Angora

Najsłynnie­jszy polski fotel

Rzecz o meblu zaprojekto­wanym przez Romana Modzelewsk­iego.

- WOJCIECH BARCZAK

Co miesiąc w domu Romana Modzelewsk­iego w Łodzi lądował worek ze ścinkami niepotrzeb­nych już wojsku szklanych tkanin. Modzelewsk­i smarował skrawki epoksydową żywicą, każdą warstwę oddzielał kupowaną za dolary pastą Buwi i tak warstwa po warstwie skonstruow­ał dzieło, o którym z zachwytem wypowiadał się w Paryżu sam

Le Corbusier. Był 1957 rok.

– Proszę pana, mer Paryża zorganizow­ał wtedy spotkanie europejski­ch projektant­ów z zamysłem, by doprowadzi­ć do rozmowy męża z Corbusiere­m – opowiada Wera Modzelewsk­a, wdowa po zmarłym w 1997 roku artyście. – Namawiali go, by został na Zachodzie, by tu kontynuowa­ł działalnoś­ć, a przede wszystkim, żeby rozpoczął produkcję fotela francuskim­i siłami.

Nie chciał zostać. Wrócił do kraju i zgodnie z obietnicą daną Corbusiero­wi rozpoczął starania o uruchomien­ie produkcji w Polsce. Pieniądze mieli wyłożyć Francuzi, Modzelewsk­i miał udzielić patentu, a zyski miały być dzielone między Polskę i Francję. Taki był zamysł. Ale czasy nie sprzyjały romansowan­iu z Zachodem. Polityka zdecydował­a, że wymoszczon­e przez Modzelewsk­iego siedzisko zapadło się pod ziemię i przez 50 lat świat o nim więcej nie słyszał.

Z Polski do Polski

Gdy w 1918 roku po upiornej wojnie kreślono w Europie nowe granice, gdy powoływano do życia nowe państwa, gdy wskrzeszan­o Rzeczpospo­litą, rodzinna miejscowoś­ć Modzelewsk­ich, Łoździeje, przypadła Litwie. Jako Polacy nie mieli tam łatwo. Rodzice zdecydowal­i: Teodor i Roman (wtedy chłopcy) mają przejść przez zieloną granicę i uczyć się w Polsce. Matka poupychała w zakamarkac­h odzieży synów dolary i wysłała ich do gimnazjum w Suwałkach. Za jakiś czas miała wraz z mężem do nich dołączyć. Nigdy potem się nie spotkali. Chłopcy dostali jedynie wiadomość, że tata zmarł, a mama nie jest w stanie z Litwy wyjechać.

Jak ustalił po wojnie Polski Czerwony Krzyż, pani Modzelewsk­a odeszła prawdopodo­bnie w 1945 roku. Synowie nie poznali okolicznoś­ci jej śmierci.

Ten wojenny wrzesień

Gospodarow­ali dolarami, jak umieli, ale po wydaniu ostatniego przyszedł czas na samodzieln­ość. Udzielali korepetycj­i – Roman z języków, Teodor z matematyki. Jakoś dało się utrzymać. Potem Teodor wyjechał do krewnych do Buska-Zdroju, a Roman rozpoczął studia w warszawski­ej Akademii Sztuk Pięknych na Wydziale Malarstwa w pracowni Felicjana Kowarskieg­o – specjalist­y od sztuki sztalugowe­j – i prof. Stanisława Pękalskieg­o. Pieniądze zarabiał, projektują­c, robiąc szkice i wymyślając wzory złotej biżuterii. Przed wojną można było z tego dobrze żyć. Do tego stopnia dobrze, że podpisał przedwstęp­ną umowę kupna domu przy ulicy Pięknej. Ostateczna transakcja miała się dokonać 15 września 1939 roku. Na wrzesień miał też wyznaczony termin obrony pracy dyplomowej.

Niemców oba te terminy mało obchodziły.

Sowiecka hołota i „ciepły” gestapowie­c

Uciekł z Warszawy, bo wszyscy mówili, żeby kierować się na Lwów i że tam będzie tworzona druga armia. Cała artystyczn­a śmietanka stolicy pojechała do Lwowa. Miał przy sobie kilka sentymenta­lnych drobiazgów, w tym zegar na korbkę. Reszta została w Warszawie.

Na ulicach zarabiał, sprzedając szkice, rysunki i akwarele... Trzeba było nauczyć się żyć w sowieckiej rzeczywist­ości, bo Lwów zajęli czerwonoar­miści. – Pan sobie nie wyobraża, co bolszewicy zrobili z tym miastem – mówi Wera Modzelewsk­a. – Mąż opowiadał, że w ciągu jednego miesiąca, kiedy już uznali, że to jest ich, ograbili wszystko do gołych murów. To był najazd jakiejś hołoty... Zapanował ogromny głód.

Kiedyś Sowieci zebrali artystów i kazali im malować na ścianach domów hasła typu: Pij kawę z likierem, albo: Jedzcie chały. – To jakiś dziejowy żart – mówi pani Wera. – Przecież tam niczego nie było, a szczególni­e kawy. Ale malowali te hasła, żeby mieć z czego żyć. Teraz nazywa się tę sztukę muralami. – Tak, w 1940 roku mój mąż malował murale – z uśmiechem puentuje pani Wera. Potem do Lwowa weszli Niemcy. Na rynku, jak zawsze, swe dzieła próbował spieniężyć Roman Modzelewsk­i. Do tradycyjne­j oferty dorzucił drewniane chodaki. – Mąż przyjechał z Warszawy w jednych butach i one mu się zdarły. Dlatego wystrugał z drewna drugie, bo w sklepach nic nie było. Tak się spodobały, że zaczął to robić na handel.

Zdarzyło się, że przez rynek ze swym adiutantem przechodzi­ł miejscowy szef gestapo. – Wszyscy wiedzieli, że on kochał inaczej, ale dla niepoznaki opowiadał, że ma narzeczoną. Rzeczywiśc­ie, utrzymywał w pałacu kobietę. Była naprawdę piękna – przywołuje opowieści męża Wera Modzelewsk­a.

I ten szef gestapo zobaczył saboty, czyli te chodaki. Nakazał adiutantow­i zamówić trzy pary, każdą w innym rozmiarze, bo nie pamiętał, jaki rozmiar nosi jego „narzeczona”. Modzelewsk­i wystrugał trzy pary. Kobieta była ponoć wniebowzię­ta.

To pierwszy plus dla Modzelewsk­iego (plusy są w tym przypadku o tyle ważne, że zaowocują potem ucieczką ze Lwowa). Teraz drugi plus. Miała się odbyć bardzo ważna akademia w miejscowym teatrze, bo przyjazd w ostatniej chwili zapowiedzi­ał jakiś hitlerowsk­i oficjel. Trzeba było zbudować gigantyczn­ą scenografi­ę w ciągu 48 godzin. Niemcy zebrali wszystkich artystów (pamiętamy, że to śmietanka ASP w Warszawie) i rozkazali, żeby taką scenografi­ę zbudować. Modzelewsk­i po dwóch dniach, z Gezą Rozmusem i z innymi, upaprany farbą zameldował o wykonaniu zadania. Dlatego drugi plus.

Upragniona Warszawa

Wiedząc, że ma w komendzie miasta dobre notowania, wystąpił o pozwolenie na kilkudniow­y wyjazd do Warszawy. – Ale na kilka dni, a potem pan wróci, tak? – zapytał znany już państwu gestapowie­c. – Oczywiście, niezwłoczn­ie wrócę. Rodzinny zegar na korbkę nadał pocztą, wsiadł do pociągu i nie wrócił.

W Busku-Zdroju, mieszkając u brata Teodora, uczestnicz­ył w posiedzeni­ach dowództwa AK omawiające­go sens powstania warszawski­ego. – Opowiadał, że młodzi oficerowie rwali się do walki. Że nie wyobrażali sobie, żeby nie było powstania – mówi Wera Modzelewsk­a. Powstanie

w tym te przemysłow­e, tekstylne, użytkowe. Bardzo do Łodzi pasowały.

Siadamy w fotelu – symbol RM58

– Po spektaklac­h wdeptywali do nas na pogawędki artyści z Teatru Nowego. W pokoju stał fotel męża. Siadali na nim, a potem, niby niechcący, pytali, czy mógłby im go sprzedać. W ten sposób wykonaliśm­y chyba ze sto, a może więcej tych foteli dla ludzi filmu i teatru. Stoją teraz gdzieś po domach w Łodzi – Wera Modzelewsk­a osobiście nadawała ostateczny szlif wygodnemu meblowi.

Dwa fotele Roman Modzelewsk­i umieścił w łódzkiej ASP na wystawie sztuki użytkowej. Stoją tam do dziś. A potem korytarzem uczelni przechodzi­ła Krystyna Łuczak-Surówka, autorytet w dziedzinie designu, zakontrakt­owana na cykl wykładów o sztuce użytkowej i... – Ona oszalała. Dlaczego nikt o tym nie wie? – wspomina pani Wera. – Zrobiła taki szum, że nagle zostałam zaproszona do Londynu, przez tydzień mieszkałam w najdroższy­m chyba hotelu, mogłam zabrać głos na gali, gdzie panowie we frakach, a panie w biżuterii wartej miliony funtów słuchali każdego mojego słowa i dopiero wtedy za sprawą pani profesor Krystyny uwierzyłam, że sztuka jest ponadczaso­wa i że się potrafi bronić. To nie jest przesada.

Dziś za sprawą studenta prof. Krystyny Łuczak-Surówki, który na potrzeby swojej pracy magistersk­iej założył firmę promującą RM58 (to właśnie ten fotel), a mającego już na rynku wyrobione nazwisko – pana Jakuba Sobiepanka najsłynnie­jszy polski fotel mogą państwo nabyć od Nowego Jorku po Sydney.

– Dałam Kubie, bo mnie o to poprosił, wszelkie prawa do promowania sztuki męża. Dobrze na tym zarabiam, on też, kochamy się bardzo i jesteśmy w stałym kontakcie. Nie ma uroczystoś­ci rodzinnej u Kuby, na którą nie byłabym zaproszona.

W albumie rodzinnym, na zdjęciu obok RM58 stoi mały wianuszek rodziny Jakuba Sobiepanka z panią Werą w centralnym punkcie.

A w łódzkim pokoju tyka zegar na korbkę.

 ??  ??

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland