek kotowatych, ale będzie domowy, a nie dziko żyjący. Udało mi się, wymyśliłam program hodowlany, zebrałam geny, kupując koty w Stanach Zjednoczonych, i dokonałam pewnych krzyżówek genetycznych. Powstała piękna rasa poljun, rejestrowana w amerykańskiej organizacji kotów rasowych. Są zwariowane na punkcie psów i ludzi, ale hodowlą już się nie zajmuję, bo praca w zoo wymaga bardzo dużej aktywności.
– Spotkała się pani z określeniem dziwaczka?
– Raczej czarownica albo wiedźma. Kociara czy wariatka od kotów – też słyszałam. Brzydko, a nawet bardzo brzydko też mnie nazywano. Osoby sfrustrowane, które naruszają ustawy o ochronie przyrody czy zwierząt, używają różnorakich epitetów. Spotykam się jednak bardziej z miłością ze strony tych, co lubią i kochają zwierzęta. Z ich strony otrzymuję niesamowite wyrazy sympatii. Czuję społeczną aprobatę, a to bardzo dla mnie budujące i cieszę się, że jest tak dużo ludzi, którzy postrzegają zwierzęta tak samo jak ja.
– Dlaczego została pani dyrektorką zoo?
– Wygrałam konkurs, uznałam, że trzeba spróbować coś zmienić i skończyć ze zwierzyńcami w polskich realiach. Nie cierpię ogrodów zoologicznych w starej postaci. Ogromnym wyzwaniem było spróbować zmienić spojrzenie na zoo i rozpocząć najważniejszą misję – ocalać zwierzęta, nie tylko z gatunków zagrożonych wyginięciem, ale także z tych potrzebujących pomocy, bo zostały skrzywdzone przez człowieka. Najbardziej cieszy mnie, że staliśmy się instytucją opiniotwórczą, mającą wpływ na społeczne postrzeganie zwierząt, ich praw, właściwej legislacji. Miejskie zoo stało się miejscem, do którego przychodzą ludzie, by dowiedzieć się, co dobrego można zrobić – spalić kość słoniową, zrezygnować z futer, nie chodzić do cyrku, w którym są widowiska ze zwierzętami, walczyć z przemytem. Tutaj dowiadują się też, że nawet wielki tygrys czuje ból, cierpienie, ma emocje i swoje stany psychiczne. Mamy możliwość zasiania dobra, postulujemy, by ujawniać nasze człowieczeństwo i by zwierzęta czerpały z tego dobro. One są bowiem najważniejsze.
– Ogród zoologiczny musi mieć misję ocalania, ochrony, azylowania?
– To wręcz obowiązek. Największym wyzwaniem jest właśnie pogodzenie funkcji – z jednej strony chodzi o utrzymanie puli gatunków rzadkich i koniecznych programów hodowlanych, a z drugiej o walkę o prawa zwierząt, czyli pokazywanie, że krzywdzimy również zwierzęta egzotyczne, że mamy do czynienia z przemytem, z różnego rodzaju handlem, nielegalną hodowlą i – patrząc na szarą strefę kryminalną – jest to jedno z potężnych źródeł nielegalnego dochodu. Po handlu bronią, narkotykami, po prostytucji to jest kolejny olbrzymi obszar kryminalny związany, niestety, z ekstrakcją zwierząt z populacji dziko żyjących, a im rzadszy gatunek, tym jest cenniejszy. – Mocne słowa. – Ale mocno udokumentowane. To masowa skala, nie zdajemy sobie sprawy, jak często przez granice Polski przejeżdżają transporty tygrysów, jak na południu Polski kwitnie nielegalny handel, że pod szyldem pseudo cyrków istnieją hodowle zwierząt egzotycznych i ceny są straszliwie wysokie. Jeśli ocelota, czyli małego, przepięknego drapieżnego kota, wycenia się od 30 do 120 tysięcy złotych, a tygrysa czy lamparta nawet na pół miliona, jaka jest skala i potęga takiego interesu?
– W poznańskim zoo znajduje się sporo uratowanych zwierząt. Najbardziej znany jest niedźwiedź Baloo.
– Ukochany, bardzo pogodny miś, a przecież wiele przeszedł, nie potrafił chodzić, miał wyrwane kły i pazury. Mamy krokodyle, żółwie, małpy pocyrkowe, a wśród nich jest kapucynka Lucjan z wrośniętym w brzuch łańcuszkiem, na którym była utrzymywana. Są małpiszonki, które były tlenione na blond i w specjalnych strojach tańczyły na ulicach Sewilli. Mamy lwy – Kizię i Leosia, wcześniej prywatnie utrzymywane z trzema krokodylami i trzyletnim dzieckiem w mieszkaniu w okolicach Rybnika. W większości te zwierzęta trafiły do Poznania po interwencjach, a nasze zoo było ostatnią deską ratunku. Policja potrafi zadzwonić o 3 w nocy z prośbą o pomoc i wtedy albo sama Zgrabczyńska, albo zmontowana przez nią brygada wsiada w samochód i gna, by uratować zwierzaka. Najpiękniejszą stroną ratowania okazuje się to, że takie, okazy z powykrzywianymi łapkami, takie które inni dyrektorzy określiliby nieekspozycyjnymi, stają się ulubieńcami odwiedzających zoo ludzi. Mocno wbiła mi się w pamięć śliczna czteroletnia dziewczynka, która patrząc na Baloo i słuchając opowieści o nim, pociągnęła mnie za spodnie i wysepleniła: „Wie pani, ja mojemu pluszowemu misiowi nigdy bym takiej krzywdy nie wyrządziła”. To jest zaskakujący, niesamowity, realny zysk. To dziecko nigdy nie będzie już dawało przyzwolenia na krzywdę zwierząt.
– Nie ma pani kłopotów po takich interwencjach?
– Bywają, a nawet kończą się w sądzie. W Pyszącej, 50 kilometrów od Poznania, rezydowało sobie 300 egzotycznych zwierząt – lwów, tygrysów. Obecnie trwa postępowanie przeciwko właścicielowi. Policja zaangażowała mnie jako eksperta do interwencji w tej nielegalnej hodowli. Nie przypuszczałam, że na terenie jednego hektara można zgrupować tak dużo różnych gatunków rzadkich zwierząt. Były zagrożone wyginięciem lamparty perskie, pumy, tygrysy, wielkie antylopy. Dla właściciela tej hodowli stałam się wrogiem numer jeden. Osoba ta ma 19 zarzutów karnych: od znęcania się, po naruszenia ustawy o ochronie przyrody i fałszowanie dokumentów. Toczy się sprawa w sądzie w Poznaniu, a ja, niestety, walczę z prokuraturą. – Dlaczego? – Bo chętnie skorzystała, wręcz przymusiła zoo do pomocy, a kiedy przyszło do odpowiedzialności finansowej, to umknęła. Wystawiłam rachunek na pół miliona złotych. Po dobroci prokuratura nie chce oddać tego, co należy się zwierzętom. Dużo się w tej sprawie działo, było to dla mnie bolesne doświadczenie, które trochę podcięło mi skrzydła, ale moi przyjaciele doskonale wiedzą, że tych skrzydeł na stałe odciąć się nie da. Odrastają natychmiast, jak widzę zwierzę, któremu trzeba pomóc. Idę wtedy jak nosorożec, który kiepsko widzi i nie rozgląda się na boki, tylko zdecydowanie szarżuje. A co do tych należnych pieniędzy, to wyrwę je nawet diabłu z gardła.